„Syn sterował mną jak marionetką. Twierdził, że taka stara wdowa jak ja, nie ma prawa do miłości, a mój kochanek to kleszcz”

załamana matka fot. Adobe Stock, Татьяна Волкова
„Liczyłam się z jego opiniami, choćby były dziecinne i niepasujące do sytuacji. Nauczył się, że biorę pod uwagę to, co mówi, i że jest w naszym domu kimś w rodzaju małego gospodarza. Bardzo szybko zaczął to wykorzystywać”.
/ 18.03.2023 11:15
załamana matka fot. Adobe Stock, Татьяна Волкова

Cóż wiemy o miłości? Powinna być cierpliwa i łaskawa, nie unosić się gniewem i pychą, we wszystko wierzyć i we wszystkim pokładać nadzieję. Niestety, to teoria, bo miłość jest zapalczywa i zazdrosna, nieufna i zaborcza. Miłość przynosi łzy i cierpienie, zamiast być źródłem radości i szczęścia!

Zostałam wdową tuż przed trzydziestką. Wiele razy mówiłam, że powinnam wtedy pojechać z Mirkiem po te zakupy, ale bolała mnie głowa i zostałam w domu. Świadkowie wypadku zeznawali, że mój mąż próbował ominąć psa biegającego między samochodami i wpakował się wprost pod naczepę tira. Nie miał szans.

Do dzisiaj żałuję, że nie zginęliśmy oboje. Byłam w szóstym miesiącu ciąży. Jestem wierząca i praktykująca, ale gdyby ta ciąża była mniejsza, zdecydowałabym się na aborcję. Mam wielkie wyrzuty sumienia, kiedy o tym myślę, chociaż mój spowiednik tłumaczy, że takie myśli podsuwała mi rozpacz i że Bóg to rozumie i że pewnie mi wybaczył. Co z tego, kiedy ja sobie nie mogę wybaczyć?

Główną przyczyną tego, że Mirek w ogóle wyszedł z domu, była moja ochota na sałatkę śledziową. Mieli taką w małym sklepiku znajdującym się cztery przecznice od naszego bloku, więc nagle przypomniał mi się duży słój wypełniony kawałkami matiasów, cebulką, zielem angielskim i pokrojonym drobno kiszonym ogórkiem. Jak to się mówi – język mi uciekł do pięt, więc powiedziałam, że jeśli zjem choć trochę tego śledzia, to przejdzie mi i migrena… Więc kto był winien i do kogo mogłam mieć żal? Tylko do siebie!

Czuł się panem domu

Nasz syn urodził się jako wcześniak, ale rozwijał się od początku prawidłowo i w niczym nie odstawał od innych dzieci. Kochałam go podwójnie, czyli za siebie i za męża, i robiłam wszystko, żeby nie odczuł braku ojca. Oczywiście dopiero teraz wiem, że to było niemożliwe, ale wówczas wydawało mi się wykonalne i wcale nietrudne, tym bardziej że Szymek mi tę miłość ułatwiał, będąc chłopcem ślicznym, zdrowym, zdolnym i grzecznym. Właściwie nie miałam z nim żadnych problemów!

Mówiłam o nim „mój mężczyzna”, na każdym kroku podkreślając, że wypełnia całe moje życie i że nikogo więcej nie potrzebuję. Bardzo wcześnie pozwoliłam mu uczestniczyć we wszystkich sprawach domowych. Przy nim robiłam rachunki, zastanawiałam się nad zakupami i innymi wydatkami, pytając zwykle: „A ty, synku, co o tym myślisz?”.

Liczyłam się z jego opiniami, choćby były dziecinne i niepasujące do sytuacji. Nauczył się, że biorę pod uwagę to, co mówi, i że jest w naszym domu kimś w rodzaju małego gospodarza. Bardzo szybko zaczął to wykorzystywać. Podam przykłady: trzeba było kupić nowy telewizor, bo stary się zepsuł, i to syn zdecydował, jaki mam wybrać, zupełnie nie zważając na moje zdanie.

