„Syn wyprowadził się do Szkocji, zostaliśmy sami na gospodarce, a on ma jeszcze do nas pretensje”

Rozżalona matka fot. Adobe Stock, Jacob Lund
„– Rodzice Gośki jakoś znaleźli wolną chwilę, żeby zobaczyć wnuka – stwierdził syn z wyrzutem na zakończenie rozmowy. – Myślałem, że wam też zależy, tyle się nagadaliście, że chcecie być dziadkami”.
/ 12.08.2021 08:52
Rozżalona matka fot. Adobe Stock, Jacob Lund

Jak to, ja nie chcę wnuka zobaczyć? Bzdura! Doczekać się tego maleństwa nie mogę! Ja mam 65, Rysio 69 lat, jesteśmy w świetnej formie, no ale nie aż takiej, żeby po świecie się samolotami rozbijać. Ale nasz syn tego nie rozumie.

Nie ukrywam, że przeprowadzając się na wieś, spełnialiśmy z Rysiem przede wszystkim własne marzenia. Dzieciaki już studiowały, mieszkały na stancjach, i w końcu mogliśmy zająć się sobą bez wyrzutów sumienia, że pozbawimy je dostępu do dóbr cywilizacji, które tak bardzo sobie ceniły. Na samą myśl o tym, że budząc się co rano, będziemy mieli za oknem las i jezioro, zamiast sąsiedzkich balkonów, uroki miasta bladły w naszych oczach jak stara tapeta. Po co nam kina i restauracje, skoro tuż przed nosem będziemy mieć całoroczny spektakl przyrody i sezonową spiżarnię?

Naszym pociechom też spodobała się nowa siedziba

W końcu mogły zaprosić znajomych na dłużej! W wakacje koleżanki córki okupowały pomost nad wodą, syn i jego znajomi znosili wiadra ryb i grzybów.

– Pomyśl, Ewuś – zamyślał się czasem mąż w długie, jesienne wieczory. – Jak to będzie cudownie, gdy dzieci zaczną przyjeżdżać tu ze swoimi rodzinami. W mieście nie moglibyśmy wnukom zaoferować praktycznie żadnych atrakcji! I zaraz chwytał kartkę papieru i zaczynał szkicować pomysły. Miał już gotowy plan domku na drzewie, huśtawki, a nawet „bazy” z żyjących pędów wierzby.

Nie chciałam go rozczarowywać i już nawet nie wspominałam, że zarówno syn jak i córa odżegnywali się od wszelkich myśli o potomstwie: Marzenie marzyły się wykopaliska archeologiczne w odległych krajach, Jarkowi wyprawy górskie. Miałam wrażenie, że filozofia, którą studiował, służyła tylko do tego, aby zawrzeć ciekawe znajomości i załapać się do uczelnianego koła wysokogórskiego.

Oboje zgodnie uważali, że liczy się osobisty rozwój i wolność, a dzieci… uwiązanie i obowiązek

– Młodzi są – machał ręką mąż. – Minie im! Przychodzi na każdego taka chwila, gdy życie dla samego siebie przestaje wystarczać! Lata mijały i faktycznie, wiele się zmieniło. Przede wszystkim, okazało się, że kryzys i zastój w gospodarce nie jest tylko chwilowy.

Dotknął szczególnie młodych, cóż więc się dziwić, że ich aspiracje malały, aż wreszcie plany zostały przeniesione w bliżej nieokreśloną przyszłość „gdy wszystko wróci do normy”. Wreszcie doczekaliśmy się nawet wymarzonego wnuka, tyle że urodził się już na szkockiej ziemi, gdzie wyemigrował nasz syn razem ze swoją, poznaną w Polsce, partnerką.

