Kiedy mąż wylądował na rehabilitacji po drugim, całkiem już poważnym zawale, wszyscy spodziewali się, że jego zakład umrze śmiercią naturalną.
– A to dlaczego? – spytałam za którymś razem. – Myślicie, że kobieta nie może prowadzić firmy budowlanej?
Niby zajmowałam się do tej pory księgowością, jednak na budowie przesiadywałam równie często jak przy swoim biurku i wiedziałam, jak powinno wyglądać dobrze wykonane zlecenie. Czasami nawet mąż mnie posyłał do sprawdzania reklamacji zgłaszanej przez upierdliwych klientów! Poza tym mieliśmy trzech zaufanych pracowników, którzy byli zatrudnieni od samego początku, i właściwie nie trzeba było ich pilnować, bo w pełni odpowiadali za swoją pracę.
No więc, ja się pytam: co może być trudnego w prowadzeniu czegoś, co samo gra? No i grało
Przez pierwsze dwa, trzy miesiące zwolniliśmy obroty, bo zawaliłam parę spraw, ale potem wdrożyłam się w nowe obowiązki i robota ruszyła na całego. Oczywiście relacjonowałam mężowi na bieżąco co ważniejsze zlecenia i zasięgałam jego porady w trudniejszych kwestiach, lecz robiłam to głównie po to, żeby czuł się potrzebny i nie koncentrował za bardzo na swoich problemach zdrowotnych.
Nie kryję, że był ze mnie zadowolony; ja też odczuwałam dumę ze swoich osiągnięć. Dostaliśmy parę większych zleceń i musiałam nawet zatrudnić dwóch pracowników. Z nowymi ludźmi z reguły zawsze jest jakiś problem i trzeba się im bacznie przyglądać w pierwszym okresie zatrudnienia, jednak akurat ci wydawali się, mimo dość młodego wieku, całkiem udanym narybkiem.
Mijał drugi miesiąc, odkąd pracowali, i nie miałam do chłopaków żadnych zastrzeżeń. Bomba wybuchła niedawno. Do przebudowania dostaliśmy wnętrze salonu u stałego klienta. Oboje z mężem byliśmy parę razy zapraszani do tego domu w charakterze gości i klient miał do nas pełne zaufanie. Pracownicy czuli się tam zupełnie swobodnie i mogli nawet używać kuchni gospodarza w czasie drugiego śniadania.
Któregoś popołudnia musiałam pilnie jechać zaklepać nowy kontrakt, a mój wysłużony citroën jak na złość nie chciał odpalić. Zdecydowałam się skorzystać z firmowej furgonetki, bo nie miałam czasu na fochy skrytej pod maską francuskiej myśli technicznej. Wsiadłam do auta, a tam bajzel jak cholera. Wiedziałam, że chłopaki z niego korzystają, ale nie przypuszczałam, że się nie zmieszczę za kierownicę, zanim nie usunę sterty śmieci z siedzenia kierowcy!
„Muszę ich postawić do pionu – pomyślałam. – Samochód to też stanowisko pracy i albo nauczą się trzymać w nim porządek, albo się pożegnamy”. Chwyciłam zwiniętą w kłębek przepoconą koszulkę leżącą na siedzeniu i przerzuciłam ją na sąsiedni fotel. Z materiału wysunął się mały, biały talerzyk i upadł na podłogę między pedał sprzęgła i gazu. Podniosłam go i ze złością cisnęłam na tylne siedzenia.
– Jak Boga kocham… – mruknęłam poirytowana – nauczę was porządku, flejtuchy!
Odpaliłam niezawodną furgonetkę i pojechałam łapać klienta, zanim zrezygnuje z naszych usług, czekając na niepunktualną babę, ale po drodze nie dawał mi spokoju talerzyk, który chwilę wcześniej miałam w ręce. Byłam pewna, że już go gdzieś widziałam, tylko gdzie? Sięgnęłam ręką do tyłu, namacałam zimną i gładką powierzchnię porcelanowego naczynia, chwyciłam dwoma palcami za jego brzeg i przeniosłam na swoje kolana. Spojrzałam kątem oka na biały przedmiot. Talerzyk jak talerzyk, czego ja się spodziewałam? Chociaż… No nie!