Mówiłam wprawdzie, że ten jego model jest dla nas za duży i za drogi, ale nie słuchał. Nawet podniósł głos i krzyknął, że skoro się na tym nie znam, to nie powinnam z nim dyskutować. To był jeden z pierwszych wyraźnych znaków, że coś jest nie tak, ale ja ten znak zlekceważyłam, tłumacząc sobie, że w tych czasach dzieci wiedzą o technice i elektronice więcej niż dorośli i że to normalne.

Czasami wstydziłam się, gdy w trakcie zakupów w supermarketach mój syn odkładał na półkę to, co ja właśnie włożyłam do koszyka, mówiąc głośno, że wybieram rzeczy badziewne i niepotrzebne.

– Po co ci taki drogi krem? – pytał. – Płacisz za markę i reklamę i dajesz się nabierać producentom. Weź tańszy, ma całkiem dobrą opinię…

Ulegałam, bo wprawdzie nie żyliśmy w niedostatku, ale kokosów też nie było i musiałam się napracować, żeby zapewnić nam godziwe życie. Dlatego nawet byłam zadowolona, że mój syn jest taki oszczędny.

– Wychowujesz małego tyrana – powiedziała mi kiedyś koleżanka.

Obraziłam się i zerwałam z nią kontakty

Dopiero dzisiaj wiem, że miała rację. Gdyby mój syn sprawiał jakieś inne kłopoty wychowawcze, może wcześniej dostrzegłabym, co się święci. On jednak był wzorowym uczniem, lubianym kolegą, uczestnikiem zawodów sportowych i przedmiotowych olimpiad, więc pękałam z dumy i pozwalałam mu na to, żeby mnie na każdym kroku dominował, sprowadzając do roli dostarczycielki jedzenia, sprzątaczki, praczki, która do tego pracuje na dom. 

Byłam na jego usługach i na razie mi to nie przeszkadzało. Myślałam, że w każdej chwili mogę wszystko zmienić, bo to, co się dzieje, jest moim wyborem, że ja tak chcę i uznaję za słuszne podporządkowanie matki synowi. Jakoś nie zauważyłam, że ten syn rośnie, przestaje być dzieckiem, a staje się nastolatkiem i że za chwilę będę miała w domu młodego mężczyznę, któremu niełatwo narzucić swą wolę. Lata mijały i było tylko kwestią czasu, kiedy i z jakiego powodu bomba wybuchnie. Kiedy tak się stało, doszło do katastrofy…

Zawsze byłam sama. Sprawy damsko-męskie dla mnie nie istniały, choć nie powiem, miałam wiele propozycji spotkań, a nawet romansów, i to od całkiem interesujących mężczyzn. Jednak nie byłam gotowa albo raczej nie dopuszczałam do siebie myśli, że ta część życia też jest ważna i że sama siebie pozbawiam czegoś, co mogłoby mi dać wiele radości.

Dopiero Jan mnie przekonał, jak bardzo potrzebuję czułości, miłości i zwyczajnie – seksu, choć to ostatnie w moich wyobrażeniach stało na ostatnim miejscu. Poznaliśmy się całkiem zwyczajnie, na przystanku autobusowym. Padał deszcz, wiata przeciekała, ja nie miałam parasolki, więc po chwili zdecydowałam się skryć pod jego wielki parasol i w ten sposób przeczekać ulewę. Mijały minuty, potem kwadranse, a nic nie nadjeżdżało, więc gdy on zatrzymał przejeżdżającą taksówkę i powiedział, że chętnie mnie podwiezie we wskazane miejsce, zgodziłam się i … tak się zaczęło.

Był wdowcem, tak jak ja, z tym że jego żona zmarła niedawno, po bardzo długiej i ciężkiej chorobie. Dzieci nie mieli, więc Jan został całkiem sam i na początku mocno się w tej samotności pogubił. Od razu się przyznał, że zamiast odbyć żałobę, rzucił się w wir życia.

Dużo pił, zmieniał kobiety, szastał pieniędzmi, robił rzeczy, których wcześniej nigdy nie robił, był na krawędzi samozniszczenia, ale się ocknął i oprzytomniał przede wszystkim dzięki mądremu księdzu, który go odwiedził po kolędzie. Wszedł do brudnej, cuchnącej nory, w którą Jan zamienił swoje mieszkanie, popatrzył na gospodarza, który ledwo się trzymał na nogach, i powiedział, że dzisiaj nic tu po nim, ale wróci, gdy Jan wytrzeźwieje.

