„Synowie nie akceptują mojego nowego związku. Ich zdaniem, skoro jestem wdową, to mam do końca życia tkwić w celibacie”

wdowa, która się zakochała fot. Adobe Stock, shurkin_son
„Bolało mnie, że widzą we mnie nie matkę, kobietę w średnim wieku, która ma własne życie, potrzeby i marzenia, a jedynie wdowę po swoim ojcu. Dla nich nie byłam pełną osobą, a kikutem. Mogłabym jeszcze zrozumieć, gdyby mieli zastrzeżenia co do osoby mojego partnera, ale oni go nawet nie poznali, a już wiedzieli, że to drań i wyłudzacz”.
/ 05.01.2023 10:30
wdowa, która się zakochała fot. Adobe Stock, shurkin_son

Był wspaniałym przyjacielem, mężem, cudownym ojcem dla naszych dwóch synów. Zawsze mogłam na niego liczyć. I nagle… Wypadek w pracy, nowy pracownik nie zabezpieczył właściwie maszyny. To było tak niespodziewane… Podobno nie da się przygotować na śmierć najbliższych, ale gdy ktoś choruje dłuższy czas, można się oswoić z myślą, że tak to się skończy. W przypadku Jarka zadecydowała sekunda.

Bólu, jaki czułam, nie da się opisać. Miałam dopiero pięćdziesiąt trzy lata, Jarek dwa lata więcej. Nasi chłopcy zaczęli studia, śmialiśmy się, że pora na drugą młodość, na czas tylko dla siebie… I zostałam sama. Z dnia na dzień. Jak to oswoić, jak przywyknąć do świadomości, że kogoś, kto towarzyszył mi tyle lat, już nie ma?

Oboje przeżyliśmy wielką stratę

Długo nie mogłam pogodzić się z tą stratą i z samotnością, która znienacka na mnie spadła. Najpierw z domu zniknęli synowie, bo wyjechali na studia do stolicy, a potem Jarek odszedł w jednej chwili. Chłopcy starali się podtrzymywać mnie na duchu, ale byli daleko i nie mogłam wymagać, by co weekend pokonywali setki kilometrów, żeby posiedzieć z załamaną matką. Przeżywali żałobę na swój sposób, mieli do tego prawo. A ja miałam wokół kilka koleżanek, no i pracę, w którą uciekałam. Żyłam z dnia na dzień, ale żyłam. A raczej trwałam, w pozbawionej celu i głębszego sensu pustce. Wstawałam rano, kładłam się spać wieczorem, by znowu wstać rano i tak dalej.

Dwa lata później poznałam Witka. Wprowadził się do kawalerki na pierwszym piętrze. Też wdowiec, od ponad roku, pięć lat ode mnie starszy. Właśnie sprzedał mieszkanie, które było dla niego za duże i przywoływało bolesne wspomnienia, i wynajął małe lokum w moim bloku. Początkowo nasza znajomość nie wychodziła poza uprzejme „dzień dobry” na schodach czy w sklepie, ewentualnie zamienialiśmy kilka zdań na temat pogody. Newsy na jego temat przekazywała mi pani Jadzia ze spółdzielni, która spisywała stan liczników. Ta plotkara wiedziała wszystko o wszystkich mieszkańcach.

Któregoś dnia spotkaliśmy się na cmentarzu. Ja odwiedzałam Jarka i rodziców, on żonę. Zaproponował, że podwiezie mnie do domu, bo tego dnia okropnie wiało, choć prognozy tego nie zapowiadały. Skorzystałam z zaproszenia, nie mając ochoty stać na przystanku w taką wichurę.

– A może wstąpilibyśmy na kawę i pogadali jak sąsiad z sąsiadką? – spytał po chwili niezręcznej ciszy. Roześmialiśmy się, bo zabrzmiało to strasznie sztucznie, a przez to zabawnie. – Nie jestem w tym dobry. Tyle lat z jedną kobietą, którą doskonale znałem… Potem zaszyłem się w domu jak borsuk w jamie… Nigdy nie byłem dobry w nawiązywaniu znajomości i przyjaźni.

