Wychowano mnie na katoliczkę i mieszkałam w domu, w którym praktykowało się wiarę. Sama w dorosłym życiu robiłam to samo. Nie dlatego, że czułam taki obowiązek, ale dlatego, że wiara faktycznie stała się dla mnie potrzebą.
W kościele znajdowałam siłę, spokój, a przede wszystkim poczucie wspólnoty z innymi ludźmi. Kiedy moje serce nosiło ciężar trosk, zawsze mogłam sięgnąć po pomocną dłoń Boga i znaleźć rozwiązanie. Swoje dziecko wychowywałam w ten sam sposób. Nie czułam potrzeby narzucania Kacprowi wiary. Wierzyłam, że sam dostrzeże jej moc i pójdzie przez życie katolicką drogą – tak samo jak ja w młodości, nawet gdy już nie mieszkałam z rodzicami.
Martwię się o syna ateistę
Syn zaczął się burzyć przeciwko kościołowi gdzieś w wieku nastoletnim. Wtedy jeszcze myślałam, że to taka faza.
– Nie przejmuj się, Halina, mój też do kościoła nie chce chodzić, bo przed kolegami mu wstyd, ale jeszcze zmądrzeją – pocieszała mnie sąsiadka.
Próbowałam rozmawiać z Kacprem, tłumaczyć mu, że Boga nigdy nie należy się wstydzić, ale zbywał mnie tylko lekceważąco. Każdy rodzic pragnie, by ich dzieci szanowały ich wartości, ale życie czasem przynosi niespodzianki, których się nie spodziewamy. Syn tylko coraz bardziej oddalał się od kościoła. Gdy zrezygnował z bierzmowania, byłam zrozpaczona.
Dla niego to zabobony
– Mamo, ja nie czuję potrzeby chodzić do kościoła, to są dla mnie zabobony. Zwyczajnie w to nie wierzę. Przecież każdy ma prawo wierzyć lub nie wierzyć, tak, jak mu serce podpowiada – tłumaczył mi.
Nie potrafiłam znaleźć argumentu, żeby mu się sprzeciwić. Właściwie mówił z sensem, przecież nie mogłam go zmusić do wiary, ale było mi zwyczajnie przykro. Czułam, że zawiodłam jako matka. Przecież przysięgałam przed Bogiem, że wychowam dziecko w wierze, że zrobię wszystko, żeby prowadzić go przez życie pod rękę z kościołem.
– Halinka, odpuść. Zrobi, jak będzie chciał. To jest wyłącznie jego wybór – radził mi mąż, ale ciężko mi było podążyć za jego radami.
Syn zawsze był dla mnie źródłem dumy, a tu nagle z dnia na dzień tak bardzo mnie zawiódł. Nie powiem, że przestałam go kochać, bo to oczywiście nieprawda, ale długo chowałam urazę i żal za to, że nawet nie próbował dać Bogu szansy. Im starszy się robił, tym bardziej zatwardziały był w swoich poglądach. Z osoby niewierzącej stał się, przykro mi to mówić, ordynarnym antyklerykałem. Było mi wstyd, gdy widziałam na Facebooku, że udostępnia posty o odebraniu księżom wszystkich świadczeń i namawia do bojkotowania danin na tacę.
– Synu, czyś ty zmysły postradał już zupełnie?! Przecież kapłan to żebrak! Żyje tylko z łaski parafian – próbowałam przemówić mu do rozsądku.
– A gdzie ty widziałaś żebraków, którzy jeżdżą mercedesami? – śmiał się ze mnie.
– Ależ oszuści są wszędzie, Kacper, nie mówię, że każdy ksiądz jest krystaliczny, bo i naciągaczy nie brakuje. Ale żeby tak wszystkich od razu jedną miarą? To zwyczajnie niesprawiedliwe! Nasz ksiądz w parafii nigdy muchy nie skrzywdził ani grosza nie ukradł. I co, jemu też się z tacy nic nie należy?
Teraz to już przesadził
Pamiętam, że tamtego dnia strasznie się o to pokłóciliśmy, ale w końcu musiałam odpuścić. Kacper miał już wtedy prawie czterdzieści lat, był w pełni dorosły. Nie był nastolatkiem na moim garnuszku, a dorosłym facetem z żoną i dzieckiem. Nie mogłam mu niczego narzucić, nie mogłam być odpowiedzialna za jego poglądy.
Przez wiele lat zupełnie unikaliśmy tematu wiary w naszych rozmowach. Niestety, w końcu dopadła mnie starość i w którymś momencie byłam zmuszona coraz częściej prosić syna o pomoc. Przyszedł więc dzień, kiedy nie miałam wyboru i musiałam poprosić Kacpra, żeby zawiózł mnie do Częstochowy. Jeździłam tam co roku i nie widziałam możliwości, żeby pominąć taką ważną dla mnie tradycję. Drżałam przed reakcją Kacpra. Wiedziałam, że będę musiała się znowu nasłuchać jego „mądrości”, jeśli w ogóle zgodzi się mnie zawieźć.
