Tamta sobota od rana zaczęła się fatalnie. Pilny telefon z drukarni, siódma rano. Awaria, kolory nie pasują, mam natychmiast przyjechać. W samochodzie wypaliłem ze cztery papierosy i wypiłem kawę kupioną na stacji benzynowej. Zadzwoniłem też do wspólnika, ale miał wyłączoną komórkę. Wiadomo, sobota, dla niego rzecz święta. Ma rodzinę. Ja też mam rodzinę, do cholery! Ale robota jest ważniejsza, bo nikt jej za mnie nie wykona. Telefon do Waldka, naszego szefa działu produkcji – w końcu kontakty z drukarniami to jego działka, do ciężkiej cholery! Złapałem go, marudził parę minut, musiałem się wydrzeć solidnie, żeby zgodził się przyjechać do tej pieprzonej drukarni.
Na miejscu dostałem drugą kawę, a zanim Waldek się zjawił, zdążyłem jeszcze wypalić papierosa do tej kawy. Ćwierć paczki w godzinę. Idę dziś chyba na rekord życiowy, pomyślałem zgryźliwie. Ale co zrobić. Kiedy wszystko się wali na łeb, tylko papierosy mnie uspokajają, a z kolei kawa pozwala mi działać na wysokich obrotach.
Kiedy Waldek przyjechał, w pół godziny udało się rozwiązać problem i mogłem wrócić do domu. To znaczy mógłbym, gdybym nie wpadł na chwilę do pracy. Mimo soboty dwaj graficy siedzieli nad pilnymi projektami, nie wyszli do domu od czwartku, więc chciałem ich jakoś wesprzeć. I sprawdzić, co tam wymyślili. Po drodze wziąłem kawę na kolejnej stacji plus jakieś kanapki dla nich i dla siebie. No i paczkę fajek, bo w tym tempie do wieczora na jednej bym nie dojechał.
W piersiach poczułem nagły ucisk
Graficy kawę wypili, kanapki zjedli – w tym też moje, bo ja byłem zajęty przeglądaniem faktur z poprzedniego dnia, a potem pokazali projekty. Nieźle wyszło, ale miałem jednak trochę uwag, więc wyszedłem stamtąd po dwunastej w południe. Posiedziałbym zapewne dłużej, ale żona zadzwoniła i przypomniała mi, że jesteśmy umówieni na zakupy. Koniecznie musiała sobie kupić nowy strój do jogi albo do zumby, nie wiedziałem dokładnie. No, do czegoś tam, co ostatnio namiętnie ćwiczyła.
W drodze do domu chyba już czwarta kawa, potem parkowanie przed domem, żona do fury i jazda do sklepu. Przed zakupami wypaliłem papierosa, jeśli dobrze liczę, dwunastego tego dnia. Ale dzień się zaczął dla mnie o siódmej rano, więc do trzynastej to sześć godzin, czyli dwa na godzinę. Czyli w normie. Żyję osiemnaście godzin na dobę, bo jednak trochę śpię, a jak śpię, to nie palę. Więc nawet nie dwie paczki dziennie. Idzie wytrzymać.
A w sklepie promocja. Nie wiem, na co, ale tłumy dzikie, ludzie biegają w nerwach. Dawno czegoś takiego nie widziałem, ale i mnie się udzieliło. Też latałem po sklepie jak kot z pęcherzem. Tymczasem moja żona stała cały czas w jednym miejscu, przy regale z elastycznymi gaciami, i roześmiana dyskutowała o czymś ze sprzedawczynią. Miałem ochotę ją pogonić, ale byłem zbyt zajęty ganianiem od alejki do alejki w poszukiwaniu czegoś. Sam nie wiem czego…
I nagle odniosłem wrażenie, że świat się zatrzymał. Ogarnął mnie lęk tak pierwotny, że zaparło mi dech. Nie wiem, co się stało, ale nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Ugięły się pode mną tak, że kucnąłem. Chwilę próbowałem zawalczyć o oddech, ale nie udało się. Ostatkiem sił, a właściwie bardziej siłą woli dźwignąłem się w górę i wtedy poczułem w piersiach taki ucisk, jakby mnie ktoś ścisnął żelazną obręczą.
A potem… no cóż. Potem umarłem.
Po śmierci idziemy długim, czarnym tunelem. Na jego końcu czeka na nas światło. Oślepiające, nieziemskie, cudowne. Czujemy, że budzimy się do nowego, lepszego życia. Jest fantastycznie. Z oddali słychać głęboki, niski, boski głos. Wyraźnie i donośnie, tak że bez problemu można rozróżnić pojedyncze słowa, które dudnią w uszach i dźwięczą pod czaszką. Brzmią mniej więcej tak:
– Jeśli pan mnie słyszy, proszę głęboko wciągnąć powietrze, a potem wykonać solidny wydech. Wyjmę panu rurkę od intubacji…
Nie wiedziałem, co to za rurka i skąd mi ją będzie wyciągać, ale z Bogiem się nie dyskutuje. Nawet gdy się w niego niespecjalnie wierzy. Zrobiłem, co kazał.
