„Szczenięce zabawy skończyły się płaczem i traumą. Naraziliśmy życie, żeby popisywać się odwagą przed kumplami”

Narażaliśmy życie, żeby wyjść na odważnych fot. Adobe Stock, SB Arts Media
„– Mają ich, rusz się! Ja zwiałem, cudem chyba! To było straszne! Jak wyszli ze ścian, nie mogliśmy się ruszyć, dosłownie nas zamurowało. Gadali coś, a potem zawiązali Jackowi nogę sznurem. Pofrunął aż pod sam strop! Witek schował się w szafie. Musimy tam iść, człowieku, musimy mu pomóc, może jeszcze żyje!”.
/ 24.09.2022 09:15
Narażaliśmy życie, żeby wyjść na odważnych fot. Adobe Stock, SB Arts Media

Gdy człowiek ma naście lat, do głowy przychodzą mu różne, durne pomysły. My też coś wymyśliliśmy. I choć minęło tyle czasu, wciąż nie mogę o tej przygodzie zapomnieć. 

Początek lat siedemdziesiątych. Mieszkałem wtedy w małej wsi pod Krakowem. Bieda tu panowała taka, że aż piszczało. Każda rodzina obrabiała spłachetek lichego pola, a co udało się zebrać, to się zjadało.

Na handel nie starczało

O rozrywkach, takich jak telewizja, mogliśmy tylko pomarzyć. Nikogo nie było tu stać nawet na telewizor z odzysku. Telefon we wsi był jeden, u sołtysa, a jak ktoś zobaczył na drodze zachodni samochód, to wywalał gały, jakby statek kosmiczny wylądował. Szkoda gadać… Dobrze, że szkołę wybudowali na tym zadupiu, bo inaczej nie dość, że bylibyśmy biedni, to na dokładkę głupi. Nauczycielka, pani Malwina, miała już co prawda swoje lata, by nie rzec, że jedną nogą stała w grobie, ale gdyby nie ona, ani czytać byśmy nie umieli, ani tabliczki mnożenia nie znali.

Tamtego dnia siedzieliśmy u Marka w szopie i popijaliśmy swojskie wino, które Romek spuścił po kryjomu z balonu ojca. Nie utoczył tego wiele, po dwa, trzy łyki dla każdego. I dobrze, bo smakowało okropnie. Ni to kwaśne, ni gorzkie, na dodatek cuchnęło niemiłosiernie. Gdy przykładałem szyjkę butelki do warg, robiło mi się niedobrze. Ale za żadne skarby nie przyznałbym się wtedy do tego.

Twardo wciągałem swoją porcję do ust i przełykałem z wymuszonym uśmiechem, choć żołądek podchodził mi do gardła. Żaden z nas nie chciał wyjść na mięczaka i nie odważyłby się powiedzieć prawdy, która brzmiała: tego syfu nie da się pić bez odruchu wymiotnego. Jakiś czas później, gdy sam zająłem się wytwarzaniem wina, odkryłem, że żłopaliśmy ocet. Stary Romka najzwyczajniej w świecie spartolił coś w trakcie procesu, a my jak pajace wlewaliśmy to w siebie i jeszcze cieszyliśmy się, że możemy poczuć smak dorosłości.

Dla gówniarzy to było coś. Gdy opróżniliśmy flaszkę, zabraliśmy się za kombinowanie, jak tu spędzić to niedzielne popołudnie.

Liczba możliwych opcji nie powalała

Zabawy w chowanego już nam się znudziły. Pokąpać się w pobliskim stawie? Za zimno jeszcze.

A może zagramy w wyzwania? – rzucił Jacek, dłubiąc w zębach kawałkiem słomy. – Zrobimy losowanie. Kto wyciągnie najkrótszą słomkę, wymyśli dla reszty jakieś zadanie, a oni muszą je wykonać.

Spodobał nam się ten pomysł. Padło na mnie. Zastanawiałem się dłuższą chwilę, bo nic ciekawego nie przychodziło mi do głowy. Chłopaki zaczynali się niecierpliwić. W końcu, dla świętego spokoju, poleciłem im machnąć po dwadzieścia pompek, śpiewając przy tym na całe gardło sprośną piosenkę o naszej pani Malwinie.

– Aleś się wysilił, Krzysiu… – drwili.

Szybko zrobili, co im kazałem, i rozpoczęliśmy drugą rundę. Żeby było sprawiedliwie, nie brałem tym razem udziału w ciągnięciu słomek, tylko je trzymałem. Teraz udało się Markowi. Ten to umiał budować napięcie. Uśmiechnął się dziwnie i zmierzył nas takim spojrzeniem, że ciarki mi przeszły po plecach. Potem splótł ręce za plecami i splunął nam pod nogi.

– Tchórze – wycedził.

– Odważny! – odparował Jacek.

– Taaak? Czyli mówisz, że jesteś odważny? Wszyscy tak twierdzicie? – Marek kontynuował swoją gierkę, a my oczywiście daliśmy się w nią wciągnąć.

– Ten, kto odważy się nazwać mnie tchórzem, zarobi w pysk – zadeklarował milczący dotąd Witek.

A my zgodnie mu zawtórowaliśmy.

– W takim razie żaden z was nie będzie miał nic przeciwko spędzeniu godziny w strasznej chacie?

W szopie zapadła cisza jak makiem zasiał. Spojrzeliśmy po sobie, a na naszych twarzach malował się strach. Tylko facjatę Marka przyozdabiał pełen satysfakcji uśmieszek.

– Tak myślałem, w gębach mocni, a jak przyjdzie co do czego…

– Zaraz! – krzyknął Witek. – Kto powiedział, że tam nie pójdziemy?