– Doskonale cię rozumiem – pokiwałam głową.

– Tyle że człowiek choruje od samotności i odezwałby się czasem do kogoś innego niż własna gęba w lustrze. Po prostu porozmawiał, najlepiej z kimś, kto rozumie, przez co przeszedłem i nadal przechodzę…

– W domu mam sernik i dobrą kawę. Jeśli masz ochotę, zapraszam – zaproponowałam.

Od tamtej pory wpadaliśmy do siebie od czasu do czasu i gawędziliśmy, miło zdziwieni, jak swobodnie nam to idzie. Okazało się, że choć Witek nie był bawidamkiem ani duszą towarzystwa, to ze mną potrafił rozmawiać bez skrępowania. Obydwoje doświadczyliśmy wielkiej straty, więc mogliśmy mówić wprost, bez udawania, że jest lepiej czy gorzej, niż było rzeczywiście. Robiliśmy sobie takie dwuosobowe sesje nieanonimowych wdowców.

Od czasu do czasu wychodziliśmy na spacer, żeby pooddychać świeżym powietrzem. Samej mi się nie chciało, ale z Witkiem u boku motywowałam się do wyjścia z domu. I dobrze, bo człowiek gnuśniał w czterech ścianach. A razem potrafiliśmy się zorganizować i w weekend pojechać gdzieś niezbyt daleko, ale przygoda była. Człowiek wracał odmieniony, z kieszeniami pełnymi endorfin.

Synu, nie zdradzam taty, bo tata nie żyje...

Moje życie się ożywiło. Zyskałam przyjaciela, z którym mogłam spędzać czas, szczerze rozmawiać, nie ukrywać uczuć do męża, którego ciągle mi brakowało i którego nadal opłakiwałam, ale z którym do grobu kłaść się nie zamierzałam. Ja przecież nie umarłam i miałam prawo korzystać z życia. Nie chciałam usychać we wdowieństwie. Miałam przed sobą jakieś dwadzieścia, trzydzieści lat, może nawet więcej. Oby w zdrowiu. Ale nikt nie wie, co go czeka. Chciałam nacieszyć się tym, że dziś czuję się dobrze, że chce mi się uśmiechać. Dojrzałam, by wyjść ze skorupy żałoby.

Nie myśleliśmy z Witkiem o przenoszeniu tej znajomości na inny poziom. Długo byliśmy po prostu przyjaciółmi. Do wieczora moich urodzin. Zorganizowałam niewielkie przyjęcie. Chłopcy zapowiedzieli się dopiero na kolejny weekend, bo teraz mieli mieć jakieś ważne kolokwia, musieli oddawać projekty. Towarzyszyły mi więc moje najbliższe znajome i, oczywicie, Witek. Popłynęło trochę wina. I kiedy dziewczyny wyszły, a Witek pomagał mi posprzątać po gościach…

Nie spodziewałam się tego. Zmywałam i miałam całe ręce w pianie. On wycierał talerzyki. Kompletnie nie wiem, jak to się stało, że w jednej chwili zmywaliśmy i śmialiśmy się z żartów, które tego wieczora sypały się jak z rękawa, a w następnej całowaliśmy się jak wariaci. Wow…

Jak mi tego brakowało! Nawet nie wiedziałam, że tak bardzo. By znowu poczuć się jak kobieta, a nie wyschnięta studnia. Przeżywszy parę lat w żałobie, miałam wrażenie, że przestałam być w pełni człowiekiem. Śmierć bez ostrzeżenia odrąbała tę lepszą połowę i pozostał smętny kikut zwany wdową. A dzięki intymności przy zmywaniu nagle znowu poczułam się pełnowartościową kobietą, która mimo wieku może się nadal podobać, budzić pożądanie.

