Karetka zabrała mnie prosto z firmy. Straciłem przytomność w środku ważnej narady, a sekretarka w panice wezwała pogotowie. Zawsze chciałem mieć możliwość poruszania się na sygnale przez zatłoczone miasto, bo nie spóźniłbym się wtedy na żadne ważne spotkanie. Teraz miałem taką możliwość, ale po pierwsze – byłem nieprzytomny, a po drugie – być może jechałem na ostatnie ważne spotkanie w życiu...
Kiedy wreszcie odzyskałem przytomność, leżałem w szpitalnym łóżku, podłączony do miliona różnych urządzeń. Nic mi się nie chciało, więc całe szczęście, że nic nie musiałem. Nawet jeść i pić – dostawałem, co potrzeba, w kroplówce. Dwie pielęgniarki biegały wokół mnie cały dzień i pół nocy, a nad ranem zajrzał nawet sam pan ordynator. Widać naprawdę kiepsko ze mną było.
Wystarczyło, że na mnie spojrzał i już wiedział
Mój lekarz prowadzący, prawie sześćdziesięcioletni, nobliwie wyglądający dżentelmen w złoconych okularach, patrzył z frasunkiem to na moją kartę, to na mnie, leżącego na łóżku, jak worek kości i sflaczałych mięśni.
– Zrobiliśmy szereg badań, żeby określić, co panu tak naprawdę dolega – powiedział, uważnie dobierając słowa.
– I co mi dolega? – spytałem obojętnie.
– No, cóż... W zasadzie nie jest pan chory. W każdym razie nie tak, by tracić przytomność i znaleźć się na granicy życia i śmierci. Ma pan pewne problemy: wrzody żołądka, niewielkie nadciśnienie, trochę za dużo pan waży. W zasadzie, można powiedzieć, że są to dolegliwości dość typowe dla wielu mężczyzn w tym wieku. Jednak to pański organizm nie chce funkcjonować prawidłowo. Jakby to powiedzieć – odmawia współpracy.
– Muszę go zwolnić i zatrudnić nowy?
Kwaśny uśmiech na mojej twarzy wyrażał więcej niż słowa.
– Rozwiązanie dobre, o ile nie najlepsze – odparł lekarz ze spokojem. – Tyle że... trudne do przeprowadzenia. Ale może jest sposób.
W tym momencie rozległo się energiczne pukanie do drzwi, a zaraz potem do pokoju wmaszerował dziarskim krokiem człowiek, który wydal mi się idealną, choć nieco pomniejszoną kopią „mojego” lekarza.
– Pan pozwoli, że przedstawię – zaczął lekarz prowadzący z namaszczeniem. – Doktor nauk medycznych, specjalista chorób układu pokarmowego, profesor...
– Jacek, daj spokój – przerwał mu nowo przybyły.
– I mój ojciec – dokończył lekarz ze stoickim spokojem.
Zbaraniałem. Facet wyglądał co najwyżej na jego starszego o parę lat brata!
– To ja zostawię panów samych... – powiedział ten młodszy po dokonaniu prezentacji i wyszedł, po drodze wręczając ojcu moją kartę choroby. Czy raczej – kartę zdrowia, bo przecież właściwie nie byłem na nic poważnego chory.
Starszy pan przedstawił się jako Ernest i zażądał, żebym zwracał się do niego po imieniu. Rzucił papiery na stolik, ustawił krzesło oparciem do przodu tuż przy moim łóżku i usiadł na nim okrakiem. A potem poprosił, żebym opowiedział mu coś o sobie.
– A co tu opowiadać? – skrzywiłem się. – Mam prawie cztery dychy na karku, prowadzę dwie restauracje, hotel, pensjonat w Karpaczu, jestem po rozwodzie, dzieci nie mam... – wzruszyłem ramionami.
– Ale masz nadwagę, nadkwasotę, kieszenie wrzodowe w żołądku, nadciśnienie... O czymś zapomniałem?
– Nie wiem, bo ja nie czytałem tych papierów – ruchem brody wskazałem na stolik, gdzie leżała moja karta.
– Ja też ich nie czytałem. Nie musiałem. To widać na pierwszy rzut oka. I to w sposób naturalny wynika z twojego trybu życia.
Zapatrzył się w okno.
– Wiesz, mądrzy ludzie powiadają, że człowiek to doskonała fabryka chemiczna. Ty jesteś klasycznym przypadkiem składowiska odpadów chemicznych. – zaśmiał się, choć ja powodów do radości jakoś w tym stwierdzeniu nie znalazłem.
– Łykasz różne proszki; jedne żeby zasnąć, inne – żeby się obudzić, jeszcze inne – bo cię głowa boli albo brzuch, albo masz zatwardzenie, albo biegunkę, bierzesz pigułki na bolące stawy, na inne dolegliwości...
Pokiwał głową, a ja machinalnie powtórzyłem jego gest.
– Poza tym pijesz kawę, alkohol w codziennych porcjach, palisz papierosy w ilościach hurtowych i masz stresującą pracę. Jesz byle co i byle jak, nawet do kiosku po gazetę jedziesz samochodem, nie dosypiasz i...
– Wystarczy! To aż tak po mnie widać?
– Nie wszystko. Resztę sobie dośpiewałem – zaśmiał się znowu.
– I nie ma na to ratunku?
– Jest. Przyszedłem właśnie po to, by ci go przedstawić.
Od dawna tak dobrze nie spałem...
Ernest zaproponował mi miesiąc wakacji u niego na wsi i obiecał, że doprowadzi mnie do stanu umożliwiającego normalne funkcjonowanie. Na początku nie chciałem się zgodzić; pensjonat, hotel, restauracje – to wszystko wymagało mojego osobistego nadzoru. Ale kiedy powiedział, że bez całkowitej zmiany trybu życia mój „osobisty nadzór” skończy się w ciągu roku nieodwołalnie i ostatecznie – zgodziłem się. Zresztą chyba nie miałem wyboru.
Postawiłem tylko dwa warunki: codziennie pół godziny będę mógł popracować zdalnie, korzystając z poczty elektronicznej i telefonu komórkowego, oraz dwa razy w tygodniu będę mógł przyjąć parę osób z pracy na naradzie. On też postawił dwa warunki: całkowite podporządkowanie się jego zaleceniom i oczywiście pokrycie kosztów mojego pobytu. Umowa została zawarta.
Następnego dnia po południu wyszedłem ze szpitala na własną prośbę, choć byłem słaby jak niemowlę. Asystentka spakowała mi potrzebne rzeczy według wskazówek Ernesta – laptopa i trochę papierów do przejrzenia – i podjechała po nas moją terenową Mazdą. Wstąpiłem na chwilę do domu, żeby zabrać trochę ubrań na zmianę i we troje ruszyliśmy w drogę. Po godzinie jazdy trafiliśmy do małej wsi, gdzie na uboczu stał imponujących rozmiarów dom wraz z obejściem.
Rozlokowałem się w pokoju na piętrze. „Rozlokowałem” – to może za duże słowo. Po prostu postawiłem torbę na ziemi, laptopa położyłem na stoliku pod oknem, a sam walnąłem się na wyrko. Byłem ledwie żywy. Asystentka porozmawiała z Ernestem i odjechała.
Po dłuższej chwili do mojego pokoju wszedł Ernest. Trzymał ogromny kubek pełen parującej cieczy. Po całym pomieszczeniu rozszedł się niesamowity aromat.
– Dzisiaj dam ci spokój – powiedział wesoło. – Ale musisz to wypić i potem możesz iść spać.
– A co to za specyfik? – zainteresowałem się.
– Taka moja receptura – zarechotał. – Napar z melisy, mięty pieprzowej, rumianku, szałwii i krwawnika, z dodatkiem kilku kropel nalewki bursztynowej i dużej łyżki miodu. Oczywiście na wodzie z własnej studni głębinowej.
Wypiłem prawie duszkiem, choć było bardzo gorące. Ale smakowało doskonale. Potem Ernest wyszedł, a ja z trudem przebrałem się w piżamę. Zasnąłem, zanim jeszcze położyłem głowę na poduszce.
Nigdy w życiu tak dobrze nie spałem! Za oknem cisza kompletna, we mnie spokój i cudowne działanie mikstury Ernesta – połączenie magiczne, które przyniosło efekt przechodzący moje wyobrażenie. Obudziłem się wypoczęty, w nieco lepszej kondycji i... głodny.
Kiedy zszedłem na dół, mój gospodarz już był na nogach co najmniej od dwóch godzin. Spojrzał na mnie z ciekawością.
– I jak się dzisiaj czujemy? – zapytał.
– Sto razy lepiej niż wczoraj – odparłem zgodnie z prawdą. – I mamy ochotę na śniadanie.
Na mój pierwszy posiłek składały się dwie szklanki soku z marchwi, kilka pajdek razowego chleba, kefir i duża miska sałatki z pomidorów, zielonych ogórków, papryki i sera feta. Soku z marchwi nie cierpię od dzieciństwa, za razowym też nie przepadam, a zieleninę jem tylko w kanapkach z fast foodów. Sera feta nie trawię. Ale jednak, nieoczekiwanie dla samego siebie, zjadłem wszystko do ostatniej kruszyny i miałem wrażenie, że smakuje jakoś tak inaczej. Lepiej.
– Ech, teraz bym sobie zapalił – westchnąłem, kiedy po śniadaniu zostało już tylko wspomnienie.
– Przecież ty nie palisz – zdziwił się Ernest.
– Od kiedy? – teraz z kolei ja się zdziwiłem.
– Od czasu, gdy cię przywieźli do szpitala.
Faktycznie. Od pięciu dni nie miałem papierosa w ustach. I jakoś niespecjalnie cierpiałem z tego powodu, co oznajmiłem z niekłamaną satysfakcją.
– A widzisz! – Ernest tryumfował. – Naturalnym stanem człowieka jest właśnie niepalenie. I ty w tym stanie się zaczynasz odnajdywać. A i potrawy lepiej smakują...
– To fakt. W życiu lepiej nie jadłem. No to co teraz?
– Spacer – rzucił krótko.
Zaproponowałem mu wejście w spółkę
Rzucił krótko, ale spacer trwał bite trzy godziny, a tempo godne było Korzeniowskiego. Kiedy zasapany i zziajany wskoczyłem pod prysznic, czułem się jak nowo narodzony. Choć – jak zapewnił mnie mój guru – do pełni zdrowia brakowało jeszcze dwadzieścia dziewięć dni... Minęły jak z bicza strzelił.
Codziennie dostawałem kubek tajemniczej ziołowej mikstury a jedynym moim obowiązkiem były spacery. Szczerze mówiąc coraz mniej miałem ochotę upierać się przy codziennej półgodzinnej pracy. Większość decyzji pozostawiłem moim zastępcom (w każdym obiekcie pracował mój zaufany człowiek – do tej pory zupełnie nie wykorzystywałem ich zdolności). Ja skupiłem się tylko na sobie. A efekty przerosły moje wyobrażenia!
Powiem w skrócie – po tygodniu zdrowej diety i spacerach po osiem kilometrów dziennie waga pokazała pięć kilogramów mniej. Dolegliwości żołądkowe ustały zupełnie, wrócił mi apetyt, a zdrowy sen w połączeniu z sokiem z marchwi sprawił, że moja ziemista dotąd cera stała się rumiana i zdrowa z wyglądu.
To co przydarzyło mi się podczas narady było klasycznym załamaniem organizmu. Nie wytrzymałem już stresu, odpowiedzialności, braku urlopów, niewłaściwego odżywiania się i... poczucia braku sensu tego co robiłem.
Zdaniem mojego gospodarza, dieta to nie tylko sposób odżywiania, ale również sposób życia. Ja zmieniałem swoje krok po kroku pod czujnym okiem mistrza i zaczynało mi się to coraz bardziej podobać. A w ostatnim dniu mojego pobytu...
Siedzieliśmy obaj na tarasie po wieczornym posiłku, sączyliśmy zdrowotną nalewkę z orzecha włoskiego (na poprawę trawienia) i słuchaliśmy świerszczy.
Nagle przyszedł mi do głowy pewien pomysł.
– Wiesz, nie tylko chciałbym ci podziękować za ten miesiąc, ale i zaproponować wspólne przedsięwzięcie – powiedziałem.
– Zamieniam się w słuch – spojrzał na mnie z zaciekawieniem.
– Jak już wspominałem, jestem właścicielem niedużego pensjonatu w Karpaczu. Co byś powiedział na spółkę?
– A o jakim rodzaju spółki mówisz? – zainteresował się.
– Pensjonat działa tak sobie, średnio na jeża, zarabia na siebie, ale nic więcej. A może otworzymy wspólnie sanatorium dla bogatych i zatrutych życiem i stresem biznesmenów? Mam tam dwanaście pokoi, każdy z dużą łazienką, a na dole jest sala konferencyjna, małe biuro i dwa gabinety. Możemy wykorzystać twoją wiedzę i moje kontakty i zrobić razem coś dobrego.
Czułem się jak nigdy dotąd
– Propozycja jest kusząca – odparł po namyśle.
– A więc umowa stoi? – spytałem, szybko podając mu rękę.
– Możemy spróbować...
– Nie, nie będziemy próbować. Zrobimy to. Moje życie dzięki twojej pomocy się poprawiło w sposób trudny do wyobrażenia. I gwarantuję, że znajdzie się tuzin ludzi na miesiąc z podobnymi problemami zdrowotnymi do moich. A że większość – to moi znajomi bądź przyjaciele, więc tym bardziej chcę im pomóc. Więc jak będzie?
Zaśmiał się.
– Pod jednym warunkiem – powiedział.
– Jakim?
– Raz w roku sam będziesz przyjeżdżał na dwa tygodnie, nie jako właściciel, ale jako pacjent.
– Umowa stoi – ponownie wyciągnąłem ku niemu dłoń, którą tym razem uścisnął z całej siły i bez śladu wahania.
Czytaj także:
„Stres w pracy doprowadził mnie na skraj załamania nerwowego. Przez moją głupią pomyłkę ucierpiał niewinny człowiek”
„Przez stres w pracy byłam wrakiem człowieka. Sytuacja w metrze uświadomiła mi, że muszę zmienić coś w swoim życiu”
„Martwiłem się, że moja żona za dużo pracuje, a ona harowała w... łóżku kochanka. Zdradzała mnie, a ja grałem w jej gierkę”