Zacząłem spazmatycznie oddychać, bo zdałem sobie sprawę, że do tej pory coś mnie ściskało w gardle.
– Spokojnie, regulujemy oddech, kryzys minął – pocieszał mnie inny głos, równie niebiański, ale bez wątpienia żeński.
Ucieszyłem się, że w niebie są kobiety, i aż mi ten uśmiech wylazł na twarz, bo usłyszałem kolejny damski głos.
– Uśmiechnął się!
Ten głos znałem. Znałem doskonale!
To był głos Weroniki. Mojej żony. Cholera, nie wiedziałem, że też umarła i trafiła do nieba za mną. Ale ona jest taka uparta, że wszędzie za mną polezie. Nawet po śmierci nie da mi o sobie zapomnieć.
Kiedy już dotarło do mnie, co się stało i co się dzieje, w pierwszej chwili nie mogłem uwierzyć.
– Mirek, miałeś zawał – tłumaczyła mi cierpliwie Weronika. – Serce ci zastrajkowało, zbuntowało się i przez pewien czas… – przełknęła ślinę – nie było cię z nami. Ale teraz już jest wszystko w porządku, wyjdziesz z tego, a lekarz obiecał, że zajmie się tobą szczególnie. Sam ordynator! Załatwiłam – pochwaliła się.
– Jestem szczególnym przypadkiem? – zdziwiłem się. – Przecież codziennie ktoś ma zawał.
Spojrzała na mnie dziwnie.
– Owszem, ale… lepiej poczekaj na rozmowę z lekarzem.
Skinąłem głową.
– A co w firmie? Dzwonili? Jak projekty? Kurde, miałem spotkanie umówione na poniedziałek i na środę drugie, oba cholernie ważne!
– Ko-cha-nie – wycedziła, jak na nią wyjątkowo surowo – czy ty naprawdę uważasz, że jakieś firmowe spotkania to w tej chwili nasze największe zmartwienie?
Okazało się, że choruję na... pracoholizm
Jakiś czas później – trudno mi określić jaki, bo zasypiałem i budziłem się bez żadnej kontroli, jak kot – odwiedził mnie pan ordynator we własnej osobie. Stanął przy moim łóżku i długo studiował kartę. A potem przyglądał mi się z takim zainteresowaniem, że zacząłem się wiercić.
– Panie doktorze, niech pan wali… Co mi jest?
Uśmiechnął się krzywo.
– Łatwiej byłoby powiedzieć, co panu nie jest… – spojrzał na kartę i zaczął wyłuszczać: – Rozległy zawał mięśnia sercowego, miażdżyca, poziom cholesterolu woła o pomstę do nieba, nadciśnienie tętnicze takie, że cud boski, iż panu głowa jeszcze nie odpadła. Do tego anemia… O, i nawet osteoporoza! – ucieszył się. – U mężczyzn to rzadkość, a przed pięćdziesiątką to już w ogóle… ho, ho, ho… chyba są i wrzody żołądka, ale to by trzeba potwierdzić specjalistycznym badaniem. Nie wiadomo, co znajdziemy, jak bardziej poszukamy… – zamyślił się.
Ja też. Kurczę, chyba rzeczywiście jestem trochę chory. Może nawet bardziej niż trochę…
– Cały zespół tych schorzeń można nazwać osobną jednostką chorobową – odezwał się znowu ordynator.
Uniosłem brwi. Tyle felerów i jedna choroba? Ciekawe.
– Pracoholizm. Jest pan nałogowym pracusiem. Więc nie wiem, co z panem zrobić... Co z tego, że my tu pana postawimy na nogi, skoro przy tym trybie życia znów się pan przewróci? A za drugim razem możemy nie mieć tyle szczęścia…
Dwa tygodnie później wylądowałem na kozetce u psychologa.
– Oho, po pana minie widzę, że sprawa jest poważna – zażartowałem.
– Owszem, śmiertelnie – potwierdził. – Pracoholizm zabija.
– To można umrzeć od pracy? – zaśmiałem się.
– Pan przecież umarł – skwitował krótko.
Aż mnie zatkało na tak bezpośrednie postawienie sprawy. Widać niektórzy się nie cackają.
– Nie umiera się od samej pracy, nie w tym przypadku, nie jest pan strażakiem czy policjantem – kontynuował. – Raczej od czynników, które się z tą pańską pracą wiążą. Stres, papierosy, kawa, przemęczenie, zmiany nastrojów, silne emocje…
Kiwałem głową, że niby rozumiem, a kiedy skończył, spytałem:
– Czyli chodzi o to, że mam rzucić palenie i kawę, tak?
Zaśmiał się. Głośno, długo i wcale nie serdecznie.
– Pan nic nie rozumie – stwierdził. – Nie palenie ma pan rzucić. Tylko swoje dotychczasowe życie. Całe.
– Pracę też? – przestraszyłem się.
Spojrzał na mnie, zetknął palce obu dłoni ze sobą i zapytał:
– A niech mi pan odpowie, ale tak szczerze. Lubi pan swoją pracę?