Wino zapewne ułatwiło nam zbliżenie, ale to nie znaczy, że następnego dnia żałowaliśmy. Nie padło: to był błąd, zapomnijmy, uznajmy, że nic się nie stało. Stało się. Odkryłam, jak bardzo brakowało mi czułości, dotyku drugiej osoby. W ramionach Witka poczułam, jak odżywam, niczym drzewo na wiosnę. Jeszcze nie uschłam, jeszcze zakwitnę, jeszcze dam cień!

Od tamtej pory byliśmy więcej niż przyjaciółmi. Nie widzieliśmy potrzeby przeprowadzania się jedno do drugiego, ale praktycznie spędzaliśmy razem każdą wolną chwilę. Nowy związek był zupełnie inny niż moje małżeństwo, nie mieliśmy już dwudziestu lat, nie myliliśmy seksu z miłością, nie wskoczyliśmy w to uczucie bez zastanowienia, na główkę, ale chcieliśmy spróbować i powoli zakochiwaliśmy się w sobie spokojną, mocną, dojrzałą i stabilną miłością. Na tyle rokującą, że po jakimś czasie postanowiłam powiedzieć o tym chłopcom. Mieli prawo wiedzieć, że ich matka się z kimś związała. Przecież nie będę się kryć jak smarkula, jakbym robiła coś złego...

– Zdradzasz tatę?! – wykrzyknął Antek.

– Nie, synku, nie zdradzam taty, bo tata nie żyje – przypomniałam delikatnie. – Od niemal czterech lat…

– Ale zdradzasz pamięć o nim! – Paweł zawtórował bratu.

Jak mogli postawić mi taki warunek?

Nie wierzyłam własnym uszom. Dorośli faceci, jeden na ostatnim roku studiów, drugi tylko o rok młodszy, a zachowywali się jak przewrażliwione przedszkolaki. Nasza rozmowa nie była ani krótka, ani przyjemna. Wyraziłam swoje zdanie jasno: nie zamierzałam zrywać znajomości z Witkiem, bo oni są jej przeciwni.

– Waszym zdaniem mam pozostać sama do końca życia?! Może jeszcze każecie mi chodzić w czerni i umartwiać się?! – nie kryłam złości.

Bolało mnie, że widzą we mnie nie matkę, kobietę w średnim wieku, która ma własne życie, potrzeby i marzenia, a jedynie wdowę po swoim ojcu. Dla nich nie byłam pełną osobą, a kikutem. Naprawdę raniła mnie taka postawa dzieci. Mogłabym jeszcze zrozumieć, gdyby mieli zastrzeżenia co do osoby mojego partnera, ale oni go nawet nie poznali, a już wiedzieli, że to drań i wyłudzacz.

Wszystko dlatego, że pieniądze z ubezpieczenia po śmierci Jarka nadal leżały na moim koncie. Trzymałam je dla chłopaków, a oni uznali, że Witek będzie próbował położyć na nich łapę. Absurd i totalna przesada! Witek nie potrzebował moich pieniędzy. Nie byliśmy na dorobku, coś już osiągnęliśmy w życiu, miał swoje oszczędności i pieniądze ze sprzedaży mieszkania, które trzymał na czarną godzinę. Nie wnikałam, bo to nie moja sprawa, co zrobi ze swoją kasą. Ale wiedziałam o niej i jakoś nikt z jego znajomych czy rodziny nie napadał na mnie, że próbuję wyłudzić jego majątek.

– Mogę wam już dziś oddać te pieniądze, skoro tylko o nie wam chodzi! Wtedy się od nas odczepicie?

– Nie, bo my nadal kochamy tatę, a ty już nie – młodszy syn był nieprzejednany.

Nie dali się przekonać, że jedno nie ma z drugim nic wspólnego. Według ich logiki powinnam mieć tylko jedno dziecko, bo drugie okradałoby to pierwsze z mojej miłości. Ten argument też nie podziałał. Zaparli się jak osły. Nawet nie zaczekali na obiad, tylko wrócili wcześniejszym pociągiem do Warszawy. Na odchodnym kazali mi wybrać: albo oni, albo Witek. Mam wybrać, kto jest dla mnie ważniejszy, kogo kocham bardziej.

