„Syn zginął w wypadku, a jego sprawca nie poniósł konsekwencji. Nie mogłam tego przeboleć, póki nie poznałam jego historii”

matka w żałobie fot. Adobe Stock, auremar
„Po drodze minęłam starszą panią stojącą przy grobie. Gdy wracałam, coś mi kazało spojrzeć na mogiłę, przy której stała. Popatrzyłam i… zdębiałam. To zdjęcie na nagrobnej płycie! Młody chłopak… bardzo podobny do kogoś, kogo twarz wryła mi się w pamięć na całe życie. Do człowiek, przez którego zginął mój syn. I to samo nazwisko”.
/ 31.03.2023 15:15
matka w żałobie fot. Adobe Stock, auremar

Podobno rok wystarczy, aby pogodzić się ze śmiercią bliskiej osoby. Dlatego żałoba trwa dwanaście miesięcy. Potem zdejmuje się czarne ubrania i udaje, że wszystko jest w porządku. Ale przecież pustka w sercu pozostaje. Wiem coś o tym…

Rok po pogrzebie mojego syna ból był taki sam jak wcześniej, a może jeszcze większy. Bo podczas gdy Maciuś od tylu miesięcy leżał w grobie, chłopak, przez którego stracił życie, chodził sobie po świecie, jakby nic się nie stało. To było niesprawiedliwe! Przepełniała mnie nienawiść. Tamtemu człowiekowi wszystko uszło na sucho, chociaż powinien być tak samo martwy jak mój syn. Albo chociaż siedzieć w więzieniu… Codziennie po tysiąc razy rozpamiętywałam każdy szczegół tamtego dnia. Nie mogłam się opędzić od tych myśli.

Maciek miał do mnie wpaść na kolację. Mieszkał już od jakiegoś czasu z dziewczyną, miał dwadzieścia cztery lata, dobrą pracę, myślał o założeniu rodziny. Byłam szczęśliwa, że jest taki zaradny, samodzielny. Chyba dobrze go wychowałam. Szykowałam jego ulubione gołąbki faszerowane mięsem z ryżem. Najbardziej lubił kiedy były odsmażone na patelni tak bardzo, że nawet lekko przypalone.

– Nie jedz tego, kochanie, od tego można dostać raka… – prosiłam go, starając się zawsze odkroić fragmenty przysmażonej kapusty.

– Mamo, ale to jest właśnie najsmaczniejsze! – śmiał się, pałaszując, aż mu się uszy trzęsły.

Rak… O ironio losu! Jakkolwiek okrutnie to nie zabrzmi, to chyba wolałabym już, żeby zachorował. Bo wtedy miałabym przynajmniej nadzieję. Walczylibyśmy i być może wygrali. A wypadek samochodowy i śmierć na miejscu? To po prostu koniec.

Dosłownie zmiótł go z powierzchni ziemi

Tamten chłopak, sprawca, jak nazywała go policja, ma tyle samo lat co mój syn. Pozbawił Maćka życia, bo wsiadł za kółko, mimo że nie powinien. Nie, nie był pijany ani nic z tych rzeczy. Ale podobno przyjmował jakieś leki, po których nie można siadać za kółkiem.

Skutki były straszne dla mnie i mojej rodziny. Samochód tego chłopaka, ciężki stary jeep, którego dostał od rodziców podobno właśnie po to, aby być bezpiecznym na drodze, dosłownie zmiótł z powierzchni ziemi astrę mojego Maćka. Siła uderzenia była taka, że auto mojego syna wielokrotnie obróciło się wokół własnej osi i ostatecznie wbiło się w barierkę oddzielającą jego pas jezdni od przeciwległego. Nie chciałam oglądać zdjęć pogiętych blach opla. Nie zniosłabym tego.

Maciuś zmarł w drodze do szpitala. Tamten chłopak także został zabrany do szpitala, a nie do policyjnej celi, bo podobno był w strasznym szoku. Byłam pewna, że kiedy dojdzie do siebie, to odpowie za swój czyn w jedyny możliwy sposób – pójdzie za kratki. Przecież on zabił moje dziecko!

Ale nie… rozprawa wprawdzie się odbyła, jednak sąd orzekł, że zabójca syna w chwili wsiadania do samochodu był w takim stanie, że nie wiedział, co robi. „Nie miał pełnej świadomości” – tak to nazwali w orzeczeniu sądowym, które otrzymałam.