No i znów mnie zatkało. Tym razem na dłużej. W pierwszym odruchu chciałem powiedzieć, że oczywiście, że żyć bez roboty bym nie mógł. Jednak po chwili zastanowienia naszły mnie wątpliwości. Od osiemnastu lat razem ze wspólnikiem prowadziłem agencję reklamową. On był luzakiem i dyrektorem kreatywnym, ja byłem wiecznie spięty, zajmując się kontaktami z klientami i kwestiami finansowymi.
Powiedzieć, że praca mnie stresowała, to nic nie powiedzieć. Czasami po całym dniu, kiedy wracałem do domu o dziewiątej, dziesiątej wieczorem, czułem się wytarmoszony jak szyszka przez dzika. I dostawałem wysypki na myśl, że nazajutrz rano będę znów musiał wleźć w ten kierat.
Ale budziłem się rano i właziłem. I tak przez osiemnaście lat. Na początku byliśmy małą, dwuosobową firmą. Pierwszego grafika zatrudniliśmy po dwóch latach, potem następnych. Rozwijała nam się działalność. Z jednej strony byłem dumny. Z drugiej – po kolejnych paru latach – co miesiąc miałem jeden i ten sam problem: skąd wziąć na wypłaty dla dwudziestu osób?
Całkiem zmieniłem swoje życie
To był najgorszy okres; mało brakowało, a bym zrezygnował i zostawił wspólnikowi to wszystko na głowie. Ale byłem zbyt odpowiedzialny i nie umiałem się poddać. Zacząłem pracować dwa razy więcej, chociaż wydawało się to niemożliwe.
Od mniej więcej siedmiu lat zarabiamy dobrze, agencja pracuje w swoim rytmie i niby wszystko gra, zawsze mam na wypłaty. Więc czemu poziom stresu wzrósł, zamiast spaść?
Czy lubię swoją pracę? Codzienne mozolne przebijanie się przez korki w drodze do biura, użeranie się z klientami, którzy nie chcą zapłacić ostatniej faktury, niekończące się nasiadówki, z których czasami nic nie wynika, a wszystko to podlane hektolitrami kawy i okopcone dymem z papierosów, odpalanych jeden od drugiego? Cholera, czy ja naprawdę to lubię? Moje rozmyślania przerwał głos psychologa:
– Nie jest z panem tak źle, skoro tak długo się pan zastanawia. Może da się pana odratować – uśmiechnął się. – To co, zaczynamy?
Od tej rozmowy, pierwszej z bardzo wielu rozmów z nim, zaczęła się moja przyszłość. Uświadomiłem sobie, że dostałem drugie życie i że mogę je stracić, tym razem bezpowrotnie, jeśli czegoś w nim nie zmienię. Błąd. Musiałem zmienić wszystko. Nie chodziło o zmianę stylu życia, tylko o coś o wiele poważniejszego. Musiałem zmienić swoje podejście i zostawić za sobą te rzeczy, które niemal mnie zabiły. Na amen. Na śmierć.
Prawdę mówiąc, najmniejszym problemem było rzucenie palenia. Nieco większym – rzucenie pracy. Oczywiście nie rozstałem się z firmą całkowicie. Po prostu zatrudniłem na moje miejsce dyrektora, którego sam wybrałem spośród naszych najlepszych pracowników. Wspólnik przyjął to ze zrozumieniem, a nowy dyrektor był zachwycony. Dostawał połowę mojej pensji, dla mnie zostawała druga połowa. W podzięce chłop tak się uwijał, że wkrótce dochody agencji zaczęły rosnąć. Aż musiałem go wziąć któregoś dnia na obiad do restauracji i wytłumaczyć, żeby nieco wyluzował, bo skończy tak, jak ja omal nie skończyłem.
Nie wiem, czy coś do niego dotarło. Chyba nie. Do głębokiej refleksji skłonić nas może ewidentny dowód, pod warunkiem że pochodzi z osobistego doświadczenia. Na moich błędach się nie nauczy, musi na własnej skórze się przekonać. Oby mniej boleśnie niż ja, oby wcześniej się opamiętał. Był porządnym gościem, lubiłem go i miałbym potworne wyrzuty sumienia, gdyby to jemu się coś stało.
Co do mnie… Radzę sobie świetnie. Zmieniłem dietę, zacząłem się więcej ruszać, no i oczywiście rzuciłem palenie i kawę. No, prawie. Wypijam teraz najwyżej jedną filiżankę dziennie. Żona cały czas mnie pilnuje. Nawet ćwiczę z nią jogę w domu. Ponoć to też pomaga. Chociaż jej widok w obcisłym stroju raczej nie obniża mi ciśnienia…
Czytaj także:
„Przez stres i gonitwę w pracy stanąłem na granicy życia i śmierci. To dało mi nauczkę”
„Gdy mój mąż miał drugi zawał, wszyscy mówili że biznes upadnie. A czy kobieta nie umie prowadzić firmy budowlanej?!”
„Od dziecka byłam pracoholiczką. Nie miałam koleżanek ani hobby, całe życie harowałam. W wieku 30 lat byłam wrakiem człowieka”