– No cholera jasna! – zaklęłam, naciskając gwałtownie na hamulec.
Zjechałam na pobocze i oddychałam głęboko, próbując się uspokoić. „Może się jednak mylę?” – pomyślałam z nadzieją, przyglądając się naczyniu jeszcze raz. Nie, nie myliłam się – należał do klienta, u którego chłopcy przeprowadzali remont… Skąd u mnie taka pewność? Ano stąd, że nie był to taki zwyczajny talerzyk leżący w kuchni razem z innymi, sobie podobnymi produktami z marketu. To nie był drobiazg, którego zniknięcia nikt nie zauważy, bo jest tanim chłamem produkowanym w milionowych partiach gdzieś daleko w chińskich zakładach przemysłowych. Nie.
Ten talerzyk należał do jedynego na świecie tzw. serwisu łabędziego… Był najbardziej poszukiwanym skarbem, świętym graalem kolekcjonerów porcelany! Jeden, najmniejszy spodek z tej zastawy wart jest około 10 tysięcy euro! Skąd to wiedziałam? Ano stąd, że nasz klient, u którego właśnie przeprowadzaliśmy remont, był kolekcjonerem porcelany i to on chwalił się nam swoim najlepszym eksponatem, czyli tym właśnie, niepozornym talerzykiem. Tym samym, który ze złością rzuciłam na tylne siedzenie furgonetki. Tylko opatrzności zawdzięczałam, że się nie potłukł…
– Dziesięć tysięcy euro – szepnęłam ze zgrozą. – Matko Boska, dziesięć razy mogłam to już roztrzaskać!
Moją następną, równie paniczną konstatacją było to, że ów przedmiot nie znalazł się w aucie przez jakiś nieprawdopodobny zbieg okoliczności, tylko, powiedzmy sobie szczerze, musiał zostać ukradziony przez jednego z moich pracowników, pewnie któregoś z nowo przyjętych! Mogłam założyć, że właściciel koszulki, w którą został zawinięty talerzyk, na bank był złodziejem. I to nie byle jakim, bo dokładnie wiedział, co świsnąć! Siedziałam oszołomiona przez dłuższą chwilę, usiłując opanować wewnętrzny dygot.
Serce się we mnie tłukło niczym przerażony ptak. Tego jeszcze w naszej firmie nie było…
Oczywiście wiedziałam, jak powinnam teraz postąpić, jednak na samą myśl o tym odczuwałam potężny dyskomfort psychiczny. Najpierw będę musiała ustalić, który z naszych pracowników jest złodziejem, a potem spojrzeć mu prosto w oczy i powiedzieć, że zostaje zwolniony. Okropne doświadczenie. A potem, co jeszcze gorsze, oddać ukradzione cacko właścicielowi i błagać, żeby nie wnosił sprawy do sądu. „Jako klient jest już stracony, bo przecież nie będzie chciał, żeby remont domu robiła mu firma, która go okrada – pomyślałam. – No cóż, trudno…”.
Włączyłam się w ruch na drodze i dodałam gazu, żeby nadrobić stracony czas. Zdążyłam na spotkanie, ale byłam tak rozkojarzona, że facet wycofał się z umowy, którą miałam nadzieję podpisać. Jak się psuje, to od razu na kilku frontach... Niech to szlag! Wróciłam do domu zła jak osa. Obiecałam sobie, że uporam się ze sprawą sama i nic na ten temat mężowi nie powiem, bo niepotrzebne mu były takie nowiny. Jednak nie wytrzymałam, z kimś musiałam pogadać.
– No nie! – krzyknął Zenek z taką złością, aż się przestraszyłam, że znowu zawału dostanie. – Od razu jutro rano wezwij mi tu tego gówniarza i ja już się zajmę jego zwolnieniem! A potem kupimy dobry koniak i pojedziemy do klienta z przeprosinami…
Kazałam mu się uspokoić i zapowiedziałam, że nigdzie się jutro nie wybiera.