Popatrzyliśmy na niego oczami wielkimi jak spodki. Dobrze wiedzieliśmy, że wycofać się teraz, to jakby przyznać, że jest się cykorem i maminsynkiem. A tego żaden z nas zrobić nie chciał. Powoli wstaliśmy i wyszliśmy z budynku. Na szczycie górującego nad wsią wzgórza stał rozpadający się, przechylony na bok budynek.

Widzieliśmy go stąd bardzo dokładnie

To pozostałość po wojnie. Ludzie nie mieli litości dla niedawnych okupantów. Wiedzieliśmy, że działy się tam straszne rzeczy. Później już nikt tam nie chadzał. Okoliczni mieszkańcy unikali tego miejsca jak ognia. Bali się do tego stopnia, że przez tyle dekad tej rudery nie rozebrali. Stała i niszczała, niosąc nieme świadectwo przeszłych wydarzeń. Przełknąłem głośno ślinę i spojrzałem na towarzyszy niedoli. Byli bladzi, ale miny mieli zacięte. Kości zostały rzucone. Okrążyliśmy wzgórze i podeszliśmy do chaty wisielca od tyłu, tak żeby nikt nas nie zobaczył.

Gdyby nasi starzy wiedzieli, do czego się przymierzamy, dostaliby zawału. Skradaliśmy się jak podczas podchodów. Kiedy już znaleźliśmy się blisko chałupy, poczułem serce gdzieś w okolicy gardła. Witek zgrzytał zębami, Jacek klął, Romek mruczał pod nosem modlitwy. Ja sapałem, oddychając szybko i łapczywie. Tylko Marek był wesolutki.

Nic dziwnego, on nie musiał tam wchodzić. Stukał więc sobie nonszalancko w odziedziczony po dziadku zegarek i kiwaniem głową w stronę chaty przypominał nam, co mamy zrobić. Wgramoliliśmy się przez okno, z którego wypadła rama. Pomagaliśmy jeden drugiemu, bo do parapetu było dosyć wysoko. W końcu stanęliśmy pośrodku pomieszczenia i zbiliśmy się w ciasną gromadę. Rozglądaliśmy się nerwowo na boki, w oczekiwaniu na nie wiadomo co.

W zasadzie to nie wiem, czego się spodziewałem. Że usłyszę jęki, zawodzenie? Skrzypienie sznurów szurających o deski powały? Że okiennice zaczną się same otwierać i zamykać, a walający się na betonowej posadzce gruz uniesie się w powietrze i jakaś niewidzialna siła ukamienuje nas na śmierć?

Żadna z tych rzeczy nie nastąpiła. Staliśmy i staliśmy… i nic się nie działo. Zupełnie nic. Byłem przekonany, że odczujemy tu jakąś niepokojącą atmosferę, że to miejsce będzie emanowało złowieszczą aurą. Zawiodłem się. Ot, zdewastowany budynek, w którym kiedyś doszło do zbrodni, a potem ludzie sami dopisali do tego jakieś mistyczne historie.

Powoli się odprężaliśmy

Czas mijał, już pół godziny, i dalej nic się nie działo. Cisza. Nie licząc oczywiście dźwięków, jakie można usłyszeć w opuszczonym budynku. Wiatr świszczący w szczelinach, myszy harcujące po kątach, odgłosy ptaków przelatujących nad naszymi głowami, ale to akurat nie robiło na nas wrażenia. Rozsiedliśmy się wygodnie i żartowaliśmy, tym bardziej, im mocniej się wcześniej cykaliśmy.

To Jacek wpadł na pomysł, jak się zrewanżujemy Markowi. Zgodziliśmy się bez wahania. Do dziś pamiętam minę Marka, który czekał na nas oparty o pobliskie drzewo, kiedy wypadłem stamtąd z dzikim wrzaskiem, złapałem go za ramię i pociągnąłem za sobą w stronę chaty.

– Szybko, Maras! – krzyczałem. – Mają ich, rusz się! Ja zwiałem, cudem chyba! To było straszne, po prostu straszne! Jak wyszli ze ścian, nie mogliśmy się ruszyć, dosłownie nas zamurowało. Gadali coś, a potem zawiązali Jackowi nogę sznurem! Pofrunął aż pod sam strop! Romkowi rozerwali brzuch bagnetem. Witek schował się w szafie. Musimy tam iść, człowieku, musimy mu pomóc, może jeszcze żyje!

Biedny Marek słuchał tego z rosnącym przerażeniem na twarzy. Opierał się, wyrywał, ale byłem silniejszy. Zatargałem go pod okno, którym wcześniej właziliśmy, i splotłem dłonie w siodełko.

– Idź pierwszy – nakazałem. – Teraz twoja kolej, skoroś to wymyślił.

W życiu nie widziałem, żeby ktoś tak szybko zwiewał

Kiedy odbiegł na kilkadziesiąt metrów, chłopacy wyskoczyli z budynku. Patrzeliśmy, jak Marek znika za pagórkiem, i śmialiśmy się do rozpuku.

– To ci bohater! – drwił Witek.

– I licz tu na takiego – kpił Jacek.

– Ciekawe, co zrobi, kiedy go całą czwórką odwiedzimy… – udałem zmartwionego.

– Pomyśli, że jesteśmy duchami i narobi w gacie ze strachu. To dopiero będzie – skwitował sprawę Romek.

Piejąc ze śmiechu jak nienormalni, ruszyliśmy w stronę domu. Zadowoleni podwójnie. Odegraliśmy się na Marku i obaliliśmy złowieszczy lokalny mit. Do dziś, choć minęło blisko pół wieku, nikt nie powtórzył naszego wyczynu. Chata nadal straszy. O dziwo, wygląda tak jak za naszych czasów. Nie zawaliła się, nie porosła trawą, jakby coś trzymało ją w kupie... 

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA