„Syn wyjechał do Anglii, szukać materiału na żonę, a mnie zostawił na pastwę losu. Jakby w Polsce było mało pięknych kobiet”

Kobieta straciła syna fot. Adobe Stock, Tatyana Gladskih
„Moje obawy nie były bezpodstawne, pewnie za parę lat nie dogadam się z wnukami, będę musiała uczyć się angielskiego na stare lata. Poczułam się bardzo samotna. Rzucona na obczyznę, między ludzi, z którymi nie mogłam się dogadać, choć byli mi bliscy. To przytłaczające”.
/ 12.12.2022 07:15
Kobieta straciła syna fot. Adobe Stock, Tatyana Gladskih

Z samolotu wysiadłam na miękkich nogach. Boję się latać, ale czego człowiek nie zrobi, żeby zobaczyć się z rodziną. Kolana wciąż trzęsły się pode mną, ale przynajmniej mogłam już swobodnie oddychać. Jeszcze tylko kilka kroków i poczuję pod nogami stabilną ziemię.

– Sprowadzę panią – stewardessa stojąca przy drzwiach ujęła mnie pod ramię. Oparłam się na niej z ulgą, ale zaraz dopadły mnie wątpliwości, czy dobrze zrobiłam, farbując na włosach pasemka w najmodniejszym stalowym kolorze. Czyżby tak mnie postarzały, że wywoływały w ludziach odruch pomocy?

– Dziękuję – powiedziałam z wdzięcznością, stawiając nogi na płycie lotniska.

– Nie wszyscy dobrze znoszą lot – powiedziała stewardessa. – Już dobrze?

– Czeka na mnie rodzina. Syn, synowa i dwoje wnucząt – rozgadałam się.

Byłam gotowa opowiedzieć miłej dziewczynie o mojej angielskiej rodzinie, ale zauważyłam, że ma lekko nieobecny wyraz twarzy. Niepotrzebnie ją zatrzymywałam, moja historia była banalna, powielona w tysiącach istnień. Ot, mój syn wyjechał na trochę do Anglii, ożenił się z Sarah i osiadł na wyspie na zawsze. Często przylatywali do mnie w odwiedziny, zawsze na zbyt krótko, ale od kiedy urodziły się dzieci, było im trudniej.

– Mamo, jest problem – powiedział mi szczerze Marek. – Janinka strasznie płacze w samolocie, chyba odziedziczyła po tobie fobię lotniczą.

Wyobraziłam sobie półtoraroczne dziecko cierpiące męki na wysokości 10 tysięcy metrów. Aż mi się słabo zrobiło.

– Hugon dobrze znosi podróż, ale jego siostra – nie. Rozważ, proszę, przyjazd do nas na dłużej. Może pociągiem?

Nigdy w życiu nie byłam u syna

Wiedziałam, że mieszka z rodziną na przedmieściach Londynu, oglądałam zdjęcia domku i uroczego ogródka, który można by nakryć chustką od nosa, i chciałam to wszystko zobaczyć na własne oczy. Najważniejsze jednak były dla mnie wnuczęta. Prawie ich nie znałam.

Nie opiekowałam się nimi, nie towarzyszyłam przy stawianiu pierwszego kroczku, nie utulałam z płaczu. Rosły na angielskiej ziemi, daleko od polskiej babci, a ponieważ w ich domu mówiło się po angielsku, miałam obawy, czy za jakiś czas zdołam się z nimi porozumieć.

– Musisz jechać – dopingowała mnie Hania, sąsiadka i odwieczna przyjaciółka. – Zaraz poproszę syna, żeby opracował ci trasę. Dostaniesz plan podróży, kupimy w internecie bilety i po sprawie.

Optymizm Hani był zaraźliwy. Prawie wyobraziłam sobie, jak przekraczam kanał La Manche… A właśnie. Czym? Promem? Mam skłonności do morskiej choroby!

– Można pociągiem, idzie tunelem pod kanałem – oświecił mnie syn Hani.

Wyobraziłam sobie zwały ziemi trzymające się na słowo honoru nad przejeżdżającym pociągiem i znów zrobiło mi się niedobrze. Odezwała się uśpiona klaustrofobia. Słowo honoru, trzeba mieć silne nerwy, żeby nie myśleć o zagrożeniu, wjeżdżając w tak długi tunel.

– No dobrze, a jak nie pociągiem, to czym? – spytałam słabo.

– Autobusem, po wierzchu – powiedział współczująco syn Hani. – Ale wtedy trzeba przepłynąć kanał.

– To wolę polecieć, tak samo źle, ale przynajmniej krótko – zdecydowałam.

W ten sposób znalazłam się na pokładzie samolotu, z którego udało mi się wysiąść prawie o własnych siłach na angielskim lotnisku. Czekali na mnie w komplecie. Syn Marek i czteroletni Hugon trzymali kartkę z bloku, na której mała łapka wymalowała kulfonami powitalny napis. Sarah nic nie trzymała, bo pilnowała żywej jak iskra Janinki, która próbowała zniknąć w tłumie.

– Dzieci! – rozpłakałam się, biorąc kolejno w objęcia dużych i małych.

– Hello, granny – powiedział nieśmiało Hugon, a Janinka wydała kilka pisków.

Ukucnęłam przy nich.

– Pamiętacie mnie, moje skarby? Jestem waszą babcią.

Hugon zagadał coś szybko, a Janinka próbowała mi włożyć palec do oka.

– Hugo słabo mówi po polsku, chociaż dużo rozumie – zaczął tłumaczyć się Marek. – Uczę go, ale wiesz, jak to jest. Wciąż brakuje czasu.

Pokiwałam głową. Moje obawy nie były bezpodstawne, pewnie za parę lat nie dogadam się z wnukami, będę musiała uczyć się angielskiego na stare lata. Zaczęłam się podnosić i poczułam mocne ramię syna.

– Nie musisz mi pomagać, potrafię się sama poruszać – zaśmiałam się.

– Myślałem, że… Sorry za pomyłkę – wzrok Marka bezbłędnie odnalazł czubek mojej ufarbowanej głowy.

– To kolor lansowany przez najsłynniejszych fryzjerów – uświadomiłam go.

– Nic o tym nie wiem, ale wolałem cię w poprzednim kolorze. Zdrowiej wyglądałaś – powiedział szczerze syn.

– Nie znasz się – mruknęłam.

Poszliśmy do samochodu.

– Nie zakładacie jej czapeczki? – wskazałam na główkę Janinki.

– Nie, po co, ma kaptur, to wystarczy – uspokoił mnie syn.

– Ale jest chłodno, przeziębi się, potem rzuci jej się na uszy, a w końcu na zatoki.

– Tutaj tak to nie działa, pogoda jest do bani, ale ludzie się niespecjalnie opatulają. Dzieci też się nie przegrzewa.

Co kraj, to obyczaj

Z drżeniem serca patrzyłam na wnuczęta, moje dwa skarby wystawione na porywiste podmuchy wiatru. Obiecałam sobie, ze porozmawiam o tym z Sarah, Marek może tłumaczyć, jego to też dotyczy. Niełatwo jest nawiązać ciepłe rodzinne więzi, jeśli się nie ma, i to dosłownie, wspólnego języka. Syn spędził z nami dwa dni, potem musiał wracać do pracy, zostawił mnie z synową i wnuczętami, z których jedno mówiło wyłącznie po angielsku, a drugie po swojemu. Poczułam się bardzo samotna. Rzucona na obczyznę, między ludzi, z którymi nie mogłam się dogadać, choć byli mi bliscy.

Sarah bardzo się starała, włączyła w komputerze automatycznego tłumacza, dzięki któremu mogłyśmy się porozumieć w najważniejszych sprawach. Na miłe pogaduszki i rozmowy od serca nie było już miejsca. Wzięłam się więc za wnuki. Janinka, nazywana tu Janis, była mną bardzo zaciekawiona. Chodziła za mną krok w krok, przekrzywiając śmiesznie główkę jak nasłuchujący ptaszek.

– Powiedz „baba” – uczyłam wnuczkę, która chyba była równie mało uzdolniona lingwistycznie jak ja.

Za to Hugon już po chwili powtarzał dokładnie to, co mówiłam. Sarah roześmiała się i zawołała mnie gestem do komputera.

– Hugon ma słuch absolutny, obcy język to dla niego dźwięki, potrafi je bezbłędnie powtórzyć – przeczytałam. – Szybko się uczy, niedługo będziecie mogli porozmawiać po polsku.

Chciałam przejąć klawiaturę, żeby odpowiedzieć, ale Sarah pisała dalej:

– Pracuję jako wolontariuszka w domu dla starszych osób, dzieci pilnuje w tym czasie wynajęta opiekunka, ale gdybyś ty się zgodziła…

Nie pozwoliłam jej dokończyć.

– Oczywiście, bardzo chętnie zostanę z wnukami – krzyknęłam.

Tym razem nie potrzebowałyśmy tłumacza, wszystko było jasne.

Jak dobrze, że i tu mieszkają Polacy

Od tej pory dwa razy w tygodniu zostawałam sama z dziećmi na pół dnia. Byłam zachwycona, Hugon też, a Janinki nikt nie pytał, bo mała nie znała jeszcze ludzkiego języka. Chodziliśmy do parku, na dalekie spacery, aż w końcu postanowiłam pokazać dzieciom coś więcej niż przedmieścia. Wyprawiliśmy się metrem do centrum Londynu, żeby obejrzeć pałac królowej i pospacerować po słynnych parkach.

Przesiadaliśmy się aż trzy razy, ale było to łatwe, bo przejrzysta mapka na ścianie każdego wagonu, bezbłędnie kierowała we właściwe miejsce. Wracaliśmy zmęczeni, lecz zadowoleni. Wszystko byłoby dobrze, gdybym nie przegapiła stacji przesiadkowej. Pociąg powiózł nas dalej, a mnie oblał zimny pot. Zamiast przyjrzeć się mapce i znaleźć rozwiązanie zastępcze, zaczęłam panikować. Zgubiłam się w Londynie z dwojgiem małych dzieci! Nie potrafię się porozumieć, nie wzięłam telefonu i nie wiem, jak wrócić do domu.

 Jak zwykle w chwilach zdenerwowania, zrobiło mi się słabo. Hugon coś powiedział, niestety, po angielsku. Odpowiedział mu męski głos, który tym razem chyba zwracał się do mnie. Otworzyłam oczy i zobaczyłam postawnego mężczyznę z wąsem.

– Nie mówię po angielsku – powiedziałam na odczepnego.

– Pani z Polski! – ucieszył się wąsacz. – Ja spod Ciechanowa, a pani?

– Mógłby mi pan pomóc? – ożywiłam się. – Chyba przejechałam właściwą stację, a muszę odwieźć dzieci do domu.

– Opiekunka? – wąsacz zrobił współczującą minę. – Mało płacą, dużo wymagają. Jeszcze pół biedy, jak się trafi na nierozwydrzone dzieci, ale gdzie tu panie, szukać, takiego rarytasu.

Nauczyła się, mój skarb kochany

– Nie-roz-wyd-rzo-ne – powtórzył głośno i wyraźnie Hugon, lubując się nieznanym dźwiękiem.

– Co ty tam mówisz, synku? – zacukał się wąsaty rodak.

– Co mówisz. Synku – powtarzał skrupulatnie Hugon, ciesząc się wywołanym wrażeniem.

– To mój wnuczek – zlitowałam się nad wąsaczem. – Chciałby wrócić do domu.

– Biedne dziecko – ulitował się nowy znajomy i wtedy Janinka, która przysłuchiwała się z natężeniem rozmowie, zastrzeliła wszystkich okrzykiem: BABA!

Dzięki wąsaczowi, który miał na imię Tomasz, dotarliśmy do domu. Zaprosiłam go na herbatę, okazał się bardzo miłym człowiekiem. Spotkaliśmy się kilka razy, zaprosiłam go też do Polski, obiecując odebrać z lotniska.

Przyleciał, a jakże, ale nie poznał mnie. A kiedy już ochłonął, prawie mi się oświadczył. Marek miał rację, w dawnym kolorze włosów wyglądam znacznie lepiej niż w modnej siwiźnie. 

Czytaj także:
„Byłam zażenowana dziecinnymi Mikołajkami w firmie, aż nie dowiedziałam się czegoś o osobie, którą wylosowałam...”
„Stary kocur bez domu trafił do mnie przypadkiem. Przygarnęłam go z litości, a wraz z nim pojawiła się... miłość”
„Przed laty przyjaciółka pomogła mi przeżyć zdradę i do dziś mi to wypomina. Na każdym kroku przypomina mi, jaka byłam głupia”

Redakcja poleca

REKLAMA