„Syn miał alergię, więc oddaliśmy psa starszej pani. Mieliśmy ponosić koszty utrzymania, ale ona wydała 2000 zł!”

rodzina, która musiała oddać psa do adopcji fot. Adobe Stock, Fotoluminate LLC
„Nie chcieliśmy oddawać Mańka, ale alergia Łukaszka postępowała i mogła przerodzić się w astmę. Musieliśmy to zrobić dla dobra dziecka. Obiecaliśmy pani Irenie, że pokryjemy koszt utrzymania psa, a w zamian będziemy go odwiedzać. Nie spodziewałem się, że ona wyda na tresurę i czesanie psa 2000 zł!”
/ 13.09.2021 10:15
rodzina, która musiała oddać psa do adopcji fot. Adobe Stock, Fotoluminate LLC

Białego kundelka o imieniu Maniuś wzięliśmy ze schroniska cztery lata temu. Każde z nas wychowywało się z psem, więc uznaliśmy, że i naszemu dziecku towarzystwo czworonoga dobrze zrobi. Kiedy więc po kolejnych dwóch latach urodził się Łukaszek, w domu czekał już na niego Maniek – postrzelony mieszaniec teriera.

Łukasz nie skończył jeszcze sześciu miesięcy, a już reagował na zaczepki Maniusia. Na początku tylko się do niego śmiał i łapał za szczeciniastą sierść, ale potem ich relacje się pogłębiły. Zapasy, wyścigi, przytulasy, dzielenie się jedzeniem i miejscem do spania. Chłopaki naprawdę trzymali sztamę.

– Marek, chodź zobacz! – wołała mnie żona, a ja od razu wiedziałem, że nasza parka znów wywinęła jakiś numer.
– No nie, to już przesada! – śmiałem się, patrząc, jak nasz syn leży z Mańkiem w psim kojcu.

Niestety, gdy Łukasz skończył dwa lata, pojawiły się pierwsze objawy alergii

Coraz częściej dostawał wysypki, a potem doszedł katar, łzawienie oczu i kaszel. Wydawało nam się, że można go wyleczyć, ale nasza lekarka dość szybko odebrała nam tę nadzieję. Na jednej z wizyt oznajmiła, że objawy są zbyt silne, by myśleć o zatrzymaniu Mańka w domu.

– To znaczy, że mamy oddać psa, pani doktor? – dopytywałem.
– Raczej tak.
– Ale może coś się zmieni…
– Albo się coś zmieni, albo mały dostanie astmy… Nie możemy ryzykować. Lepiej poszukajcie państwo psu nowego domu teraz, kiedy Łukasz jest jeszcze mały i szybciej się z tym pogodzi.

Nie było wyjścia. Długo odwlekałem tę chwilę, ale w końcu zamieściłem na Facebooku ogłoszenie, że szukamy domu dla przesympatycznego terieropodobnego kundelka. Wiadomość dotarła do znajomych, a oni zaczęli udostępniać ją dalej. Odzew był naprawdę duży. Ludzie pocieszali, wyrażali wsparcie, ale rodzin, które mogłyby wziąć psa, było niewiele. Wszyscy chętni mieszkali w innych miastach, a myśmy chcieli, żeby to był ktoś z naszej miejscowości. Ktoś, u kogo będziemy mogli Mańka odwiedzać.

Osoba zdecydowana na adopcję psa znalazła się dopiero po trzech tygodniach

Jedna z koleżanek miała samotną sąsiadkę. Babkę po pięćdziesiątce, która nigdy nie wyszła za mąż i nie miała dzieci. Do tego prowadziła mały sklepik z ciuchami nieopodal domu, więc regularnie wyprowadzanie Mańka na dwór nie było dla niej żadnym problemem.

– Od dawna o tym myślałam. Chciałam wziąć psa ze schroniska, ale się wahałam. Trudno byłoby mi samej wychować szczeniaka, a przygarnąć dorosłego psa to trochę jednak strach. Wasz jest już wszystkiego nauczony, a charakter ma anielski, z tego co słyszałam – uśmiechnęła się pani Irena, gdy odwiedziliśmy ją z Mańkiem po raz pierwszy.

Pies obwąchiwał kąty, a myśmy rozmawiali o szczegółach naszej umowy. Był jak zwykle ciekawski i rozbrykany, ale pani Irena reagowała na niego cierpliwie i z humorem. To dobrze wróżyło.

– Tak, jest uroczym, grzecznym i mądrym psiakiem. Ale ostrzegamy, to żywe srebro. Nie lubi leżeć…
– Widzę! Spokojnie, to nie będzie problem. Chodzę do pracy na dziesiątą, więc wezmę go rano na długi spacer. A w ciągu dnia mogę podskoczyć do domu nawet kilka razy. Zostawię stoisko pod opieką koleżanki i wyprowadzę go chociaż na chwilę…

Wszystko zostało uzgodnione, adopcja szczęśliwie dogadana

– Fantastycznie. Pozostaje jeszcze kwestia tego, czy będziemy go mogli widywać. Zabrać go od czasu do czasu na małe harce w parku…
– Jasne, zapraszam państwa, kiedy tylko chcecie.
– Zobowiązujemy się też płacić za karmę i weterynarza… – dodałem, bo w ogłoszeniu zadeklarowaliśmy, że chcemy ponosić koszty utrzymania Mańka.
– Wiem, wiem. Sąsiadka mówiła. To miło – uśmiechnęła się pani Irena.

Wszystko zostało uzgodnione – adopcja szczęśliwie dogadana! Psa przywieźliśmy pani Irenie już w następny weekend. Pożegnanie z Mańkiem było jednak trudne. Zawiozłem go sam, żeby Łukasz i żona nie musieli przez to przechodzić. Całe szczęście, że ten mały wariat niczego nie wyczuwał. Szalał u pani Ireny i fikał, jakby wszystko w jego życiu miało zostać po staremu. Dopiero, gdy zamknęły się za mną drzwi, zaczął histerycznie piszczeć. Szybko jednak przestał, bo zgodnie z nasza radą, pani Irena podrzuciła mu jakiś smakołyk.

Mijały kolejne dni, a syn – wbrew naszym obawom – pogodził się ze stratą. Jak to dziecko, raz dwa zapomniał i dobrze się bawił. Ja natomiast miałem jakieś dziwne przeczucia wobec nowej właścicielki Mańka. Niby wszystko z nią było w porządku, ale nie tak wyobrażałem sobie nowy dom naszego pupila.

– Ale co ci w niej nie pasuje? Bardzo miła kobieta – pytała żona.
– Nie wiem… Chyba myślałem, że to będzie jednak rodzina. No wiesz, taka jak my. Z dziećmi i całym majdanem.
– Ona też się nim dobrze zajmie. Na spacerach będzie miał ubaw. Inne psy, przygody… Nie martw się, trafił w dobre ręce.

Przez pierwszy tydzień dzwoniłem do pani Ireny niemal codziennie, żeby zapytać, jak Maniek się trzyma. Za każdym razem zapewniała mnie, że „nasz wspólny piesek” czuje się u niej świetnie i nie wykazuje żadnych przejawów tęsknoty. Rzeczywiście, w tle rozmów słychać było, jak Maniek szaleje. Bawi się, szczeka, dokazuje.

– Ja mu tu poprawiam humor pysznymi przekąskami. Jak tylko widzę, że zaczyna tęsknić, to idziemy na długi spacer. Nie ma czasu na zgryzoty. Maniuś… Powiedz panu, że ci tu dobrze… No, daj głos! – zachęcała go, a on rzeczywiście poszczekiwał.

Odwiedziliśmy go w następną sobotę i wszyscy mogliśmy się przekonać, że pani Irena nie kłamała. Maniek był w doskonałej formie psychicznej i fizycznej. Kompletnie oszalał na nasz widok, ale było też jasne, że przepada za swoją nową panią. Darzył ją coraz większą sympatią i nie było wątpliwości, że świetnie się ze sobą dogadują. Przy każdej kolejnej wizycie i po każdej rozmowie telefonicznej coraz bardziej się uspokajałem.