Byłam załamana. Jak mogli mi postawić taki warunek? Co to za wybór w ogóle? Wiadomo, że matka kocha swoje dzieci bezgranicznie, ale jednocześnie moi synowie okazali się okropnymi egoistami, którym pasowała matka wdowa, a przeszkadzała matka w nowym związku. Mówi się o toksycznych rodzicach, a ja wychowałam sobie toksyczne dzieci.

Nie miałam pojęcia, co zrobić. Tęskniłam za chłopcami, nie chciałam się z nimi kłócić. Ale Witka kochałam i nie zamierzałam z niego rezygnować. Przecież jeśli ulegnę temu szantażowi, oddam synom władzę nad moim czasem i uczuciami. Czego zażądają potem? Jak pojawią się wnuki, uznają, że moim świętym obowiązkiem jest poświęcić im resztki lat i zdrowia, bo przecież do własnego życia nie mam prawa?

Nie dam się zamknąć w mauzoleum

Witek zapukał do mnie wieczorem i zastał zapłakaną.

Aż tak źle poszło? – zmartwił się.

Gdy opowiedziałam mu, jak wyglądała moja rozmowa z synami, wstał z kanapy.

– Rozumiem, nie będę ci się dłużej narzucał, Olgusiu…

– Zwariowałeś!? – zawołałam, też zrywając się na równe nogi i ocierając łzy. W okamgnieniu podjęłam decyzję. – Nawet nie chcieli cię poznać, nawet nie pozwolili mi wytłumaczyć… Po prostu zażądali, żebyśmy się rozstali. Jarek by się cieszył, że na stare lata nie zostanę sama.

Tego byłam pewna. Sama też nie chciałabym, żeby mój mąż gnuśniał i gorzkniał we wdowieństwie, za jedną rozrywką mając codziennie wizyty na cmentarzu. Co nie znaczyło, że zapomnieliśmy z Witkiem o wspólnych latach, ba, dekadach, które spędziliśmy z naszymi małżonkami. Wręcz przeciwnie. Często wspominaliśmy, że Jarek to, a Janinka tamto. To było takie relaksujące: móc się podzielić jakimś wspomnieniem z drugą osobą, która nie czuła się niezręcznie, nie przewracała oczami, nie mówiła, że pogrzebałam się za życia albo że żyję przeszłością. Witek rozumiał mnie doskonale, bo czuł to samo. Przeszłość ukształtowała nas takimi, jakimi byliśmy, i nie chcieliśmy o niej zapominać.

– Janina również przez całą chorobę powtarzała, że będzie mnie straszyć, jeśli zmienię się w samotnego zgreda. I co teraz? – westchnął smutno.

No właśnie. Co teraz?

Na razie od kilku tygodni synowie się do mnie nie odzywają. Przerwa dobrze nam zrobi. Niech ochłoną, otrzeźwieją, niech pogadają z rówieśnikami, których rodzice po rozwodzie czy śmierci współmałżonka wstąpili w nowe związki. Niech poznają plusy i minusy takiej sytuacji, i wtedy wyrażą swoją opinię. Niech poznają Witka…

Rozum i serce mówią mi jedno: nie wolno mi rezygnować z siebie i ze swojego szczęścia, nawet dla własnych dzieci. Nie dam się zamknąć w mauzoleum, które wznieśli dla zmarłego ojca. Może to moje ostatnie wychowawcze zadanie jako matki dorosłych synów? Nauczyć ich tolerancji i wyrozumiałości dla moich kobiecych uczuć. Czas pokaże, czy mi się uda.

Czytaj także:
„Dzieci oczekiwały, że po śmierci męża i ja z żalu położę się do grobu. Ja chcę jeszcze żyć, zakochać się i być kochaną”
„10 miesięcy po śmierci męża związałam się z jego przyjacielem. Teściowa wpadła w szał i zwyzywała mnie od najgorszych”
„6 lat po śmierci męża nadal nie mogłam ułożyć sobie życia. Wszystko przez zazdrość mojego syna”

Redakcja poleca

REKLAMA