„Syn wyrzekł się ojcowizny, wyjechał do Niemiec, a nas zostawił na gospodarstwie. Dzwoni kilka razy do roku”

Kobieta na wsi fot. Adobe Stock, Jacob Lund
„Myślałam, że pęknę z dumy, że mam syna inżyniera. Los się odwrócił. Co ja sobie myślałam, że Robert będzie wracać i z nami gnój przewalać? Głupia byłam...”.
/ 13.09.2021 13:39
Kobieta na wsi fot. Adobe Stock, Jacob Lund

Cieszyłam się bardzo, gdy Robert po maturze na studia do miasta pojechał. Nie myślałam wtedy, że jak się wykształci, to na ojcowiznę nie wróci.

Jeszcze do niedawna smutno tu była, szaro, przygnębiająco. Bo i cóż radosnego mogło dziać się na wsi, z której uciekli młodzi? Kiedy kilkanaście lat temu dzieciaki zaczęły wybierać studia, zamiast pracy na roli, nie widzieliśmy w tym nic złego. Pamiętam, że pierwszy do miasta pojechał syn Boczkowskiej. O, to jeszcze wcześniej było, grubo ponad 20 lat. Jaka dumna była z niego.

Wszystkim, czy chcieli słuchać, czy nie, opowiadała, że jej Piotruś na medycynę poszedł.

– Doktorem będzie – uśmiechała się. – Pierwszy w rodzinie. A kiedy ten jej Piotruś na święta przyjechał i do kościoła szli razem, to specjalnie na tę okazję nowe palto kupiła. No bo przecież matka doktora w starych łachach chodzić nie będzie, co sobie ludzie pomyślą?! A my, nie powiem, zazdrościliśmy jej. Potem to już poszło.

Co rusz któreś do miasta uciekało

A to ktoś dobrą robotę podłapał, a to jakaś dziewczyna za mąż za miastowego się wybierała. No i na studia wyjeżdżali. Modne były bankowość i ekonomia, i właściwie roku nie było, żeby któraś matka z dumą nie ogłaszała, że jej dzieciak na studia się dostał. Przyszła i na nas pora.

Kiedy Robert maturę zdał, papiery złożył i na politechnikę go przyjęli. O, wtedy dopiero zrozumiałam, co to znaczy matczyna duma! Myślałam, że pęknę. Bo do tej pory w rodzinie sami rolnicy byli, tylko dwie kobiety na krawcowe poszły. A tu – przyszły pan inżynier. A kiedy jeszcze się okazało, że stypendium dostał i do Niemiec jedzie, to już w ogóle nie mogłam łez dumy i radości powstrzymać.

– No, to za granicą studiować będzie, zawsze to lepszy los – pogratulowała mi, choć niechętnie, Boczkowska. Jej syn już wtedy był po szkołach, w szpitalu w mieście pracował. A córka za mąż za miastowego wyszła i starzy sami na gospodarce zostali, w weekendy i święta tylko dzieci wypatrywali. Wtedy jeszcze do mnie nie dotarło, że taki mój los będzie jak Boczkowskiej.

Póki się dzieciak uczył, to owszem, w mieście siedział, ale czy wolne, czy wakacje do domu przyjeżdżał. Bo wiadomo, mama zawsze coś do torby włoży, a tata do kieszeni. I jakoś nie pomyślałam, że przecież nie po to syn się na inżyniera za granicą kształci, żeby na wieś wrócić i gnój na polu rozrzucać. Kiedy po studiach przyjechał na wakacje i powiedział, że w Niemczech zostaje, coś mnie za serce ścisnęło.

– Tak daleko… – powiedziałam, próbując łzy powstrzymać.

– Nie bardzo – pokręcił głową. – Pociągi jeżdżą, samoloty latają. Jak się tam ustawię, to przyjedziecie do mnie, sami wszystko zobaczycie. Chcę spróbować, mama, to szansa dla mnie. Pracę już mam, niedługo zaczynam. Radosny był taki, doczekać się nie mógł.

Cieszyliśmy się jego szczęściem

Ale po prawdzie, to taka radość przez łzy była. Bo zrozumieliśmy, że on tam pewnie za tą granicą już zostanie. A kiedy po roku napisał, że dziewczynę ma, żenić się będzie z Niemką, to już wiedziałam, że dla nas, dla ziemi, to on przepadł.