I rzeczywiście wracał kilka razy, bo to trzeźwienie wcale nie było proste i długo trwało. Ale się udało i Jan od dziesięciu lat nie miał w ustach kropli alkoholu. Jest innym człowiekiem. Opowiedział mi to wszystko, żebym wiedziała, z kim mam do czynienia, bo – jak twierdził – sprawiam miłe wrażenie i chciałby się ze mną spotkać, może nawet niejeden raz…

Poczułam się jak licealistka

Nic dziwnego, przecież oprócz mojego męża nie miałam innego mężczyzny, z nikim się nie umawiałam na randki, nie chodziłam do kina i do kawiarni, nie chodziłam na spacery i nie jeździłam na wycieczki za miasto. To wszystko dał mi i pokazał dopiero Jan i od razu mnie zachwycił nie tylko swoją pogodą ducha, spokojem, wyrozumiałością, ale i wiedzą na różne tematy, ciepłem, serdecznością i inteligencją.

Zakochałam się. Tak. Po raz pierwszy od tamtego strasznego dnia poczułam, że życie może być jeszcze piękne i że to piękno jest także dla mnie, że mogę z niego skorzystać i nim się cieszyć. Dla kobiety takiej jak ja to było prawdziwe odkrycie. Jakby po latach spędzonych w szarym, dusznym pokoju otwarto oko i wpuszczono do środka słońce i pachnące lasem powietrze. Nic dziwnego, że zakręciło mi się w głowie, ale to było przyjemne i radosne uczucie. Byłam szczęśliwa!

Mogłam się tego spodziewać

Jak myślicie, kto to zniszczył? Komu się nie podobało, że odmłodniałam, wychodzę z domu na długie godziny, że kupuję sobie nowe ciuchy, że planuję urlop i że w związku z tym budżet wakacyjny trzeba będzie podzielić, a nie jak dotąd przeznaczyć w całości tylko na jedną osobę?

Nie mylicie się. Mój syn natychmiast ostro zareagował i zapowiedział, że „nie chce w domu żadnego obcego dziada, w dodatku alkoholika, menela, na pewno wykorzystywacza i cwaniaka, który tylko czeka, żeby się przyssać jak kleszcz do ciepłej wdówki i czerpać korzyści z jej głupoty i zaślepienia”.

– Niech tylko spróbuje się tu pokazać, zobaczysz, jak błyskawicznie sturla się po schodach! – krzyczał. – I nie zachowuj się jak wariatka, bo cię ubezwłasnowolnię. Kompletnie cię porąbało? Stara baba i czego się jej zachciało? Byś się wstydziła nawet o tym wspominać. Nie chcę o tym więcej słyszeć. Ani słowa!

To był dla mnie szok, chociaż właściwie powinnam się spodziewać, że mój syn nie pozwoli sobie odebrać pozycji pana i władcy i nie zacznie nagle myśleć, co jest dobre dla mnie, a nie dla niego. Pewnie, że próbowałam tłumaczyć i przekonywać, nawet prosić o wyrozumiałość, tak jakbym była czemuś winna i jakbym zasługiwała na surową karę. Niestety, nie chciał słuchać, a każda próba rozmowy kończyła się wrzaskiem i groźbami. Szybko pojęłam, że to się na nic nie zda i że mam tylko dwa wyjścia: albo zerwać z Janem i wrócić do dawnego życia, albo zerwać z synem. To drugie wydawało mi się niemożliwe…

Pewnie nie mam racji i wielu rodziców mnie skrytykuje, ale czasami myślę, że miłość do dziecka jest podszyta wyrzutami sumienia, że można było temu dziecku dać więcej, niż się dało, albo lepiej je wychować, czegoś nie zaniedbać, coś dołożyć, o czymś pamiętać i tak dalej. Na tych wyrzutach sumienia buduje się poczucie winy, na którym niektóre dzieci korzystają, wymagając od rodziców więcej, niż oni mogą dać. Mówię „niektóre dzieci”, bo oczywiście to nie jest reguła, choć w moim przypadku akurat tak się przytrafiło.

Ja sobie wymyśliłam, że odpowiadam za śmierć mojego męża i za to, że syn urodził się jako półsierota, więc MUSZĘ mu zrekompensować wszystko tak, jak tylko potrafię. To był podstawowy błąd, ale stało się i teraz jest chyba na wszystko za późno. Jan twierdzi, że również dla dobra mojego syna powinnam zacząć żyć własnym życiem, ale to nie takie proste.

Czy odzyskałabym spokój? 

Według niego wystarczy, że przestanę synowi usługiwać, zajmować się nim, opiekować jak niemowlęciem. Mogę się nawet przeprowadzić do Jana i mieszkać u niego jak żona. Możemy także się pobrać i być prawdziwą rodziną. Gdyby tak się stało, wszystko, co robię dla syna, robiłabym dla Jana, bo jestem nauczona sprzątania i gotowania, więc zmieniłby się tylko obiekt moich starań. Czy podsuwając Janowi pod nos zupę pomidorową, nie myślałabym o tym, co je teraz mój syn i czy w ogóle coś je? Myślałabym na pewno. Czy odzyskałabym spokój? Czy zasypiając w ramionach Jana, nie martwiłabym się o syna, o to, gdzie i z kim jest?

Miłość do mężczyzny jest inna niż miłość do dziecka. Ta druga się przed niczym nie cofa, we wszystkim pokłada nadzieję i wszystkiemu wierzy, co oznacza, że miłość do Jana najprawdopodobniej przegra. Może jest po prostu słabsza? Może bardziej lękliwa, niepewna siebie, egoistyczna i niewierząca w siebie?

Wiele kobiet staje przed takim wyborem: obcy mężczyzna czy własne dziecko, i wiele z tych kobiet żałuje podjętych decyzji, twierdząc, że w tych miłości nie da się pogodzić. Są i takie, którym się udało. Trzeba podziwiać ich mądrość i szczęście, bo bez nich to nie byłoby możliwe.

Najgorsze jest jednak to, że obaj mężczyźni, których kocham, w ogóle się ze mną nie liczą. Jestem im potrzeba tylko jako proteza podtrzymująca ich ambicje i dążenia. Ja jako ja nie istnieję. Gdyby było inaczej, spróbowaliby się dogadać i zrobić coś dla mojego szczęścia i spokoju.

Obaj myślą tylko o sobie

Więc może jest jeszcze jedno wyjście dla mnie, trzecie i najlepsze: zostawić obu i posłuchać miłości do samej siebie? Ona też jest bardzo ważna i prawdziwa. Dobrze mnie zna, wie, co boli i martwi, co mi niemiłe i przed czym powinnam uciekać. Dlaczego więc tak rzadko dopuszczam ją do głosu i ponad nią przedkładam miłości do innych, nawet najbliższych?

– Zależy ci na mnie? – pytam Jana. – Dlaczego?

– Bo jest mi z tobą bezpiecznie, dobrze, spokojnie, miło, ciepło i wesoło – mówi. – Zostań ze mną!

Jeśli tak postąpię, czy i mnie będzie tak samo? Czy zapomnę o tej miłości, którą odrzuciłam i od której uciekłam? Wiem na pewno, że nie zapomnę.

– Dlaczego się złościsz, że chcę być nareszcie szczęśliwa? – pytam syna. – Przecież w końcu kogoś poznasz i wtedy ja zejdę na drugi plan, to naturalne…

– Ale na razie nikogo nie poznałem i chcę, żeby było tak, jak jest. Nie rujnuj mi życia!

Mam czterdzieści sześć lat. Jan jest o siedem lat starszy ode mnie. Mój syn kończy pierwszy rok studiów. Wszyscy jesteśmy dorośli. Czy na pewno?

Czytaj także:
„Tajemniczy nieznajomy wyrwał mnie na parkiet i wirowaliśmy w tańcu do rana. W tym czasie mój mąż sobie smacznie spał”
„Mój mąż wiecznie potrzebuje adrenaliny. Naraża swoje życie dla obcych, kiedy ja czekam w domu z dziećmi”
„Ja i mój mąż byliśmy jak para wygodnych kapci. Wszystko się zmieniło, gdy Szczepcio znalazł sobie tę wstrętną kochankę”

Redakcja poleca

REKLAMA