„Od dziecka byłam pracoholiczką. Nie miałam koleżanek ani hobby, całe życie harowałam. W wieku 30 lat byłam wrakiem człowieka”

Od dziecka byłam perfekcjonistką fot. Adobe Stock, fizkes
Nie wiedziałam, skąd u mnie ten przymus bycia perfekcyjną. Rodzice zawsze martwili się, że za dużo się uczę. Nie rozumieli mojej ambicji i traktowali ją jak wadę, a nie zaletę. To wzbudzało we mnie przekorę, bo przecież chciałam, żeby czuli dumę.
/ 13.02.2022 07:19
Od dziecka byłam perfekcjonistką fot. Adobe Stock, fizkes

Zawsze byłam wzorową uczennicą. Zdobywałam najlepsze oceny, wyróżnienia. Musiałam być we wszystkim najlepsza. W szkole, na studiach, w pracy. Czułam satysfakcję, owszem. Ale prawdziwe szczęście? Nigdy.

To po prostu musiało się skończyć źle

Nie wiedziałam, skąd wziął się u mnie przymus bycia perfekcyjną. Rodzice nigdy nie wywierali na mnie nacisku psychicznego, przeciwnie, martwili się, że za dużo się uczę. Nie rozumieli mojej ambicji i traktowali ją jak dziwactwo, a nie zaletę. To wzbudzało we mnie przekorę i bunt – chciałam im pokazać, że się mylą. Do dziś pamiętam, jak mama spytała pół żartem, pół serio:

– Elka, czemu zamiast biegać za chłopakami, ciągle się tylko uczysz?

– Bo wolę zdobyć dobre wykształcenie, niż zostać nieletnią mamuśką – odparłam prowokująco.

Widziałam, że zrobiło się jej przykro, ale nie odpuściła.

– Przecież wiesz, o co mi chodzi… Nie samą nauką żyje człowiek. Zwłaszcza młody. Idź czasem ze znajomymi do kina albo na imprezę. Pożyj trochę…

– Żyję. Tak, jak lubię. Gdzie problem? – burknęłam wrogim tonem. Mam

a z rezygnacją pokręciła głową.

– Ja tylko chcę, żebyś była szczęśliwa.

– Jestem – ucięłam rozmowę, demonstracyjnie sięgając po jakiś podręcznik.

To było kłamstwo, ale nie potrafiłam się do tego przyznać. Ani przed nią, ani przed samą sobą. Nie byłam szczęśliwa, lecz odnosiłam sukces za sukcesem. Zaraz po studiach zostałam przyjęta do międzynarodowej firmy, gdzie szybko wspinałam się po kolejnych szczeblach kariery. Jak stuprocentowy korposzczurek. W wieku dwudziestu dziewięciu lat zostałam dyrektorką działu marketingu. A rok później? Wtedy przeszłam spektakularne załamanie nerwowe i trafiłam do szpitala psychiatrycznego.

Nawet nie byłam specjalnie zszokowana

Tryb życia, jaki prowadziłam, musiał zaowocować czymś takim. Przez kilka lat pracowałam po czternaście–szesnaście godzin na dobę, jadłam jeden posiłek dziennie, w nocy spałam cztery–pięć godzin, nigdy dłużej, często krócej, a czasem wcale. Eksploatowałam swój organizm do granic możliwości, nie przejmując się jego protestami. Nie zważałam na regularnie dokuczające mi bóle żołądka, skurcze mięśni, bóle głowy, zanik miesiączki. Skąd brałam siłę, żeby tak żyć?

Z mocnej kawy, napojów energetycznych i z trawiącej mnie obsesji, by być najlepszą. To ona pchała mnie do działania. Nie miałam życia prywatnego – żadnych stałych związków, tylko od czasu do czasu przelotny kochanek. Jeśli któryś z nich chciał czegoś więcej niż seks bez zobowiązań, jeśli zaczynał snuć plany o wspólnym życiu – zrywałam bez żalu, zyskując na do widzenia miano szmaty albo zimnej suki. Tylko Marcin zachował się inaczej. Nie był zły, lecz smutny:

– Naprawdę nie ma szans, żebyśmy byli razem?

Pokręciłam głową.

