To prawda, może odrobinę tego syna rozpuściłam. Ale był taki wyczekany i wychuchany, że nie potrafiłam się oprzeć. Tak długo staraliśmy się o dziecko, że mój instynkt macierzyński aż rozpierał mnie od środka. To nie tak, że Jaś został wychowany zupełnie bezstresowo, ale często moja potrzeba bliskości przeważała nad koniecznością utrzymywania dyscypliny w domu.
Próbowałam to trochę naprawić, gdy syn osiągnął wiek nastoletni. Dorzuciliśmy mu z mężem trochę domowych i okołodomowych obowiązków. Tuż po osiemnastych urodzinach wysłaliśmy go do pracy, żeby zarabiał przynajmniej na swoje zachcianki i własne nadprogramowe wydatki. Nie opierał się szczególnie, choć obawiałam się, że bunt i lenistwo to nieodłączne cechy wszystkich nastolatków.
Janek oczywiście nie miał na barkach, nie wiadomo jakich ciężarów: pracował jedynie w wakacje, ewentualnie czasem podłapał jakąś weekendową robotę w czasie roku szkolnego. Zarabiał sobie na nową deskę czy wyjazd ze znajomymi na jakiś festiwal, ale przecież nadal mieszkał z nami i nadal go utrzymywaliśmy. Ten stan jednak nie zmieniał się dość długo... Janek postanowił studiować w rodzinnym mieście, a więc mieszkał z nami praktycznie do 24. roku życia.
Synowie moich koleżanek zakładali już czasem rodziny, wyjeżdżali za granicę szukać pracy, a Janek nadal miał podawane pod nos obiady i świeże pranie.
Pomyślałam, że czas go odciąć
– Nie dramatyzuj, jeszcze młody jest. Co ty w ogóle podajesz za przykłady dzieciatych chłopaków w jego wieku? Chciałabyś, żeby teraz miał dziecko? Zwariowałaś? To przecież jeszcze szczyl, ledwo studia skończył. Znajdzie sobie dziewczynę to zmężnieje, nie martw się – uspokajał mnie mąż.
Jego słowa okazały się być prorocze, bo wkrótce Janek przedstawił nam Karinę. Była uprzejma i elokwentna, ale od razu rzuciły mi się w oczy jej ubrania, makijaż, paznokcie... Nie wyglądała na dziewczynę, która kiedykolwiek ciężko pracowała. Nie zaproponowała mi też pomocy, gdy podawałam obiad lub po nim sprzątałam.
– Oj, daj spokój, to jeszcze żadna tragedia. Pewnie była nieco skrępowana, może nie wiedziała, czy wypada wchodzić ci w paradę – mąż jak zwykle wmawiał mi, że jestem przewrażliwiona.
Ja jednak czułam, że związek z taką dziewczyną wcale nie zrobi mojemu synowi dobrze. Fakt, Janek wydawał się być szczęśliwy, jakiś taki bardziej żywy, bardziej pogodny, ale nadal nie byłam przekonana co do Kariny. Ich relacja jednak trwała w najlepsze, a wręcz stawała się coraz poważniejsza. Jakieś dwa lata później syn postanowił się oświadczyć.
Dziś są małżeństwem
Nie stać nas było szczególnie na zapewnienie im łatwiejszego startu. Owszem, dołożyliśmy się do wesela, ale na pewno nie mieliśmy kasy na ufundowanie im mieszkania czy domu. Mieli ją jednak rodzice Kariny, którzy... wydawali się być nastawieni na to, żeby ich córka nigdy nie musiała się przepracowywać.
– No i jakie oni wartości wyciągną z tego? Że wszystko przychodzi w życiu za darmo, że nie trzeba nawet pracować, żeby mieć gdzie mieszkać i co do garnka włożyć – żaliłam się wieczorami mężowi ze swoich zmartwień.
– A co, mają mieć trudniej, tylko dla zasady? Jak jej rodzice mają możliwości, to niech im ułatwiają! Czy dzieciak naprawdę musi się wpakować w kredyt albo wypruwać sobie żyły przez kilkanaście lat w pracy, żebyś uznała, że należy mu się to, co dostał od życia? Trochę nowoczesnego myślenia, Renata – odpowiadał mi.
„Ech, taka to zabawa w dorosłość... Ani ich obowiązku nie nauczy, ani odpowiedzialności”, myślałam, chociaż te uwagi zdecydowałam się już zostawić tylko dla siebie. Przestałam się jednak ograniczać po zeszłorocznych świętach, kiedy bezczelność i lenistwo mojego syna i synowej osiągnęło już szczyt.
Przyleźli, zżarli, poszli
Ani jedno, ani drugie nie zapytało mnie, czy trzeba mi z czymś pomóc, czy może z czymś mnie odciążyć, a przecież dobiegali już prawie trzydziestki! To żadne szczyle, tylko dorośli ludzie. Rozumiem, że fajnie przyjechać do mamy na święta, ja w ich wieku też jeździłam, ale na Boga, dwoiłam się i troiłam, żeby tylko było jej łatwiej. Może dlatego szybko się nauczyłam, ile pracy kosztuje przygotowanie Bożego Narodzenia, gotowanie, kupowanie i pakowanie prezentów, sprzątanie domu...