Nie mogłam uwierzyć, że tak załatwiono sprawę. Wszystko, co tłukło mi się po głowie, to „nie został skazany, nie został skazany!”. Widziałam, że starszy syn także jest zdruzgotany. Bo jak można zabić człowieka i nie pójść za to do więzienia?

– Ma bogatych rodziców, to załatwili mu żółte papiery. Wszystko jasne – podsumowali znajomi.

Jakże mnie to bolało! Czułam się  bezsilna, a jednocześnie rozsadzała mnie wściekłość. Miałam ogromny żal. Do Boga, do tamtego chłopaka, do wymiaru sprawiedliwości… Nienawiść przepełniała mnie jak trucizna, nie mogłam spać, nie mogłam jeść, nie mogłam normalnie żyć.

Starszy syn pierwszy pozbierał się jakoś po śmierci brata. Pewnie dlatego, że jego żona zaszła w ciążę. Oczekiwanie na dziecko to czas wielkiej radości i Paweł chciał tę radość odczuwać za wszelką cenę. Miałam mu to za złe.

– A mama się nie cieszy, że będzie miała wnuka? – pytał mnie.

Faktycznie, nie potrafiłam wykrzesać z siebie żadnych pozytywnych uczuć. Niby wiedziałam, że to wielkie szczęście zostać babcią, przecież wcześniej bardzo tego chciałam. A jednocześnie czułam, że moje serce matki krwawi. Bliższy był mi nieżyjący syn niż nienarodzony wnuk.

Traciłam siły i zmysły. W pracy popełniałam mnóstwo błędów, miałam także potworne wahania nastrojów. To wpadałam w dziki szał i krzyczałam na wszystkich wokół, to znowu siedziałam z ponurą miną i nie odzywałam się do nikogo. Albo wybuchałam płaczem nie do opanowania.

Całkiem pogrążyłam się w rozpaczy

Mój szef i koleżanki początkowo bardzo mi współczuli. Ale kiedy czas mijał, a mój nastrój się nie poprawiał, usłyszałam, że chyba powinnam pójść do lekarza i wziąć zwolnienie, aby podreperować swoje nerwy. Czułam, że wariuję. Nawet starszy syn doradzał mi psychoterapię.

– Naprawdę, mamo, to może pomóc… Opłacę ci ją – deklarował.

– Nie potrzebuję! Nie jestem wariatką! – protestowałam, zapewniając, że sama sobie poradzę.

W końcu rodzina zmusiła mnie do pójścia do lekarza. Wprawdzie wykupiłam tabletki, które od niego dostałam, ale potem po kryjomu wyrzuciłam je do kosza. Wmawiałam sobie, że tylko mi zaszkodzą. W końcu tamten chłopak, który zabił Maćka, też łykał jakieś prochy… Ale tak naprawdę chyba po prostu chciałam stale odczuwać ten ból duszy. Rozsmakowałam się w nim jak dziecko, które wciąż rozdrapuje gojącą się ranę.

Wiele myślałam o chłopaku, który spowodował wypadek. Nienawidziłam go coraz bardziej i doszło nawet do tego, że życzyłam mu śmierci. Modliłam się o to, aby spotkało go coś najgorszego na świecie…

Nie mogłam spać, a kiedy już jakimś cudem udało mi się zapaść w płytki sen, to dręczyły mnie koszmary. Na przemian było mi zimo i gorąco, rzucałam się na łóżku tak bardzo, że pewnej nocy wręcz z niego spadłam! To wtedy właśnie objawił mi się mój syn. W pierwszym momencie myślałam, że to Paweł stanął obok mojego łóżka. Ale nie… To był Maciek. Patrzył na mnie ze współczuciem i czułam, że nie chce, żebym tak cierpiała. Ale co ja mogłam na to poradzić?

W dniu Wszystkich Świętych, dwa lata po śmierci Maćka, pojechałam do niego na cmentarz. Leży w grobie razem z moją mamą. Kiedyś usiłowałam sobie nawet tłumaczyć, że ona na pewno się nim opiekuje tam w niebie. Przecież był jej ukochanym wnukiem. Posprzątałam grób, postawiłam kwiaty, zapaliłam znicze. I długo płakałam nad tym, że nie mogę go przytulić.