Jego reakcja była jednak jak strzał prosto w moje serce i zupełnie się jej nie spodziewałam. Dotychczas syn atakował kościół czy księży, ale nigdy mnie personalnie. Aż do tego momentu...
– Mamo, nie masz zdrowia na takie rzeczy, daj spokój! Czy tobie już naprawdę ten kościół poprzewracał w głowie? Staruszka w twoim stanie, a ty będziesz się tłuc przez pół kraju, żeby się krzyżem kłaść razem z innymi dewotkami! – wykrzyczał mi.
Te słowa bardzo mnie zraniły. Być może nie zawsze podzielaliśmy te same przekonania, ale zawsze starałam się szanować go w rozmowie, nawet gdy się kłóciliśmy. Myślałam, że nauczyłam go tego samego, ale jak widać nie – nienawiść zupełnie odebrała mu zdrowy rozsądek. Już pal licho, że nie zrozumiał jakie to dla mnie ważne. Że te wizyty w kościele to nie tylko modlitwa, ale także sposób na znalezienie spokoju i zrozumienia. To dla mnie była chwila, kiedy mogłam podziękować za dobro, które otrzymałam. Najbardziej bolesne było to, że poczułam się, jakbym była nieważna dla swojego własnego dziecka.
Byłam zawiedziona
Na tamtym etapie zrozumiałam, że nasz konflikt przekroczył już granicę zwykłej odmienności poglądów. Mój syn nie miał dla mnie za grosz szacunku, nie przejawiał żadnych wartości, które mu wpajałam, niezależnie od wiary czy jej braku. Przez lata starałam się wychować go w duchu troskliwości, ciepła i tolerancji, ale teraz czułam, że moje wysiłki poszły na marne. Jako matka pragnęłam, aby mój syn znalazł drogę do własnego szczęścia, ale nie sądziłam, że zobaczę go tak bardzo gardzącego moimi przekonaniami.
To, co powiedział, zmusiło mnie do refleksji nad naszą relacją. Przez całe życie byłam gotowa skoczyć za Kacprem w ogień. Wybaczałam mu to, jak bardzo lekceważył moje wartości i jak bardzo odszedł od drogi, na której go widziałam. Nie potrafiłam jednak wybaczyć takiego traktowania. Postanowiłam, że kiedyś, gdy nadejdzie odpowiedni moment, przypomnę mu o tych słowach.
„Mogę przestać się do niego odzywać, ale pewnie nawet go to nie obejdzie. W końcu uważa mnie za starą dewotkę, która jest dla niego tylko problemem”, myślałam w złości. Co takiego jest najważniejsze dla mojego bezdusznego syna–materialisty, który za nic ma prawdziwą, bezinteresowną miłość, chęć pomocy i rodzinę? „Oczywiście! Pieniądze”, olśniło mnie.
Jeszcze pożałuje
Następnego dnia umówiłam się z prawnikiem na spisywanie testamentu. Termin spotkania wyznaczył mi na za trzy tygodnie. Zaprosiłam też oczywiście syna, którego postanowiłam najpierw zmylić nieco zbyt pokornym tonem.
– Swoje lata już mam, zdrowa nie jestem, trzeba być gotowym na różne scenariusze. Chodź ze mną, to ważne – namawiałam go przez telefon.
Zgodził się. „No pewnie, jak chodzi o kasę, to już biegnie w te pędy!”, pomyślałam gorzko. Obmyśliłam już, że na spotkaniu przedstawię mu projekt testamentu, w którym mieszkanie i domek letniskowy zapisuję naszej parafii. Mogłam dopisać, że Kacper otrzyma wszystkie pamiątki rodzinne i to, co znajduje się w środku nieruchomości, ale to przecież nie miałoby dla niego najmniejszej wartości, bo nie posiadaliśmy zbyt wielu rzeczy, które dałoby się solidnie spieniężyć.
Wiedziałam, że nie mogę tak po prostu wydziedziczyć syna, bo mam takie widzimisię. Spisałam jednak mocne powody wskazujące na to, że Kacper zaniedbuje moje potrzeby, że nie ma do mnie szacunku i traktuje mnie lekceważąco. Specjalnie wybrałam prawnika, który specjalizuje się w tego typu sprawach. Może dopiero w obliczu utraty pieniędzy mój syn uświadomi sobie, jak paskudnie się zachowuje.
Chociaż miłość matki jest niewzruszona, muszę szukać równowagi między szacunkiem dla jego wyborów a obroną moich przekonań. Tym razem po raz pierwszy wybrałam siebie i wcale nie jest mi wstyd. Z jednej strony wiem, że Biblia nakazuje dobremu katolikowi zawsze nadstawić drugi policzek, ale z drugiej – ja chyba robiłam to zbyt długo...
Czytaj także: „Od 30 lat udaję, że chodzę do kościoła, by zadowolić rodziców. Muszę uchodzić za dewotę, inaczej rozpęta się piekło”
„Teść ciągle nabija się z mojego dziecka. Przyganiał kocioł garnkowi. Niech ten spróchniały emeryt spojrzy w lustro”
„Całe dzieciństwo matka wmawiała mi, że babcia nie chce mieć ze mną kontaktu. Jej kłamstwo wyszło na jaw przypadkiem”