– I komu my ojcowiznę zostawimy – zapytał mój Władek, kiedy po raz kolejny list odczytaliśmy. – Jednego go przecież mamy…

– A choćby i chałupa pełna była, to i tak dziś na wsi nie zostają – wzruszyłam ramionami. – Patrz, u Boczkowskiej dwójka do miasta poszła, u Sobasiów też dwoje. U Modrzejów… – Źle się dzieje – pokręcił głową z westchnieniem.

– Oj, źle… Co prawda, tej gospodarki to my tam wiele nie mamy, gdyby nie moje krawiectwo, to bieda by z każdego kąta wyglądała. Ale zawsze to ziemia, od pradziadów w jednych rękach. Cała historia, tradycja… Wojnę przetrwała, teściu ją sam orał, bez konia. Jak teraz oddać czy sprzedać?

Najgorsza była samotność

Kiedy na ślub pojechaliśmy, Władek wziął Roberta na rozmowę. Do rozumu mu chciał przemówić. Ale syn nie chciał wracać.

– Mamo, tato, ja rozumiem, że to was boli, że ziemia, że przywiązanie – tłumaczył. – Ale co ja bym tam robił? Z czego żył? Tu mam pracę, a teraz i rodzinę… To już raczej pomyślcie o tym, żeby sprzedać i do mnie przyjechać. Znajdzie się dla was miejsce, sami nie będziecie, łatwiejsze to życie. Władek tylko się zachmurzył. Sprzedać? O tym w ogóle mowy nie było! Ale po prawdzie, to coraz ciężej się nam na tym kawałku żyło. I nawet nie to, że człowiek starszy się robił, że reumatyzm w kości wchodził, że wzrok gorszy.

Najgorsza była samotność. Bo Robert na początku ze dwa-trzy razy na wakacje do nas z żoną przyjechał. Ale potem to już tylko zagraniczne wycieczki ich bawiły. Tyle że czasem zadzwonił.

– Zapominają o nas dzieci – powiedziała kiedyś Boczkowska. Bo i u niej to też tak wyglądało. Niby syn niedaleko, w mieście, ale czasu na wizyty u matki nie miał. – W święta zajrzeli na jeden dzień i tyle ich było – żaliła się kilka lat temu. – Niewygodna stara matka i ojciec.

A ta samotność smutna jest. Trudna. I sił brakuje, i chęci człowiek już nie ma. Nawet żeby gdzie wyjść do kogoś, pogadać, to też nie bardzo się chce. Bo wszędzie taka sama pustka. O czym tu gadać? Ja to sobie nawet pomyślałam, że za kilka lat to już tej naszej wsi nie będzie. My pomrzemy albo do jakiego przytułku zabiorą – bo wiadomo, ile to siły człowiekowi na robienie starczy?

A dzieci do pomocy nie ma… A jak nas zabraknie, to i te chałupy zniszczeją, pole zarośnie. Skończy się. Ile to my wieczorów z moim starym na wspominkach przegadali, na rozpaczaniu, co to teraz będzie. Ale co można zrobić? Nic, takie czasy, taka kolej losu. I tylko żal, że pusto, że cicho, że celu już człowiek nijakiego nie ma. I wyręczyć się nie ma kim, a to nie zawsze jest siła i zdrowie po chleb iść czy ziemniaki w polu zebrać. Najgorsze, że właściwie w każdej chałupie tak było.

Pięćdziesiąt numerów u nas, to w ponad 30 już tylko starzy zostali. Gdyby nie szkoła, co akurat w naszej wsi jest, to pewnie byśmy i cały rok nikogo młodego nie oglądali. Ale i tak dzieciaków coraz mniej po drodze biega. Bo to z różnych wsi przyjeżdżają. Latem jeszcze jak te wróble, radosne, w gromadach gdzieś postoją, poweselą się. A zimą? Ani ich widać, na autobus tylko czekają i tyle. W naszej wsi to tylko kilkoro jeszcze do szkoły chodzi. Reszta starsza, do gimnazjum, do liceum dojeżdża. W weekendy to przy komputerach siedzą albo na dyskoteki jeżdżą.

A jak te swoje szkoły pokończą, to pewnie i oni do miasta uciekną – dumałam.

– A co tu niby mają robić – wzruszała ramionami sołtysowa, kiedy ubolewaliśmy, że na wsi zaraz sami staruszkowie pozostaną. – Ani tu przyszłości, ani nic. Gmina też pieniędzy na inwestycje nie daje, mówi, że nie ma, że ważniejsze wydatki. A bo i pewnie – nasza wieś na uboczu, dobrze, że chociaż ta szkoła jest, bo już by o nas całkiem wszyscy zapomnieli.

Ano dobrze, dobrze, bo i przez tę szkołę jakieś światełko tu u nas wreszcie zaświeciło. Jakoś tak na wiosnę ktoś do nas zapukał. Zdziwiliśmy się, bo goście rzadkością byli, ksiądz po kolędzie już nie chodził, listonosza się nie spodziewaliśmy. Otworzyliśmy drzwi, a tam jakieś łebki małe stały i o rozmowę prosiły.

– Dzień dobry – dygnęła grzecznie dziewczynka, chłopiec stał nieco z tyłu, czerwony, ze wstydu pewnie.– My jesteśmy ze szkolnej drużyny zuchowej. Zbieramy odznaki i teraz chcemy zdobyć znaczek pomocnej dłoni. Nie potrzebują państwo pomocy?

– Pomocy? – popatrzyliśmy na siebie ze starym. – Jakiej pomocy?

– No nie wiem, zakupy zrobić czy coś… – powiedziała dziewczynka. – Posprzątać możemy. Drzewa nie wolno nam rąbać, ale pani powiedziała, że jakby trzeba było, to ona starszych przyśle.

– No zakupy, to może i tak – zawahałam się. – Masło się skończyło.

– To ja polecę – chłopczyk się odważył odezwać. – Pani napisze na kartce.

No i poleciał, a dziewczynka pomogła mi podłogę umyć. Bardzo im widać na tych odznakach zależało. Podpisałam, że pomogli, a ona jeszcze zostawiła kartkę z zaproszeniem.

– W piątek robimy taki wieczorek, w szkole – wyjaśniła. Kiedy poszli, ustaliliśmy ze starym, że wybierzemy się na ten wieczorek. – Nic się tu nie dzieje, to chociaż tyle rozrywki – powiedziałam. – Zawsze się człowiek na młodych popatrzy, a co tak w chałupie ciągle siedzieć?

Pomysł wyszedł od nauczycielki

To było przedstawienie o dawnych tradycjach, o marzannie, o wiośnie. Ładnie wszystko przygotowali, aż mi się moje młode lata przypomniały. A potem wyszła nauczycielka.

– Dzień dobry – powiedziała. – Jestem tu nowa, państwo mnie nie znacie, może tylko ci, co jeszcze dzieci w szkole mają. Ale chciałabym coś zrobić dla wsi, dla dzieci, no i dla siebie, bo to lubię. Jak widziałam, podobało się państwu nasze przedstawienie. A ja mam taki pomysł, żeby młodzieży przypomnieć czy pokazać, jak kiedyś tu było. Moim marzeniem jest stworzyć w szkole izbę regionalną i tu moja prośba do was. Może macie na strychu stare rzeczy? Może ktoś zna jakieś przyśpiewki czy zwyczaje? Bez was, bez waszej pomocy nic nie zrobimy. Proszę bardzo. Ja wiem, że to może ciężko dla niektórych, ale od razu uprzedzam, że pomoc zapewnimy. Zorganizowałam już drużynę zuchową i harcerską, poznaliście niektórych z naszych dzielnych zuchów. Oni wam pomogą poszukać tych rzeczy. Pomogą zresztą i w innych sprawach. Chcę zorganizować akcję zbierania kartofli, a jak trzeba, to i czegoś innego. Ja sama na wsi się urodziłam i co nieco wiem, ale waszych potrzeb nie znam. Proszę więc o wskazówki. A teraz zapraszam na poczęstunek, nasze harcerki same upiekły ciasta. I jakby ktoś chciał ze mną porozmawiać, ma już jakieś pomysły na coś, czy potrzebuje pomocy – to śmiało, można mnie o wszystko pytać.

Boczkowska pierwsza podeszła. A ja za nią. Z ciekawości, jak i inne baby, stół nauczycielki obsiadłyśmy. – U mnie na strychu kołowrotek stoi – powiedziała Boczkowska, rozsiadając się wygodnie. – Sprawny, działa jeszcze, jakby co, mogę pokazać. Nauczycielka aż rumieńców dostała.

– A może by tak zrobić dla dzieci warsztaty? Dałaby pani radę, pokazać im, co i jak?

– Może i bym dała – Boczkowska spojrzała na swoje ręce, styrane od pracy, bolące od reumatyzmu. – Ale obiecać nie mogę. Spróbuję.

– Będę wdzięczna – nauczycielka się uśmiechnęła. – To umówmy się od razu, ja w tygodniu z dziećmi podejdę, zdejmiemy ten kołowrotek ze strychu.

– Twoja mama len siała – wtrąciła się Marcinowa. – Nie leży gdzie jeszcze tarlica?

– A może i jest? – Boczkowska się zamyśliła. – Pani przyjdzie, zobaczymy.

– A ja pamiętam stare przyśpiewki – odezwałam się nieśmiało. – Ale spisać ich nie dam rady. Ręce nie te…

– To żaden problem, ktoś przyjdzie do pani. Szkoda, że nut nie ma…

– Nie ma, ale stary Antoni akordeon ma i grać nie zapomniał – usłyszałam za plecami głos swojego męża. – Jakby zagrał, a na imieninach ostatnio rżnął pięknie, to organista może by i spisał? Proboszcza by trzeba zapytać.

– Do proboszcza i tak pójdę, bo w księgach parafialnych można coś znaleźć – nauczycielka spisywała na kartce nasze pomysły.

– Oj, to cudownie, to już widzę, że nam się uda. Jedliśmy ciastka i co chwila któreś sobie przypominało, co ma w domu, co pamięta. Mój Władek skojarzył, że stare radło powinno jeszcze gdzieś w szopie być, a znów mąż Sobasiowej narzędzia stolarskie obiecał dać.

– Siły już nie te, ręce słabe, wzrok do niczego – powiedział. – Kiedyś to ja wszystko strugałem, a teraz… Z sentymentu ino trzymam, ale na taki cel to nie grzech oddać. Tego dnia późno do domu wróciliśmy, a i tak z Władkiem rozmawialiśmy, co by tu jeszcze można pomóc. Następnego dnia on poszedł do szopy i chyba ze dwie godziny go nie było. A jak wrócił – zgrzany i umorusany, ale podekscytowany jak dziecko, od drzwi już zawołał:

– Wezmę tych harcerzy, pogrzebiemy, poszukamy. I radło jest, i łopaty drewniane do zboża, i cepy jeszcze w kącie leżą. Mam i kosę, ale ja wiem? Może się przydać?

– A do czego niby? – wzruszyłam ramionami. – Kiedyś ty z kosą na łąkę chodził? Oddaj, na pożytek pójdzie. Kilka dni później, zgodnie z umową, do drzwi zapukała nauczycielka z dzieciakami.

– Dzień dobry – powiedziała, uśmiechając się ciepło. – Przyszliśmy po rzeczy, co to mąż mówił, że ma w szopie.

– A mam, mam – Władek aż pokraśniał z dumy. – Chodźcie, pokażę!

Każdy czekał na otwarcie izby

Wyszli, a ja wstawiłam wodę na herbatę. Trochę się denerwowałam – miałam przecież zaraz dyktować im przyśpiewki. A chociaż od kilku dni ciągle je sobie powtarzałam, to bałam się, że coś zapomnę. Wrócili zadowoleni.

– No, to już pierwsze zbiory do izby mamy – zawołała radośnie nauczycielka. – A pochwalę się, że ugadałam się z dyrektorką – przeznaczyła aż dwie sale na tę izbę. W jednej eksponaty, a w drugiej to będzie można jakieś zajęcia prowadzić. Na tym kołowrotku pokazy albo coś innego…

– Ja nasz haft znam – pochwaliłam się. – Znaczy chyba jeszcze pamiętam.

– Cudownie! – ucieszyła się. A potem jeden z harcerzy otworzył laptopa.

Ja nuciłam, a on zapisywał. Nauczycielka trochę się przysłuchiwała, trochę z Władkiem rozmawiała. Wpadło mi w ucho, że rozmawiają o zbiorach, ona mówiła, że jak trzeba będzie, to ma dać znać, pomogą.

No i od tej wiosny wszystko się zmieniło. Najpierw cała wieś latała, eksponaty znosili. Ja i Boczkowska z nauczycielką ustalałyśmy, jakie by pokazy zrobić. Sprawdziłam, haft pamiętam, chociaż ręce już nie te i tak prosto nie wychodzi. Ale pokazać, co i jak, to jeszcze umiem. Pod koniec roku szkolnego drugie przedstawienie było. I wtedy nauczycielka powiedziała, że po wakacjach izba będzie już otwarta. Latem harcerzy pełno było.

Do nas ci starsi przyszli drzewa porąbać. A i ziemniaki pozbierali. Stary chciał im nawet dać parę groszy, ale się bronili.

– My pomagamy nie za pieniądze – tłumaczyli.

Jesieni to się już doczekać nie mogliśmy. I chyba jakoś tak na początku października dostaliśmy zaproszenie. Wszyscy przyszli, ledwie się na sali gimnastycznej pomieściliśmy. No bo każdy był ciekaw, jak to wyszło. Ale najpierw był występ. I jak usłyszałam, że dzieciaki moje piosenki, co to je zapamiętałam i dyktowałam, śpiewają, to aż mi łzy poleciały. A potem to tylko się przepychaliśmy jedno przez drugie.

Każdy swojej rzeczy wypatrywał na wystawie w regionalnej izbie, albo coś sąsiada zobaczył i pokazywał. Ładnie to wyszło, trzeba przyznać. Bo i rzeczy dużo było, i ta nauczycielka wszystko jakoś tak zmyślnie ustawiła.

– Jeszcze nam brakuje wiele – powiedziała, szczęśliwa, że nam się podoba. – Marzą mi się prawdziwe jasełka, takie, jak tu kiedyś były, żeby zwyczaje przedstawić… – A toć my jeszcze pamiętamy – Sobasiowa wzruszyła ramionami. – A poza tym, to niech przyjdzie do nas. Do matki. Stara jest, z chałupy się nie rusza, ale głowę ma sprawną. Już ona opowie wszystko, co i jak.

– Oj, tak, stara Sobasiowa pamięta, jak tu jeszcze przed wojną było. A pewnie i z własnego dzieciństwa opowieści zna – pokiwała głową Boczkowska. Ale na tym nie koniec było dobrych nowin. Bo na zebraniu późną jesienią sołtysowa powiedziała, że gmina nam przyznała pieniądze.

– Będą dożynki w szkole – powiedziała rozradowana. – Bo im się ta izba regionalna tak spodobała, że jak to powiedzieli – taką wspólną inicjatywę wspierać trzeba. Więc na cały rok coś tam nam przygotowali. A i jeszcze świąteczny jarmark chcą zrobić, ale to już z dyrektorką szkoły będą gadać, nie wiem, czy zdążą. jeszcze mamy dużo do zrobienia Zdążyli. A właściwie – zdążyliśmy.

Każdy coś od siebie dał. Ja sama pierniki na ten jarmark piekłam i serwetki haftowałam. Bo wiadomo – zawsze ktoś coś kupi, w końcu ludzie z całej gminy pozjeżdżali. A pieniądze miały iść do kasy wiejskiej.

– Z tego będzie dla najbardziej potrzebujących, a i jak coś złego komu się zadzieje, to pomoc dostanie – wyjaśniła sołtysowa z dyrektorką.

– Dla dzieci na jakąś wycieczkę też odłożymy. No i na zabawy wiejskie, bo przecież karnawał za pasem! Z tego wszystkiego, to prawdę mówiąc, nawet nie wiem, kiedy święta przyszły. Ledwie się wyrobiłam z pichceniem. Potem zaraz koniec roku i znowu robota – bo teraz w naszej wiejskiej szkole zabawy się odbywają. Bilet trzeba kupić – to idzie na szkołę. A jak ktoś głodny, to są ciastka i picie – to znów do kasy wiejskiej wędruje.

Te ciastka i picie to my same robimy. I prawdę powiedziawszy, dopiero ostatnio się zorientowałam, że chociaż Robert znowu na wilię nie przyjechał, że ledwie raz na kilka miesięcy dzwoni, to jakoś mi lżej. Nie, żebym nie tęskniła, syn przecież. Ale już mi łatwiej w tej naszej starej, nowej wsi. Nie tylko samotność zniknęła, ale i cel się pojawił… 

Czytaj także:
Jestem po 40-tce, ale to nie powstrzymało zwyrodnialca. Dorzucił mi pigułkę gwałtu i wykorzystał
Wyścig szczurów mnie wykańczał. Porzuciłam karierę w prokuraturze, bo ile można być jeleniem?
Krzyżyk nałożony przy Komunii chronił mnie przed złem. Gdy go zdjęłam, opętał mnie demon

Redakcja poleca

REKLAMA