Kiedy na komórce wyświetlił mi się numer szkoły mojego syna, od razu wiedziałam, że stało się coś złego. Każda matka podświadomie boi się takiego telefonu w środku dnia.
– Tomek przewrócił się na WF-ie, podejrzewamy skręcenie kostki, a nawet złamanie… – odezwała się wychowawczyni mojego syna.
Zrobiło mi się zimno.
– Wezwać karetkę czy przyjedzie pani po dziecko? – kontynuowała wychowawczyni.
Sama mam przyjechać? Pracuję po drugiej stronie miasta i nie dysponuję samochodem. Naszym autem jeździ na co dzień mąż, który pracuje za miastem. Co mi po tym, że przyjadę do szkoły? Jak mam sama zabrać Tomaszka do szpitala z podejrzeniem złamania nogi? Autobusem?! Z drugiej jednak strony jazda karetką bez mamy będzie dla dziesięciolatka strasznym przeżyciem. „Nie mam wyjścia” – pomyślałam zrezygnowana i powiedziałam wychowawczyni, aby wezwała karetkę.
– Pojadę od razu do szpitala i tam spotkam się z synem – dodałam.
Minęły 2 godziny, a jego nie było
– Dobrze zrobiłaś – uświadomiła mi koleżanka z pracy. – Gdybyś sama przyjechała na izbę przyjęć, tobyś musiała tam siedzieć godzinami i czekać na swoją kolej, a każdy pijaczek przywieziony karetką miałby pierwszeństwo przed twoim dzieckiem. Takie są przepisy, że pacjentów z karetki biorą w pierwszej kolejności.
Nie wiedziałam o tym i przyznam, że ucieszyłam się z tej wiadomości, bo pozwalała mi odsunąć od siebie myśl, że popełniłam błąd. Na szczęście do szpitala dotarłam prawie równo z karetką wiozącą mojego syna. Zjawiłam się tam nawet pięć minut wcześniej. Tomaszek był blady i przejęty, a kiedy mnie zobaczył, od razu się rozpłakał.
– To wszystko przez tego głupiego Jacka! Wpadł na mnie, kiedy graliśmy w piłkę, przewrócił mnie na podłogę i sam na mnie upadł – wychlipał.
Znałam Jacka, był z niego kawał chłopaka, ważył dobre kilka kilo więcej od mojego syna. Spodziewałam się, że jeśli na niego upadł, to noga Tomaszka mogła pęknąć niczym zapałka.
Faktycznie wkrótce na rentgenie potwierdziło się złamanie. Kostkę Tomaszka trzeba było unieruchomić. Lekarz od razu przekazał mi wiele zaleceń.
– Syn powinien jak najmniej chodzić, a siedząc – trzymać nogę w górze, żeby nie puchła. W szpitalu można wypożyczyć kule, bo bez nich się nie obędzie przez najbliższe tygodnie.
Patrzyłam na nieszczęśliwą minę Tomaszka i współczułam mu, że teraz będzie się nudził sam w domu, bez kolegów. Martwiłam się także, że będę musiała wziąć zwolnienie, aby się nim zająć, a nie bardzo mogłam to zrobić, bo w pracy akurat przybyło mi obowiązków.
Spojrzałam na zegarek. Od naszego przyjazdu do szpitala minęły ponad dwie godziny. Mój mąż, którego zawiadomiłam o wypadku syna od razu, gdy wyszłam z pracy, już powinien tutaj być. Przypomniałam sobie naszą telefoniczną rozmowę sprzed dwóch godzin:
Ten na noszach... to mój mąż!
– Będę przy Tomku, więc nie musisz się spieszyć, ale dobrze by było, jakbyś przyjechał, żeby nas odebrać – powiedziałam.
– Żartujesz? Mowy nie ma! Zaraz powiem szefowi o wypadku, na pewno nie będzie miał nic przeciwko temu, abym się zwolnił – wykrzyknął Marcin.
Gdyby faktycznie wyszedł od razu z pracy, to, jak sobie obliczyłam, powinien być w szpitalu w ciągu godziny. A tymczasem zaczęła się już trzecia godzina, a Marcina ani śladu! „Pewnie był zbyt optymistycznie nastawiony, a szef wcale nie miał zamiaru tak od razu pozwolić mu wyjść – myślałam. – Ale dlaczego nie zadzwonił i mi tego nie nie powiedział?!”.
Wyciągnęłam komórkę, zatelefonowałam do męża. Nie odbierał. Co wybrałam numer, a robiłam to coraz bardziej nerwowo, to włączała mi się informacja, że abonent jest niedostępny. Mężowi zdarzało się podczas pracy wyłączać telefon, ale tylko wtedy, gdy miał naprawdę ważne sprawy. „No i chyba nie zrobiłby tego w chwili, gdy wie, że na niego czekamy! – myślałam wściekła. – Mógł chociaż wysłać SMS-a, że się spóźni! Tutaj nawet nie mamy gdzie na niego spokojnie poczekać!”.
Szpital położony jest w środku miasta i nie ma przed nim żadnego skwerku czy ławek. Z konieczności byłam więc zmuszona siedzieć z Tomaszkiem w izbie przyjęć i patrzeć, jak przywożą kolejnego pijaka.
Moja koleżanka miała rację, to była istna plaga… Zwozili ich śmierdzących i od razu kierowali do lekarza! A tłum normalnych chorych się kłębił… „O, następny!” – pomyślałam z niesmakiem, gdy przez szpitalne drzwi wjechały nosze nakryte prześcieradłem, popychane przez rosłego pielęgniarza. „Ten to ma przynajmniej porządne buty – przebiegło mi przez myśl. – Takie same jak Marcin…”.
Zapatrzyłam się na te adidasy i kiedy nosze przejeżdżały obok mnie… wykrzyknęłam:
– O matko, przecież to mój mąż!
Tak, to był Marcin. Okazało się, że jadąc do nas, miał wypadek.
– Spieszyłem się, nie zauważyłem tego samochodu, który wyjechał z bocznej uliczki – tłumaczył się potem.
W czasie wypadku stłukł mu się telefon, dlatego nie mogłam się dodzwonić. Szczęście w nieszczęściu, że uderzenie nie było silne, mąż wyszedł więc z wypadku prawie bez szwanku, tylko złamał prawą nogę. I tak przez kilka tygodni miałam w domu dwóch rekonwalescentów – obaj chodzili o kulach. Ale za to jeden przez cały ten czas zajmował się drugim, więc się nie nudzili.
Czytaj także:
„Byliśmy kochankami, a ona teraz bierze ślub z moim wujkiem. Staruszek nie zna wstydliwej tajemnicy swojej narzeczonej”
„Gdy teściowa trafiła do szpitala, teść był zrozpaczony. Pojechałam się nim zająć i… wylądowałam z nim w łóżku!”
„Siostra ze szwagrem cieszyli się, że ciotka sfinansuje im budowę domu. Nie spodziewali się, że nie zrobi tego za darmo”