W dniu Wigilii Janek i Karina zjawili się po prostu w naszych drzwiach i oczekiwali królewskiego traktowania. On z durnowatym uśmiechem przyklejonym do twarzy, a ona w kreacji, której nie powstydziłaby się gwiazdka pop w trasie koncertowej. Krzątałam się po kuchni i jadalni w ferworze przygotowań, co i rusz krążąc wokół stołu i przypominając sobie o kolejnych elementach wieczerzy. Nic, zero reakcji. Po prostu siedzieli i czekali, aż wszystko będzie gotowe.
– Masz pełne ręce roboty, co mamo? – zagaił mnie w którymś momencie syn.
Myślałam, że eksploduję, ale postanowiłam, że nie będę robić afery w święta. „Żebyś chociaż sztućce rozłożył albo szklanki wyjął, ty leniu śmierdzący”, myślałam zjadliwie.
Im bliżej kolacji było, tym bardziej sfrustrowana byłam. Do końca Wigilii niczego nie powiedziałam, ale obiecałam sobie, że podejmę temat następnego dnia przy obiedzie.
Czas nauczyć się dorosłości!
Następnego dnia wszystko wyglądało oczywiście tak samo. Syn i synowa przyszli na gotowe, a ja biegałam jak kot z pęcherzem, żeby wszystko przygotować.
– Słuchajcie, nie chodzi mi o to, żebyście stali w garach godzinami, ale może odrobinę zainteresowania, pomocy? – zaczęłam, próbując brzmieć jak najspokojniej.
Janek spojrzał na mnie zdezorientowany, a Karina tylko lekko uniosła brwi, jakbym powiedziała coś bardzo zaskakującego.
– Ale po co ten stres i ta gonitwa? To są święta przecież. Chyba nie o to chodzi, żeby harować, tylko spędzać ze sobą czas... – zaczął dukać Janek.
– A przy czym spędzamy ze sobą czas, powiedz mi? Przy kolacji, przy obiedzie, przy nakrytym stole, w posprzątanym domu – odpowiedziałam, starając się kontrolować rosnące we mnie niezadowolenie. – To wszystko się robi samo, twoim zdaniem?
– No nie, ale nie możesz kogoś do tego zatrudnić, jeśli jest ci za ciężko? My tu przecież nie przyjechaliśmy, żeby z tobą jeździć na szmacie czy kroić pasztety, tylko miło pogadać przy stole...
„I weź z tym bęcwałem rozmawiaj!”, pomyślałam ze złością. W tym momencie do domu weszli nasi goście, więc musiałam zakończyć tę bezsensowną dyskusję, ale byłam jeszcze bardziej poirytowana niż poprzedniego dnia. Stół uginał się od potraw, a lampki na choince roznosiły ciepły blask po pokoju. Nie mogłam jednak przestać myśleć o tym, jak bardzo było to wszystko niesprawiedliwe. Czy tak trudno było chociaż raz w roku zaangażować się w organizację świąt?
Atmosfera była dość gęsta
Janek i Karina zjadali ze smakiem potrawy, a ja starannie starałam się ukryć zdenerwowanie. Mój mąż, choć może nie do końca podzielał moje uczucia, zauważył moje napięcie. Po zakończeniu kolacji, gdy reszta rodziny zasiadła do rozmów przy choince, postanowiłam udać się na chwilę do kuchni, aby ochłonąć i złapać oddech. Janek podszedł za mną.
– Mamo, naprawdę nie widzę problemu. My chcieliśmy tylko spędzić miłe święta razem, bez zbędnego stresu... – powiedział, patrząc na mnie z uśmiechem, czym wkurzył mnie jeszcze bardziej.
Nie potrafiłam już dłużej się hamować. Odpowiedziałam mu z nieukrywaną frustracją w głosie.
– To może faktycznie w przyszłym roku pojedziemy na święta do hotelu? Zapłacimy komuś, żeby wszystko zorganizował za nas? Skoro ma być bez stresu i tylko miło? Bez wymagań i bez obowiązków?
– No... do hotelu? Serio? Święta przecież spędza się w domu... – mruknął niepewnie.
– Aaa, święta spędza się w domu! – powtórzyłam ironicznie. – To skoro dalej zależy ci, żeby na nich bywać, polecam jednak zaangażować się w przygotowania. Dzieckiem już nie jesteś.
Nie wiedziałam, czy zrozumiał, co próbuję mu przekazać. Zanim zdążył odpowiedzieć, wróciliśmy do reszty rodziny. Ale liczę, że może jednak coś mu w tej głowie zostało. No nic, okaże się w te święta...
Czytaj także:
„Żałuję, że zostawiłem żonę dla młodszej. Moja była miała klasę i ogładę, a ta młoda furiatka zaraz mnie wykończy”
„Moja córka to zapalona feministka. Ona chce zwojować świat, a jej mąż woli mieć ciepłe obiadki. To nie może się udać”
„Mieszka ze mną moja mama, i zachowuje się jak kapryśna księżniczka. Kiedyś nie wytrzymam i wywalę prukwę na bruk”