– Dlaczego? Przecież dobrze nam razem, nie tylko w łóżku... Nie kochasz mnie?

– Lubię cię.

Więcej nie pytał i nie prosił. Półtora roku później dowiedziałam się, że się żeni. Wmawiałam sobie, że mnie to cieszy, że przecież dobrze mu życzę, więc cieszę się jego szczęściem. Jednak poczułam w sercu jakieś dziwne ukłucie. Zazdrości? Żalu? Nie drążyłam tych uczuć, nie usiłowałam ich analizować i rozumieć. Zamiast tego jeszcze gorliwiej rzuciłam się w wir pracy.

Może nigdy nie byłam normalna?

W dzieciństwie nie miałam koleżanek i lubiłam bawić sama; nawet nie chciałam mieć nigdy żadnego zwierzątka jak inne dzieci. Dorosłość nic nie zmieniła – nie miałam żadnych przyjaciół lub choćby bliższych znajomych. Za to miałam początki wrzodów żołądka, chroniczną zgagę, anemię i swoją wspaniałą karierę. A któregoś dnia po prostu wstałam rano jak zwykle, wyszykowałam się jak zwykle, poszłam do pracy jak zwykle i... nagle zaniosłam się głośnym płaczem przy wszystkich.

– Co się stało?! – pytali przerażeni podwładni.

Nie potrafiłam wydusić z siebie słowa, tylko szlochałam, jakby mi ktoś umarł. Nie potrafiłam się uspokoić, choć chciałam. Mój napad płaczu przeszedł w napad duszności. Nie mogłam zaczerpnąć tchu, bałam się, że umieram. Wezwano karetkę. W szpitalu okazało się, że nie miałam ataku serca ani nic w tym stylu, tylko atak histerii. Kiedy już w miarę doszłam do siebie, chciałam wstać i pojechać ze szpitala z powrotem do pracy!

– Nie wolno. To wykluczone. Musi pani odpocząć, przespać się – tłumaczyła pielęgniarka.

W odpowiedzi zaczęłam ją przeklinać i okładać pięściami. Przez pierwsze tygodnie pobytu w psychiatryku nie mogłam pojąć, jak to się stało, że w jednej chwili straciłam wszystko, na co tak ciężko pracowałam. Teoretycznie mogłam wrócić do firmy, ale było mi tak potwornie wstyd, że w życiu nigdy bym się tam nie pokazała. Odeszłam. Co gorsza, bałam się, że gdziekolwiek teraz spróbuję się zatrudnić, historia się powtórzy.

Całkowicie przestałam sobie ufać

Czułam się złamana i pokonana przez los. Dopiero po miesiącu leczenia moja forma poprawiła się na tyle, że przestałam wyrzucać sobie załamanie i czuć się winna z powodu tego kryzysu. Zaczęłam natomiast uświadamiać sobie, jak bardzo nieszczęśliwa i przytłoczona byłam przez ostatnie lata. Sama uczyniłam ze swojego życia piekło. Pomogły mi leki, które złagodziły moją depresję i nerwicę – bo to u mnie zdiagnozowano – oraz rozmowy z panią psycholog.

To dzięki niej pojęłam, dlaczego zachorowałam. Przyczyną było to, że jako jedynaczka za bardzo kochałam swoich rodziców i za bardzo chciałam dać im powody do dumy. A kiedy oni reagowali na moje obsesyjne starania obawą zamiast aprobatą, czułam się odrzucona i... uciekałam w naukę. Było to irracjonalne, błędne koło – tak często bywa z chorobami psychicznymi. Gdy nadszedł dzień wypisu, kroczyłam szpitalnym korytarzem pełna radości i zarazem lęku, czy sobie poradzę.

Miałam tam jeszcze wracać na terapię, ale okres hospitalizacji się skończył. Mój pracoholizm zaowocował tym, że posiadałam spore oszczędności, więc nie musiałam od razu szukać pracy, miałam za co żyć przez kilka lat. Wyzwaniem było, nie za co, ale jak. Zaczęłam uczyć się żyć w inny sposób: ciesząc się drobnymi przyjemnościami. Odkryłam, jak fajnie jest pić rano herbatę z miodem, przeglądając bez pośpiechu gazetę. Zapisałam się na kurs jogi. Na początku włączyło się u mnie odruchowe ambitne podejście: chciałam wykonywać wszystkie ćwiczenia najlepiej z grupy! Jednak instruktorka przywołała mnie do porządku prostymi słowami:

– Nie spinaj się. Wczuj się w swoje ciało i poddaj mu.