Wieczorem zadzwonił Paweł.

– Jutro jedziemy na grób teściów. Chcesz pojechać z nami? – zapytał.

Nie chciałam. Nawet nie zdążyłam ich poznać, bo kiedy syn żenił się z Asią, to ich nie było już na świecie. W nocy jednak przyśniła mi się moja mama, która wyraźnie powiedziała: „Jedź z nimi! Koniecznie!”.

Następnego dnia zadzwoniłam więc do Pawła, aby po mnie podjechali. Ucieszył się, że ruszę się z domu.

Nazwisko się zgadzało, za to imię nie...

Już w drodze na cmentarz pożałowałam. Nie chciało mi się rozmawiać z synową, trochę pobawiłam się z wnukiem i to wszystko. Wydali mi się taką szczęśliwą rodziną. Nie pasowałam do nich ze swoim bólem. Kiedy Asia porządkowała grób, zaproponowałam, że wyrzucę stare znicze i kwiaty. Zapakowałam je w plastikową torebkę i poszłam do śmietnika. Nie do tego najbliższego, który wydał mi się przepełniony, ale dalej…

Po drodze minęłam starszą panią stojącą przy grobie. Gdy wracałam, coś mi kazało spojrzeć na mogiłę, przy której stała. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Może dlatego, że staruszka była wyraźnie pogrążona w bólu – tak jak ja. Wyczułam w niej pokrewną duszę.

Popatrzyłam i… zdębiałam. To zdjęcie na nagrobnej płycie! Młody chłopak… bardzo podobny do kogoś, kogo twarz wryła mi się w pamięć na całe życie. Do człowiek, przez którego zginął mój syn. I to samo nazwisko! Niczym lunatyczka przeszłam jeszcze kilka kroków i zatrzymałam się, jakby mi zabrakło paliwa. Obejrzałam się. Starsza pani płakała. Niezdarnie chwyciła torebkę leżącą na ławeczce obok grobu i cała jej zawartość wysypała się na wilgotną ziemię.

Wyczułam szansę. Podeszłam i zaczęłam zbierać rzeczy.

– Bardzo pani dziękuję. Wszystko mi leci z rąk… To ta starość chyba – tłumaczyła się speszona.

– Nic nie szkodzi, chętnie pomogę – mówiłam, jednocześnie czytając napis na grobie. Nazwisko się zgadzało, ale imię nie! No i ta data śmierci… Na trzy miesiące przed wypadkiem, w którym zginął mój syn.

Staruszka westchnęła.

Patrzy pani na zdjęcie mojego wnuka? Taki młody był, kiedy odszedł! Rak kości – głos jej się załamał.

Usiadła z powrotem na ławeczce. Czekałam, czy coś jeszcze powie. Miałam nieodpartą chęć zapytać ją, czy zna Tomasza P., tak dziwnie podobnego do jej wnuka. Wiedziałam jednak, że nie powinnam tego robić. Sama niespodziewanie wyznała.

– Dwóch ich miałam. Dwóch wspaniałych wnuków. A za chwilę mogę nie mieć żadnego… – pokręciła głową.

– Jak to? – zdziwiłam się.

– Tak, tak… – pokiwała głową.

Po śmierci Krzysia jego brat zupełnie się załamał. Brał silne leki, bo inaczej nie był w stanie normalnie żyć. Tylko ciągle spał albo siedział taki apatyczny. Na tych lekach wsiadł do samochodu… I zabił człowieka.

Ach! Więc jednak! Poczułam, że nogi się pode mną uginają.

– To załamało tego biedaka już do końca… – ciągnęła staruszka. – Musieli go zamknąć, bo gotów był coś sobie zrobić. Powiedział, że nie widzi już sensu w tym, aby nadal chodzić po ziemi. Od miesięcy tam przebywa, lekarze dają mu silne leki, bo inaczej znowu mówi o zabiciu się. Poczucie winy go zżera. Tak się boję, że go nie upilnują i on naprawdę to zrobi!

Jeszcze niedawno cieszyłabym się, słysząc takie słowa. Ale teraz? Poczułam nagły smutek.

