„Syn zginął w wypadku. Chciał oddać organy potrzebującym. Teraz cała wieś trąbi, że zrobiłam to dla pieniędzy"

Kobieta załamana po śmierci syna fot. Adobe Stock, fizkes
„Nie dość, że przeżyłam tragedię, to jeszcze musiałam się mierzyć z tymi wstrętnymi plotkarzami. A przecież nie zrobiłam nic złego… Piotrek od zawsze chciał ratować ludzkie życie, dlatego chciał oddać swoje organy. Jak oni mogli tak pomyśleć, że zrobiłam to dla pieniędzy...".
/ 05.08.2021 10:50
Kobieta załamana po śmierci syna fot. Adobe Stock, fizkes

Mój syn miał tylko 20 lat, kiedy zginął. Dokładnie pamiętam tamten koszmarny wieczór…

Siedziałam wtedy i czekałam na niego z kolacją. Spodziewałam się, że będzie za kilka minut. Pojechał tylko do mojego brata na drugi koniec wsi, mieli się umówić na jakąś robotę w mieście. Czekałam, wyglądałam. I się nie doczekałam…

Niedaleko naszego domu potrącił go pijany kierowca. Gdy karetka zabierała Piotrka do szpitala, jeszcze oddychał. Kilka godzin później dowiedziałam się, że nie ma dla niego ratunku.

Nie chciałam w to uwierzyć

Płakałam i krzyczałam, że to niemożliwe, że chcę go zobaczyć. Lekarz zaprowadził mnie na OIOM. Piotrek leżał nieruchomo, podłączony do jakichś rurek. Miał opuchniętą, poobijaną twarz. Ale ciągle żył…

Na monitorze widziałam, że jego serce bije. Rytm był miarowy, Pik, pik, pik… Wstąpiła we mnie nadzieja. Byłam pewna, że mój syn ciągle walczy, że wszystko będzie dobrze. Niestety, lekarz szybko pozbawił mnie złudzeń.

– To respirator tłoczy powietrze do płuc. Gdyby nie maszyna, już by nie żył – powiedział cicho.

– To po co to wszystko? – wykrztusiłam, wskazując na monitory i rurki.

– Bo mamy nadzieję, że zgodzi się pani na pobranie organów syna. Był silnym, młodym, zdrowym mężczyzną. Może uratować życie kilku osobom czekającym na przeszczep – odparł.

To był szok. Przez chwilę stałam jak osłupiała, zastanawiając się, czy to, co usłyszałam, jest prawdą. A potem poczułam, jak wzbiera we mnie potworna złość. Nie mogłam zrozumieć, jak lekarz może być tak nieczuły. Przecież widział, że cierpię!

– Nie wolno pytać matki o takie rzeczy! Powinien pan poczekać, jakoś mnie przygotować! – miałam ochotę rzucić się na niego z pięściami.

– Gdybym mógł, tobym poczekał. Ale tu liczy się każda minuta. Za godzinę, dwie będzie za późno. Organy nie będą się nadawać do przeszczepu – odparł.

Chciałam uszanować wolę mojego syna

Nie zamierzałam tego dłużej słuchać. Byłam tak rozżalona i wściekła, że wybiegłam na korytarz. Nie zamierzałam podpisywać żadnej zgody. Dlaczego jacyś obcy ludzie mieli żyć kosztem mojego dziecka?

Ale gdy byłam już przy wyjściu, przyszło opamiętanie. Przypomniałam sobie, jak Piotrek wstępował do ochotniczej straży pożarnej. Powiedział wtedy, że ma nadzieję, że pomoże wielu ludziom, a nawet uratuje komuś życie… Od małego lubił pomagać. Zrobiło mi się potwornie wstyd. Dotarło do mnie, że jeśli wyjdę ze szpitala, to nie uszanuję życzenia mojego dziecka. Zawróciłam i odnalazłam lekarza.

– Dobrze, zgadzam się – wykrztusiłam. Gdy podpisywałam papiery, nawet przez myśl mi nie przeszło, że moja decyzja wywoła wśród znajomych i sąsiadów takie poruszenie i lawinę złośliwych plotek.