Zrozumiałam, dzięki czemu joga pomogła mi zarówno wyciszyć umysł, jak i zrelaksować ciało. Jednak po pół roku życia na totalnym luzie, zaczęłam się nudzić. Brakowało mi celu, stwierdziłam, że moja egzystencja, choć przyjemna, jest pusta. Poruszyłam ten problem na wizycie u pani psycholog.

– Chyba już nadszedł czas, byś poszukała sobie zajęcia. Czujesz się gotowa?

– Tak. Tylko się boję, że znów wpadnę w dawną obsesję. Że gdy zacznę pracować, będę znów za bardzo się starać i skończę… – wzruszyłam ramionami.

Psycholożka uśmiechnęła się.

– Strach jest czymś normalnym. Świadczy o tym, że masz świadomość czyhających na ciebie zagrożeń. Wiesz, na co uważać, jesteś pod opieką psychiatry i moją. Nie pozwól, żeby lęk cię pokonał. Pamiętaj, nic nie musisz.

Słowa terapeutki dodały mi otuchy

Postanowiłam, że najpierw wybiorę się w długą podróż po Polsce, a po powrocie rozejrzę się za jakąś pracą. Sprawy potoczyły się inaczej, niż to zaplanowałam… Wyruszyłam w drogę z niewielkim plecakiem i cyfrowym aparatem fotograficznym pod ręką. Zwiedzałam duże miasta, odwiedzałam małe miasteczka, zatrzymywałam się w niewielkich, uroczych wioskach. Chłonęłam całą sobą piękno zabytków, krajobrazów, przyrody. Robiłam setki, tysiące zdjęć. Jednak nie uwieczniałam na nich zachwycających mnie kościołów, lasów, gór ani plaż. Nie.

Fotografowałam niemal wyłącznie ludzi: żebraczkę pogryzającą bułkę na krakowskim rynku, dziewczynkę łapiącą w dłonie wodę z fontanny we Wrocławiu, zmęczonych pijaków o opuchniętych twarzach popijających wódkę na ławce w łódzkim parku. Robienie tych ukradkowych portretów wciągnęło mnie, stając się moją nową pasją. Któregoś razu miałam pecha i natknęłam się na grupę bijących się mężczyzn. Łyse, napakowane osiłki okładały niechlujnie ubranych chudzielców. Prawdopodobnie kibole.

W pierwszej chwili chciałam odwrócić się i uciec

Potem zwyciężyło poczucie obywatelskiego obowiązku: wyciągnęłam telefon i zadzwoniłam na policję. A potem… zamiast się stamtąd zmyć, stanęłam z boku, wyciągnęłam aparat i robiłam zdjęcia. Uwiecznianie walki w obiektywie było zarazem straszne i ekscytujące. Niebawem zjawiła się policja i sytuacja została opanowana. Kiedy chowałam aparat do plecaka, usłyszałam za plecami męski głos:

– Skąd jesteś? Nowa?

Odwróciłam się. Przede mną stał mężczyzna, szpakowaty, ogorzały, ze zmarszczkami świadczącymi nie tyle o wieku, co doświadczeniu. Był może dziesięć lat starszy ode mnie. I miał ciekawą twarz. Aż musiałam się powstrzymać, by mu nie zrobić zdjęcia.

– Z Warszawy – wyjaśniłam krótko.

Roześmiał się. Głośno, odchylając głowę, pokazując zęby i migdałki. Odważnie, bez skrępowania, nie przejmując się, że oczy nikną wśród kurzych łapek. Ja nie umiałam się tak śmiać. Poczułam zazdrość.

– Nie pytam, skąd pochodzisz. Tylko dla jakiego portalu pracujesz?

– Dla żadnego.

– Dla gazety? Telewizji?

– Nie! O co chodzi? – zirytowałam się.

– O, przepraszam najmocniej – skłonił się. – Widziałem, że robiłaś zdjęcia, więc wziąłem cię za reporterkę. Nową w naszym środowisku, skoro się nie znamy.