Rysio z wrodzonym sobie optymizmem twierdził, że kiedyś wrócą, ja patrzyłam na sprawy znacznie bardziej realistycznie. To nie te czasy, gdy się wyjeżdżało na saksy popracować i zarobić na życie w kraju. Nie ma takiego przebicia w walucie ani wiary, że warto się zamęczać, młodzi są też inni niż my: znają języki i wszędzie czują się u siebie.

– Ja tego w ogóle nie rozumiem, tego ich pędu – mruczał Rysio. – Jarek z Małgosią mogli przecież zamieszkać z nami, pomoglibyśmy im. Mogli, nie mogli… Co to za życie z rodzicami pod jednym dachem? I jakie perspektywy na przyszłość? Zresztą, świat zrobił się taki mały… Z Glasgow do Polski leci się trzy godziny!

Syn odwiedzał nas przynajmniej dwa razy do roku, z partnerką lub bez, teraz po prostu będą zabierać małego Benia z sobą! Sprawy potoczyły się jednak zgoła inaczej – trzy miesiące po narodzinach dziecka, to my zostaliśmy zaproszeni do Szkocji. W pierwszej chwili zareagowałam odruchowo:

– My mamy lecieć?! My? A co z psami, kotami i kozą? Kto się nimi zajmie? Wykluczone!

– Mamo, chyba nie chcesz powiedzieć, że zwierzaki są dla ciebie ważniejsze od nas – syn jęknął do słuchawki, na co odwdzięczyłam się jęknięciem po swojej stronie. Dziecko czy dorosły, Jarek zawsze rozgrywa sprawy w ten sam sposób, po prostu wie, jak wzbudzić w każdym poczucie winy!

– Wyjedziecie w końcu z ojcem z tego lasu – namawiał. – Chociaż na trochę… Zobaczycie kawałek świata. Siedzicie tam jak dwa grzyby!

– Siedzimy, bo lubimy…

– Rodzice Gośki jakoś znaleźli wolną chwilę, żeby zobaczyć wnuka – stwierdził syn z wyrzutem na zakończenie rozmowy. – Myślałem, że wam też zależy, tyle się nagadaliście, że chcecie być dziadkami.

On ma jakieś wątpliwości?!

Aż mnie skręcało, żeby wziąć na ręce to maleństwo, przytulić, poczuć niepowtarzalny zapach niemowlęcia. Ale skręcało mnie również na samo wyobrażenie, że wsiadam do samolotu, w dodatku razem z Rysiem! A jeśli samolot spadnie? Nie możemy zginąć oboje, bo co będzie ze zwierzętami, kto się nimi zaopiekuje?

Marzena, która wciąż się przemieszcza, pracując jako archeolog przy budowie autostrad?! Przecież ona nawet na święta rzadko wpada! Na moje rozterki Rysio miał krótką odpowiedź: jestem głupia. Uważam, że my nie możemy latać, bo natychmiast dojdzie do katastrofy, a dzieci mogą? Niby co, jakiś specjalny anioł nad nimi czuwa, wymachując certyfikatem bezpieczeństwa?!

Poza tym, zawsze możemy wybrać się lądem.

– Nasze stare volvo da radę – uznał. – Chyba że ubzdurasz sobie, że zatonie prom, którym będziemy przepływać przez kanał La Manche. Nagadał się, a gołym okiem było widać, że sam również nigdzie się nie wybierał. Całkiem pro forma popytał naszych nielicznych znajomych, czy ktoś by się nie zajął ranczem przez tydzień lub dwa, a gdy nie znalazł chętnych – z widoczną ulgą odpuścił.

Nie da rady, i już. Takie życie 

Wyglądało na to, że na razie będziemy oglądać wnuka tylko na zdjęciach, tym bardziej że w naszej głuszy internet był tak słaby, że mowy nie było o uruchomieniu Skype’a. Zatem ja siedziałam godzinami, rozczulając się nad fotografiami, Jarek dzwonił coraz rzadziej, żeby zamanifestować swoje niezadowolenie, Rysio zaś zabrał się za budowę basenu na podwórzu. Dla wnuczka, który przecież kiedyś będzie dość duży, aby wybrać się w podróż.

– Mały i tak na razie nic nie kapuje – stwierdził z żelazną męską logiką. – Wcale by nas nie zapamiętał. A ja nie będę się tłuc taki kawał, żeby siedzieć komuś na głowie całymi dniami. To nie na moje lata.

On się samolotu nie obawia, zwierzaki też nie problem, przecież możemy jechać pojedynczo, jakbyśmy się uparli. Ale nie da się jechać na dzień – dwa, bo za daleko. A gość jak ryba, wiadomo, na trzeci dzień zaczyna cuchnąć. Zwłaszcza taki, który języka nie zna, sam się nigdzie nie ruszy i czeka, żeby się nim zajmować.

Matko, taki świat drogi, nie mogliby bliż​ej mieszkać?

– Nigdy nie chciałem być dla nikogo ciężarem, Ewuś – tłumaczył. – A przecież byłbym, sama przyznaj! Tak się bawiliśmy w „tak, ale”, tymczasem wczoraj zadzwonił Jarek.

– Mamo, czy ty naprawdę boisz się latać samolotem, czy tylko tak wymyśliłaś na poczekaniu? – zapytał.

A czy ja wiem? Nigdy dotąd nie latałam i trudno mi powiedzieć, czy obawiam się lotu, czy po prostu nowego doświadczenia. Ale skóra mi cierpnie na myśl, że miałabym zaufać kupie żelastwa, żeby chociaż dawali spadochrony, nawet pro forma!

– To się, mamo, zdecyduj, nikt za ciebie tego nie zrobi – uciął syn. – My wam z Gosią możemy kupić bilety, lotnicze lub autobusowe. Już miałam wysunąć nieśmiertelny argument o domu i zwierzętach, które nie mogą zostać bez opieki, gdy oświadczył, że wszystko załatwił:

– Marzena zgodziła się przyjechać w wakacje na dwa tygodnie urlopu i wszystkiego dopilnować. Ma nowego chłopaka i chętnie go sprawdzi w codziennym życiu… Nawet własnej córki nie zapytaliście – stwierdził Jarek z wyrzutem. – Zdziczeliście całkiem w tej głuszy albo zakładacie, że na dzieci nie można liczyć w trudnych sytuacjach. Przykre to. Zrobiło mi się głupio. Bo rzeczywiście, dlaczego założyliśmy z Rysiem, że Marzenka nie zechce nam pomóc?

Owszem, rzadko bywa w domu, ale to przecież nie jej zła wola, tak jej się po prostu życie układa.

– To czekamy na waszą decyzję, mamo – zakończył syn. – Macie na nią dwa tygodnie, dość już tego bicia piany. Benio czeka na dziadków! Rozłączył się, a ja siedziałam, gapiąc się w tapetę na wyświetlaczu komórki, z której uśmiechał się do mnie mój nieznany wnuczek. 

Żeby to jeszcze w zimie wypadło, ale akurat latem, gdy tyle jest pracy w ogrodzie? I wędzarnię miał Rysio budować… I kurki się zaczną w lipcu. I do tego samolot albo całe wieki w autobusie, też mi wybór, jak między dżumą a cholerą… No i gdzie my, takie staruchy do Szkocji? Taki szmat drogi. Co robić?

Czytaj więcej:
„Mój mąż to pies ogrodnika. Sam nie może pić, a mi zabraniał. Dopiero gdy sięgnęłam dna, zrozumiałam, że mam problem...”.
„Rodzina się mnie wyparła. Córka przypomniały sobie o tacie, gdy leżałem na łożu śmierci. Była łasa na spadek..."
„Zostawiłem żonę dla młodszej po śmierci naszej jedynej córki. Nie mogłem już słuchać, że to moja wina”

Redakcja poleca

REKLAMA