– Nic się nie martw – powiedziałam. – Ogarnę tę sprawę sama, tyle że potrzebowałam się wygadać, a ty byłeś pod ręką. Przepraszam, że cię wplątałam w tę historię…
Prezent za 10 tysięcy euro? Wymyśl coś lepszego!
Rano wezwałam do biura młodych pracowników. Przyszli. Przywitali się i stanęli swobodnie, oczekując wskazówek na dzisiejszy dzień. Patrzyłam im prosto w oczy, próbując zgadnąć, który jest złodziejem. Żaden się nie zmieszał, uśmiechali się do mnie niewinnie jak aniołki. „Ja chrzanię! – pomyślałam. – Facet ma nerwy ze stali albo zero uczuć…”. Wyjęłam zza pleców przepoconą koszulkę i podetknęłam im pod oczy.
– Czyje to? – spytałam, starając się, by głos mi nie zadrżał. Jeden z nich uniósł rękę.
– Dobra, z tobą mam do pogadania – powiedziałam.
– A ty – wskazałam brodą na drugiego – możesz dołączyć do reszty ekipy. Dzisiaj nie robicie u pana Tadeusza.
Kiedy zostaliśmy sami, wyjęłam z szuflady porcelanowy talerzyk, położyłam go na biurku i spytałam, czy to też należy do niego.
– O! – twarz chłopaka rozjaśnił uśmiech. – Dobrze, że szefowa to znalazła. Już myślałem, że zgubiłem, a to podobno cenna rzecz.
A jakże, tyle to i ja wiedziałam, jednak nie czekałam tu na wycenę, tylko na wytłumaczenie, jak talerzyk zmienił właściciela.
– Dostałem go od pana Tadeusza – skłamał gładko i nawet mu powieka nie drgnęła.
Rozczarował mnie. Myślałam, że się trochę wysili i że historia będzie dłuższa… Cóż, widać młode pokolenie nie lubi się przemęczać, nawet jeśli chodzi o ratowanie własnej skóry.
– Nikt nie daje nieznajomej osobie prezentu wartego 10 tysięcy euro – powiedziałam spokojnie, a oczy chłopaka zrobiły się wielkie jak spodki; nie spodziewał się pewnie tak cennej zdobyczy. – Jesteś, powiedzmy to sobie szczerze, zwykłym złodziejem, a nasza firma ma za dobrą markę, żeby byle gnojek to wykorzystywał. Zwalniam cię w trybie natychmiastowym. Zejdź mi z oczu, zanim zadzwonię po policję.
Otworzył usta, żeby zaprotestować, ale nie dałam mu dojść do głosu. Zagroziłam jeszcze raz policją i wypchnęłam go za drzwi. Coś tam mruczał pod nosem, żeby spytać pana Tadeusza, że jest niewinny i że nie boi się policji, lecz nie stawiał większego oporu. Sprawiał wrażenie z lekka oszołomionego całym tym zdarzeniem. Słyszałam go jeszcze, jak zaklął na korytarzu, a potem sobie poszedł. I dobrze, bo ta rozmowa kosztowała mnie sporo energii. Niecodziennie wyrzucam ludzi za złodziejstwo.
Miałam ochotę na kieliszek mocnego alkoholu, tak żeby mi zaszumiało w głowie, ale czekała mnie jeszcze podróż samochodem i trudna rozmowa z właścicielem porcelanowego talerzyka. Musiałam się wziąć w garść. Zadzwoniłam najpierw, żeby się upewnić, że pan Tadeusz będzie w domu. Zdziwił się, że nasi pracownicy jeszcze do niego nie przyszli, i dopytywał, kiedy będą. Odpowiedziałam, że dzisiaj, zamiast pracowników, przyjadę ja, ale nie będę kończyć rozgrzebanego remontu, tylko chciałabym porozmawiać. Zgodził się, oczywiście, ale słyszałam, że głos mu się zmienił, kiedy mi odpowiadał. Jakby się domyślił, że coś jest nie tak.