– Robię je tylko dla siebie. Nie jestem konkurencją.

– To się okaże – puścił do mnie oko. – Mogę obejrzeć?

Zawahałam się. Nikomu jeszcze nie pokazywałam moich zdjęć. Były dla mnie czymś osobistym, niemal intymnym… Ale z drugiej strony byłam ciekawa, co powie ktoś, kto się na tym zna. Podałam mu aparat. Przeglądał fotografie i mamrotał pod nosem:

– Niesamowite… genialne… tu kadr uciekł, ale to… cudo…

Zawstydzało mnie to i cieszyło.

– Czyli nie szukasz pracy? – upewnił się. – Bo może mógłbym cię gdzieś polecić….

– Szukam – odparłam. – Ale nie chcę, by to, co kocham, mnie zabiło.

Spojrzał na mnie z taką miną, że musiałam się uśmiechnąć.

– Przepraszam. Zabrzmiało melodramatycznie.

– Ciut. Ale artystom wybacza się dziwactwa.

– Artystom…? – zarumieniłam się.

Jakby ze mną flirtował, czego nota bene dawno nikt nie robił. Na dokładkę on prawił mi komplementy, bazując na moim świeżo odkrytym talencie fotograficznym, nie na urodzie. Czy mogłam tak o sobie myśleć? Że mam talent do robienia czegoś, co bardzo lubiłam robić? Bo przecież to nie takie oczywiste…

– Nie wiedziałaś? Jestem zatem pierwszym… fanem.

Uniosłam lekko brwi. Naprawdę ze mną flirtował.

– Zabrzmiało ciut dwuznacznie? Bo miało! – zaśmiał się po swojemu. – Ale fanom wiele się wybacza. Nie twierdzę, że każda fota w tym – wskazał na mój aparat – to arcydzieło, ale jakby co, fach w ręku masz. A teraz może pójdziemy na kawę? Pogadamy jak fan ze swoją idolką. A na koniec wymienimy się wizytówkami jak dorośli ludzie, żeby dać sobie szansę na ponowne spotkanie.

Facet był niesamowity

Nie znałam go, a czułam się przy nim komfortowo. Miał dar nawiązywania znajomości i oswajania ludzi. Nieważne, czy coś z tego będzie, nie zastanawiałam się nad zagrożeniami czy konsekwencjami. Myślałam jedynie: czemu nie? Czemu by nie pójść z nim na kawę, pogadać o wszystkim i niczym, cudownie marnując czas? Tego mi brakowało w dotychczasowym „ciasnym i zagonionym” życiu. Chwil zostających w pamięci jako jasne refleksy, pobudzające uśmiech, choć nic konkretnego się w nich nie działo.

Ot, jak pogawędka przy kawie z poznanym w nietypowych okolicznościach miłym facetem. I dokładnie tak było. Przy kawie i ciastku pogadaliśmy o fotografii i podróżach, pożartowaliśmy, poflirtowaliśmy, na koniec całkiem naturalnie wymieniliśmy się adresami mailowymi oraz numerami komórek. Gdybyśmy znowu chcieli pogadać o fotografii albo czymkolwiek innym…

Wróciłam z moich wojaży z pomysłem na przyszłość. Postanowiłam spróbować sił w roli fotografa. Otworzyłam własną działalność, założyłam stronę firmową w necie. Prowadzę też bloga, gdzie umieszczam bardziej prywatne zdjęcia, którymi chcę się pochwalić albo podzielić. Zawodowo obsługuję wesela, komunie, jubileusze, spotkania firmowe, pikniki, festyny. Zawsze mogę odmówić, jeśli klient mi się nie spodoba.

Zaczęło się skromnie, od ślubu kuzynki, chrztu wnuka sąsiadki, urodzin córki znajomej, a potem już poszło. Takie rodzinne fotoreportaże to też wyzwanie, nie ma nudy, ale za to unikam presji, stresu, ryzyka pracoholizmu, tego, że dam się znowu wciągnąć w pęd ku samozagładzie. Choroba nie wraca. Biorę leki, chodzę na terapię i pilnuję, aby w niczym nie popadać w przesadę. A mój pierwszy fan? Powiedzmy, że się do niczego nie spieszymy…

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA