Pracuję w drukarni. Od 20 lat, czyli prawie od początku jej istnienia. Przeszłam przez wszystkie stanowiska, umiem obsłużyć każdą maszynę. Ba, niektóre nawet naprawić! Nieraz, gdy wydarzyła się awaria, a serwisant nie mógł przyjechać, sama usuwałam usterkę. Tata zawsze chciał mieć syna. A że doczekał się tylko trzech córek, to postanowił, że jedna z nich będzie wiedziała, do czego służą śrubokręty i klucze. Padło na mnie…
Nigdy w pracy na nic nie narzekałam, rzadko chorowałam, a na urlop chodziłam wtedy, gdy pozwalali mi szefowie, a nie wtedy, kiedy chciałam. Jeśli było trzeba, zostawałam po godzinach lub zastępowałam chore koleżanki. Często miałam wrażenie, że lepiej znam firmę i potrzeby klientów niż jej właściciele. Oddałam tej drukarni najlepsze lata swojego życia i w dużym stopniu przyczyniałam się do jej rozwoju. Teoretycznie powinnam być więc doceniana, nagradzana. Sęk w tym, że nigdy nie byłam i nie jestem.
Łudziłam się, że w końcu mnie docenią
Przez wiele lat miałam nadzieję, że szefowie kiedyś zauważą moje starania. Przecież to ja szkoliłam nowych pracowników, pokazywałam im, co, gdzie i jak trzeba zrobić, by praca w firmie przebiegała bez zakłóceń. Nie należało to do moich obowiązków, ale innych chętnych nie było! Starzy pracownicy robili tylko to, do czego zobowiązywała ich umowa. Na nowych nawet nie spojrzeli. Uważali, że powinni sobie radzić sami. A niektórzy z nich byli tacy nieporadni! Nie miałam serca zostawić ich na pastwę losu. Każdy z nas kiedyś przecież zaczynał i potrzebował wsparcia.
Prowadziłam więc ich za rączkę, matkowałam, poprawiałam za nich to, co zrobili źle. Kosztem własnego czasu. Zdarzało się, że potem musiałam dwoić się i troić, by nadgonić robotę, której nie zrobiłam, bo bawiłam się w nauczycielkę. I co? I nic. Oni zbierali pochwały, awansowali lub odchodzili do innych, bardziej hojnych firm, a ja tkwiłam w tym samym miejscu. I z roku na rok czułam się z tym coraz gorzej.
Nie protestowałam jednak. Łudziłam się, że szefowie w końcu mnie docenią, że usłyszę wreszcie dobre słowo. No i zacznę zarabiać większe pieniądze. Nie pamiętam już, kiedy dostałam podwyżkę. Kilka razy próbowałam się o nią upomnieć, ale szefowie mnie zbywali. Tłumaczyli, że może później, bo teraz mają duże wydatki, muszą kupić nowe maszyny, zapas papieru, farby. Zawsze coś stało na przeszkodzie. Choć było mi przykro, przyjmowałam te argumenty ze zrozumieniem. Ale ostatnio miarka się przebrała.
To było tydzień temu. Poszłam do Zośki, kadrowej, by wpisać się na listę urlopową. Pracowała w firmie tak samo długo jak ja, więc dobrze się znałyśmy i przyjaźniłyśmy.
– Wiesz co, Aga? Od jutra będziecie mieli w dziale nową pracownicę – powiedziała, gdy tylko przekroczyłam próg jej pokoju.
– Tak? A kto to? Ktoś z doświadczeniem? – zainteresowałam się.
– Nie, całkiem surowa, od razu po szkole poligraficznej. To jej pierwsza praca – odparła.
– O rany, nie mogli przyjąć kogoś, kto już coś umie? Roboty jest tyle, że nie wiadomo, w co ręce włożyć. Potrzebny jest ktoś, kto od razu będzie wiedział, co robić. No tak, ale takiemu staremu wydze trzeba lepiej zapłacić. A szefowie mają węża w kieszeni – westchnęłam.
– No właśnie nie. Ty wiesz, jaką ona ma stawkę? Jak pracownik z dużym doświadczeniem – odparła.
– Poważnie? A jaka to stawka? – chciałam się dowiedzieć.
Zosia nieco się spłoszyła.
– Przecież wiesz, że to tajemnica. Nie powinnam ci mówić – syknęła.
– O rany, jak już zaczęłaś, to skończ. Przecież wiesz, że nikomu nie powiem ani tej wiedzy nie wykorzystam. Znamy się tyle lat…
– No dobra – Zośka ściszyła głos – trzydzieści złotych na godzinę.
– Ile?! – nie mogłam uwierzyć.
– Trzydzieści złotych na godzinę – wyszeptała. – Tylko pamiętaj, nikomu ani słowa, bo będę miała kłopoty – spojrzała na mnie błagalnie.
– Jasne – rzuciłam i wybiegłam.