Kiedy zajechałam, czekała na mnie filiżanka znakomitej kawy i strudel jabłkowy. Pomyślałam, że miła atmosfera może ulec zmianie, kiedy wyjawię cel wizyty, i żeby jak najszybciej mieć to za sobą, wyjęłam porcelanowy talerzyk z torebki i położyłam na stole obok ciasta, na które nabrałam nagle niesamowitej ochoty. Brwi pana Tadeusza podskoczyły ze zdziwienia dobre trzy centymetry do góry.
– Co się stało? – spytał zduszonym szeptem. – Gdzie jest Piotrek? Mógł coś powiedzieć, uprzedzić…
Cholera jasna! Zdziwiło mnie, że zna imię złodzieja.
– Wyrzuciłam go dzisiaj rano – odpowiedziałam, starając się zachować spokojny ton głosu. – Chciałam pana przeprosić za to, co się zdarzyło, i w ramach rekompensaty zaproponować dokończenie remontu za darmo. Pierwszy raz w życiu zatrudniłam złodzieja…
– On nie jest złodziejem! – oburzył się pan Tadeusz. – Ja mu ten talerzyk podarowałem.
Teraz moje brwi podskoczyły do góry. Pan Tadeusz westchnął ciężko, przysunął sobie krzesło i usiadł naprzeciw.
– Nie myślałem, że świat tak szybko dowie się o mojej niechlubnej przeszłości, ale nie mam wyjścia, muszę oczyścić imię syna, zanim przylgnie do niego określenie, którego właśnie pani użyła. Nie, proszę mi nie przeszkadzać. Wiem, że mogło to wyglądać tak, jak zostało ocenione, i dziękuję za uczciwość, ale teraz musimy oboje naprawić to, co się stało… Niefartowny ze mnie ojciec – ciągnął. – Najpierw porzuciłem matkę Piotra, choć mogłem przypuszczać, że była w ciąży. Przez dwadzieścia pięć lat nie wiedziałem, że mam syna, a kiedy los skierował go do mojego domu, dałem mu prezent, który od razu sprowadził na niego kłopoty…
– Piotrek jest pańskim synem? – wyjąkałam, próbując poskładać informacje w sensowną całość.
Pan Tadeusz skinął głową. Jak wcześniej powiedział, nie miał pojęcia, że ma dziecko
Matka Piotrka była dumną kobietą, nigdy nie poprosiła o żadne pieniądze, nawet go nie poinformowała, że powołał na świat potomka. Po prostu znikła, a że jemu to odpowiadało, więc jej nie szukał. Nazwisko nowego pracownika od razu zwróciło uwagę pana Tadeusza; podczas drugiego śniadania wypytał chłopaka o imię matki, miejsce urodzenia i tym podobne szczegóły.
– Mógłbym dalej drążyć temat – ciągnął – podstępem zdobyć włos Piotrka i zrobić badania genetyczne, tylko po co? Przecież podobieństwo między nami jest uderzające! Zwróciła pani uwagę na ten pieprzyk nad brwiami? Ale dostrzega pani mój, prawda? Piotrek ma identyczny w tym samym miejscu! Nie powiedziałem mu, że jestem jego starym, po prostu nie wiem, czy jesteśmy na to gotowi. Mimo to chciałem mu coś podarować…Może to miało być zadośćuczynienie, a może chciałem tylko zagłuszyć poczucie winy? Powiedziałem, że talerzyk jest dość cenny, i żeby potraktował go jako podarunek od starego przyjaciela jego matki. Myśli pani, że się domyślił, kim naprawdę jestem? Może i tak, nie wygląda na głupiego… No, przedstawiłem pani, jak się sprawy mają, co jasno pokazuje, że wyrzucenie Piotrka z pracy było błędem. Teraz pani ruch.
Teraz mój ruch, dobre sobie! Zostałam wplątana mimo woli w czyjąś grę i mam się czuć z tego powodu winna? Mam na głowie poważniejsze problemy niż niańczenie dwudziestoparoletniego chłopaka! Nie będę przecież szczeniaka przepraszać, cholera…
Czytaj także:
Mój były mąż okazał się mordercą, ale to na mnie wszyscy wydali wyrok
Jestem samotną matką i mam raka. Jeśli umrę, syn trafi do domu dziecka
Iwona prawie rozwiodła się z mężem, ale zrezygnowała. Nie chciała wstydu