Nie mówiłam nikomu we wsi, że zgodziłam się na pobranie organów syna. Nie dlatego, że chciałam coś ukryć. Po prostu nie byłam w stanie rozmawiać. Sama decyzja była już dla mnie bardzo trudna. Ale ktoś tam miał znajomego w szpitalu ze zbyt długim językiem, no i rozeszło się lotem błyskawicy.

Początkowo nawet o tym nie wiedziałam. Byłam tak zdruzgotana śmiercią syna, że właściwie nie spotykałam się z ludźmi. Dopiero wizyta sąsiadki, starej Marczyńskiej, otworzyła mi oczy.

Przyszła do mnie jakieś dwa tygodnie po pogrzebie. Miała bardzo zbolałą minę, więc myślałam, że chce mi dodać otuchy. Tymczasem ona wcale nie zamierzała mnie pocieszać.

– Wiesz, dziwię ci się, że tak potraktowałaś syna, naprawdę się dziwię – powiedziała, gdy tylko usiadła.

– O co ci chodzi? – nie rozumiałam.

– O to, że pozwoliłaś go tak po śmierci potwornie okaleczyć.

– Nie rozumiem, co masz na myśli.

– No, że zgodziłaś się na pobranie organów.

– Skąd o tym wiesz?

– Wszyscy wiedzą. I też są zdziwieni, a nawet oburzeni.

– Oburzeni? Czym?

– Jeszcze pytasz? Przecież wysłałaś syna przed oblicze Pana Boga w niekompletnym stanie! Tak nie wolno! Biedak nigdy nie doczeka się zbawienia. Będzie pukał do drzwi raju i pukał, ale święty Piotr nie otworzy…– pokręciła głową.

Aż się zagotowałam

– Co ty w ogóle za bzdury opowiadasz? Panu Bogu ciało niepotrzebne! Ba, cieszy się, że Piotrek uratował komuś życie. Nawet nasz ukochany papież Jan Paweł II tak mówił. Taka z ciebie niby gorliwa katoliczka i nie pamiętasz? – krzyknęłam.

– Może mówił, może nie… Ale ja tam swoje wiem… I ludzie też – naburmuszyła się.

– Wiesz co? To powiedz tym wszystkim ludziom, żeby zajęli się swoimi sprawami. I tobie też to radzę. A teraz do widzenia. Muszę iść na grób syna – wskazałam drzwi.

Marczyńska wstała z krzesła.

– Nie rozumiem, dlaczego się obrażasz. Chciałam ci tylko powiedzieć, że… – zaczęła.

– Nie obchodzi mnie, co chciałaś powiedzieć. Wynoś się, bo nie ręczę za siebie! – wrzasnęłam.

Wyszła, ale przez okno dostrzegłam, że zaraz potem poleciała do swojej największej psiapsiółki, Soćkowej. Załamana opadłam na krzesło. Już wiedziałam, że najdalej jutro o naszej rozmowie będzie wiedziała cała wieś.

Jak ona mogła nawet tak pomyśleć?!

Nie pomyliłam się. Ludzie gadali jak najęci. Gdy mijali mnie na ulicy, tylko patrzyli znacząco lub głupkowato się uśmiechali. A za plecami szeptali. Starałam się nie zwracać na to uwagi, ale czułam się okropnie.

Chwilami nawet żałowałam, że zgodziłam się na pobranie organów syna. Ale zaraz potem odpędzałam tę myśl. Od lekarzy już wtedy wiedziałam, że mój Piotrek uratował cztery osoby. Ktoś dostał jego serce, ktoś inny wątrobę, następni nerki. I wszyscy czuli się dobrze. Świadomość, że śmierć mojego syna nie poszła na marne, dodawała mi sił. Nie bacząc więc na złośliwe języki, chodziłam po wsi z podniesioną głową. Łudziłam się, że jak ludzie to zobaczą, to w końcu przestaną gadać.

Jakiś tydzień po rozmowie z Marczyńską zaczepiła mnie na ulicy Wanda Kozłowa, właścicielka naszego wiejskiego sklepiku.

– Możemy chwilę porozmawiać? – uśmiechnęła się.

– Nie mamy o czym. Już wiem, że skazałam syna na wieczne potępienie. Nie musisz mi tego powtarzać – burknęłam.