Nie miałam sumienia jej z tym zostawić
Byłam tak wzburzona, że zapomniałam wpisać się na urlopową listę. Gdy wróciłam na halę, nie mogłam się skupić na robocie. Wszystko się we mnie w środku gotowało. To ja sobie żyły wypruwam dla firmy, poświęcam swój czas, oddaję życie i zarabiam marne dwadzieścia złotych na godzinę. A tu przychodzi taka młódka i dostaje na początek o połowę więcej. Jeszcze nigdy nie czułam się tak skrzywdzona i niesprawiedliwie potraktowana. Ze złości i bezsilności chciało mi się wyć. Ale do końca zmiany trzymałam nerwy na wodzy. Nie mogłam przecież pokazać, że coś wiem.
Po powrocie do domu nie wytrzymałam. Rozryczałam się jak dziecko. Gdy już się trochę uspokoiłam, opowiedziałam o wszystkim mężowi. Zdenerwował się nie na żarty.
– Bo ty to taka frajerka jesteś. Starasz się ponad miarę, wszystkim pomagasz… I figę z tego masz. Od jutra zachowuj się tak jak inni. Zajmij się tylko swoją robotą. I niczym więcej! Dosyć tej dobroczynności!
– Myślisz, że tak będzie lepiej? – spytałam niepewnie.
– Oczywiście! Może wtedy łaskawie ktoś zauważy, ile dla tej firmy robisz dobrego – odparł i udał się na z góry upatrzoną pozycję, czyli na kanapę przed telewizorem.
Dla niego było już po problemie. Znalazł rozwiązanie i koniec.
W nocy długo nie mogłam zasnąć. Zastanawiałam się nad słowami męża. Czy to dobry pomysł? No i postanowiłam, że zrobię tak, jak powiedział. Zajmę się tylko swoją robotą, a na innych nawet nie spojrzę. Zwłaszcza na tę nową.
Gdy następnego dnia przyszłam do pracy, już była. Postawili ją przy ploterze robiącym nadruki na fiolkach dla laboratorium analitycznego. I to tym starym. Potrafił płatać figle! Jak się nie znało trików, napisy wychodziły krzywe albo rozmazane. Wszyscy o tym wiedzieli, ale pewnie nowej nikt o tym nie powiedział. Już miałam podejść i dać jej kilka dobrych rad, ale się wstrzymałam. Przypomniałam sobie o swoim postanowieniu. I o tym, ile ona zarabia. Pomyślałam, że jak jest taka genialna, to niech sobie radzi sama.
Nowa włączyła maszynę. No i stało się to, co przypuszczałam. Nadruki na fiolkach były tak rozmazane, że nic nie można było odczytać. Dziewczyna rozejrzała się po hali bezradnie, szukając pomocy. Oczywiście nikt nawet kroku nie zrobił w jej stronę. Biedna, miała prawie łzy w oczach. Zrobiło mi się jej żal. Nie wytrzymałam. Wyłączyłam swoją maszynę i, nie bacząc na swoje postanowienie, podeszłam.
– Nie przejmuj się. Ta łachudra lubi robić kawały. Ale jest na nią sposób. Pokażę ci – uśmiechnęłam się.
Jak nie dostanę podwyżki, odchodzę!
Przez następną godzinę uczyłam ją, jak trzeba wszystko ustawić, żeby nadruki były równiutkie i czytelne. Okazała się bardzo pojętna i wyrobiła cały dzienny plan. W przeciwieństwie do mnie. Przez tę zabawę w nauczycielkę znowu musiałam zostać dłużej w robocie. Gdy po skończonej pracy wyłączałam maszynę, byłam na siebie zła. Przecież miałam robić tak, jak wszyscy, myśleć tylko o sobie...
Na dodatek nowa nawet mi nie podziękowała. Po zmianie wybiegła z hali, jakby ją ktoś gonił.
– Ech, jak już się człowiek urodzi frajerem, to zostaje nim do końca życia – westchnęłam i weszłam do szatni żeby się przebrać.
I tu spotkała mnie niespodzianka. Przy mojej szafce czekała nowa. Z bukietem kwiatów i butelką wina.
– Gdyby nie pani, to chyba bym nie przetrwała tego dzisiejszego dnia. Bardzo, bardzo dziękuję! Jest pani dobrym człowiekiem – wypaliła.
Zrobiło mi się ciepło na sercu. I wiecie, co? W tamtej chwili cieszyłam się, że jestem frajerką!
Teraz pracujemy z Moniką, bo tak ma na imię nowa, na jednej zmianie. Dziewczyna świetnie sobie radzi, już nie potrzebuje pomocy. A ja? Jutro wybieram się do szefów po podwyżkę. Już sobie nawet wypisałam wszystkie argumenty. Jak się nie zgodzą, to odejdę. Akurat w tej kwestii frajerką być nie zamierzam.
Czytaj także:
„Haruję w Anglii jak wół i jestem na każde zawołanie, a i tak ciągle mną pomiatają. Na obczyźnie zawsze będę tym gorszym”
„Szef mnie nie doceniał, choć harowałam jak wół. Gdy odchodziłam, boleśnie przekonał się, że byłam niezastąpiona”
„Lubię swoją pracę, choć zarabiam grosze. U konkurencji miałabym wyższą pensję, ale tutaj czuję się jak pączek w maśle”