Wreszcie zaczęłam godzić się ze stratą

Oszołomiona tym, co usłyszałam, niezdarnie zaczęłam pocieszać starszą panią. Pozbierała się po dłuższej chwili, podziękowała mi za wsparcie i poszła. A ja zostałam ze swoimi myślami kłębiącymi mi się w głowie.

Przez całą powrotną drogę milczałam. Nie powiedziałam ani słowa synowi i synowej o moim spotkaniu. Musiałam sobie wszystko poukładać. Dopiero po kilku dniach zadzwoniłam do syna i poprosiłam go, aby zawiózł mnie na tamten cmentarz. Był zdziwiony, ale spełnił moją prośbę.

Kiedy zobaczył grób, był w szoku, podobnie jak ja wcześniej. Zdumiony wysłuchał historii, którą opowiedziała mi tamta starsza pani.

– Wydaje mi się, że powinnam pomóc, ale nie wiem, czy znajdę siły. Potrzebuję wsparcia – westchnęłam.

– Dostaniesz je – obiecał Paweł.

Załatwił mi dobrego psychologa, który nie faszerował mnie lekami, tylko ze mną rozmawiał, a przede wszystkim słuchał. Z jego pomocą zaczęłam wreszcie godzić się ze stratą. Aż pewnego dnia byłam gotowa, by wybaczyć chłopakowi, który zabił mojego syna.

Znałam adres jego rodziny, był w aktach sądowych. Wspierana przez Pawła pojechałam tam. Otworzyła mi matka i od razu mnie poznała. Jej twarz zastygła w wyrazie przerażenia, ale po chwili zaprosiła mnie do środka. Miała prawo się mnie bać, na rozprawie sądowej parzyłam na nią z nienawiścią. Życzyłam jej dziecku wszystkiego najgorszego. Gdy oświadczyłam, że chcę porozmawiać z Tomkiem i mu wybaczyć, nie wiedziała, czy mówię prawdę. W końcu jednak uwierzyła w moje dobre intencje.

Nie było to takie proste, jak mi się początkowo wydawało. Jej syn był ciągle na silnych lekach, bardzo kruchy psychicznie. Musiałam najpierw porozmawiać z jego lekarzem, który stwierdził, że przygotuje swojego pacjenta na moją wizytę i dopiero wtedy będę mogła się z nim spotkać. Trwało to kilka tygodni, aż wreszcie uznano, że chłopak jest gotowy i mogę go odwiedzić.

Dziwne to było spotkanie. Inaczej je sobie wyobrażałam. Sądziłam, że będzie płakał, żałował, być może nawet rzuci mi się na szyję z wdzięczności. Nic takiego jednak nie nastąpiło.

Siedział sztywno na krześle i tylko patrzył na mnie swoimi niesamowicie niebieskimi oczami. Czasami kiwał głową, jakby się zgadzał z tym, co mówię. Ale tak naprawdę nie byłam pewna, czy mnie słyszy. A przecież mówiłam mu ważne rzeczy…

Wyszłam stamtąd kompletnie oszołomiona. A jednak zrobiło mi się lżej na duszy. Po raz pierwszy od przeszło dwóch lat mogłam odetchnąć pełną piersią. Nic mnie już nie dusiło. Po kilku dniach zadzwoniła do mnie matka tamtego chłopaka i powiedziała, że bardzo mi dziękuje. Bo według lekarzy moje wybaczenie pomoże jej synowi.

– Jeszcze nie wiadomo, czy wyzdrowieje, to nic pewnego. Ale wyraźnie się ożywił. Po raz pierwszy od dłuższego czasu sam poprosił pielęgniarki o obiad i zjadł go z apetytem – opowiadała mi.

„To dobrze” – pomyślałam i naprawdę tak czułam. Mojemu synowi nie zwróci życia jeszcze jedno nieszczęście. Lepiej przerwać łańcuch zła. Cieszę się, że to zrobiłam. 

Czytaj także:
„Syn zginął w wypadku, a mąż zmarł z rozpaczy tęsknoty za dzieckiem. Do tego jeszcze straciłam pracę”
„Stanęłam oko w oko z tragedią i przegrałam. Mąż zginął w wypadku, a ja wpadłam w bagno nałogu, z którego nigdy nie wyjdę”
„Syn zginął w wypadku. Chciał oddać organy potrzebującym. Teraz cała wieś trąbi, że zrobiłam to dla pieniędzy"

Redakcja poleca

REKLAMA