– O rany, ja nie o tym… Takie bzdury to tylko stare ciotki wygadują. Marczyńska, Soćkowa i te inne z koła gospodyń wiejskich. Ja tam w to nie wierzę – prychnęła.

– Naprawdę? – ucieszyłam się.

– Jasne! Nie masz się czym przejmować! – powiedziała.

– To o co chodzi?

– Chcę rozbudować sklepik. Ciasno się zrobiło, nie mieszczę się z towarem. Niestety, na rozbudowę brakuje mi pieniędzy…

– Przykro mi, ale dlaczego przychodzisz z tym do mnie? – zdziwiłam się.

– Bo pomyślałam sobie, że może pożyczysz mi trochę grosza. Albo zostaniesz moją wspólniczką.

– Ja? Jakim cudem? Wszystkie oszczędności wydałam na pogrzeb i pomnik dla Piotrka. Jeszcze się zadłużyłam.

– A tam… Przede mną nie musisz udawać. Ja to rozumiem. Jestem przecież bizneswoman. Jak jest okazja zarobić, to trzeba korzystać. Na twoim miejscu też bym pewnie tak zrobiła!

– Co byś zrobiła?

– No, przyjęłabym pieniądze za organy Piotrka. We wsi gadają, że od rodzin tych chorych to pewnie ze sto tysięcy dostałaś, a może i więcej…

– Zwariowałaś? Nawet nie wiem, kim są ci ludzie! To wszystko jest tajne!

– E tam, tajne. Jak ktoś chce się dowiedzieć, to się dowie – mrugnęła do mnie znacząco.

– Nie wzięłam żadnych pieniędzy! Jak w ogóle śmiesz tak mówić! Co z ciebie za człowiek! – zaczęłam krzyczeć. Spojrzała na mnie spod oka.

– Czego wrzeszczysz? Jak nie chcesz być moją wspólniczką, to nie. Bez łaski! – wycedziła i odeszła obrażona.

Po rozmowie z Magdą długo nie mogłam dojść do siebie. Nie potrafiłam zrozumieć, jak ludzie mogą wygadywać takie rzeczy! I w nie wierzyć! Najgorsze było to, że nie miałam pojęcia, co mam z tym zrobić.

Czułam, że cokolwiek bym powiedziała, to i tak ich nie przekonam. Z bezsilności chciało mi się wyć. Koniec końców postanowiłam porozmawiać z księdzem. Miałam nadzieję, że coś mi doradzi.

Proboszcz przyjął mnie bardzo uprzejmie. Gdy usłyszał, jaki mam problem, aż zacisnął pięści z oburzenia.

– Czy oni wszyscy powariowali? Przecież to, co zrobiłaś, córko, to dar życia, akt prawdziwej miłości bliźniego! Sam jestem po przeszczepie nerki! Gdyby nie to, pewnie by mnie już nie było na tym świecie! I nie zapłaciłem nikomu ani grosza!

– To może ksiądz to powie ludziom? – zapytałam nieśmiało.

– A pewnie, że powiem! W niedzielę powiem! Na kazaniu! Aż im w pięty pójdzie – grzmiał.

Odetchnęłam z ulgą

Ksiądz dotrzymał słowa. Palnął takie kazanie, że aż ludzie głowy pospuszczali ze wstydu. Krzyczał z ambony, że są grzesznikami, obrzydliwymi plotkarzami. A w międzyczasie wychwalał mój czyn pod niebiosa. Czy pomogło? Chyba tak. Chociaż mam wrażenie, że Marczyńska z Soćkową ciągle patrzą na mnie krzywo. Kozłowska też

Czytaj także:
„Byłem idiotą. Zostawiłem kochającą żonę, bo zachciało mi się rozrywki. Teraz oddałbym wszystko by do niej wrócić"
„Zakochałem się w sąsiadce, którą katował mąż. W końcu zdobyłem dowody na jego niewierność i się go pozbyłem"
„Byłam szaleńczo zakochana. Ale Łukasz zaopiekował się nie tylko moimi dziećmi, ale też moimi oszczędnościami...”

Redakcja poleca

REKLAMA