Pani Irena okazała się aż nazbyt opiekuńcza wobec naszego psa

Przez myśl mi natomiast nie przeszło, że mogą pojawić się zupełnie inne problemy związane z naszą umową. Nigdy nie przewidziałbym, że nasze relacje z panią Ireną zepsują się przez… pieniądze. A tak się właśnie stało. Gdy po trzech miesiącach przyjechałem do niej, żeby porozmawiać o uregulowaniu rachunków za dotychczasowe utrzymanie Mańka, przeżyłem prawdziwy szok. Pani Irena okazała się aż nazbyt opiekuńcza wobec naszego psa. Jej troska miała poważne konsekwencje finansowe…

Maniek przywitał mnie w drzwiach. Podskakiwał, szczekał, piszczał i merdał ogonem. Schyliłem się, żeby go pogłaskać, i wtedy mnie oświeciło, że mój pies z miesiąca na miesiąc wygląda coraz lepiej. U nas niczego mu nie brakowało, ale nigdy nie był aż tak wypielęgnowany. Nie tylko przystrzyżony, ale jeszcze jakiś taki bardzo biały i mięciutki.

– Maniula, aleś ty piękny… – czochrałem go po łbie, a on kręcił się w kółko z podekscytowania.
– Byliśmy na trymowaniu – powiedziała z dumą pani Irena.
– A co to jest?
– Taki zabieg. Wyrywa się obumarłą sierść. Fantastyczne efekty. Teraz Maniek w ogóle nie linieje – wyjaśniła.

Powiesiłem kurtkę na wieszaku i poszedłem do salonu. Pani Irena zaproponowała herbatę, ale odmówiłem. Nie chciałem zajmować jej wiele czasu i zadowoliłem się wodą. Przyniosła mi szklankę, siadła naprzeciw i zaczęła opowiadać o ostatnich przygodach podwórkowych Mańka. O jego nowych znajomościach, o romansach, które próbował zainicjować, o dzieciach, które za nim przepadały. Pani Irena coraz częściej mówiła o Mańku jak o osobie. Zyskał u niej jeszcze silniejszą podmiotowość niż u nas.

– Pani Ireno, mieliśmy pomówić o kosztach. Pozwoli pani? Muszę jechać do domu – powiedziałem.
– A tak, przepraszam bardzo. Pan się spieszy, a ja tu nawijam… – wstała od stołu.
– W przyszłości możemy sprawę załatwiać na odległość. Wyśle mi pani esemesem kwotę, a ja zlecę przelew. Będzie prościej.
– Tak, jasne. Ale ten pierwszy raz chciałam pokazać zestawienie kosztów. Przegadać je z panem. Wie pan, żeby wszystko było jasne… – sięgnęła do barku i wyjęła z niego kartkę A4.

Już wtedy poczułem niepokój. Cóż ona mogła tam zapisać? Przecież Maniek nie kosztował nas więcej niż sto złotych miesięcznie. A pani Irena przygotowała tęgie zestawienie… Gdy je przejrzałem, o mało nie spadłem z fotela. Utrzymałem się w nim tylko dlatego, że był głęboki, z oparciami.

– Pani Ireno, prawie dwa tysiące złotych?! Za trzy miesiące?! – ledwo to z siebie wykrztusiłem.
– Tak, wiem, że trochę dużo, ale to na początek tyle wyszło. Wie pan, wszystkie rutynowe badania u weterynarza. Musiałam to zrobić… Karma też sporo wychodzi, bo lekarz polecił mi specjalną. Właśnie dla takich psów jak Maniek.
– To znaczy jakich?
– Terierowatych. Pełnych energii.
– Ale ta, którą myśmy kupowali, też mu smakowała.
– Wiem, ale tu chodzi o zdrowie.
– Tutaj są jeszcze wyszczególnione zabiegi pielęgnacyjne. Strzyżony był już dwa razy…
– Musiałam poprawić.
– A jeszcze trymowanie, czyszczenie uszu, kąpiele… To on nie kąpie się w domu, w wannie?!
– Ja nie mam warunków. Poza tym nie zrobię tego tak porządnie…

Już dalej nie pytałem. Lista usług i zabiegów, z których skorzystał Maniek, była bardzo długa. Jedną z najkosztowniejszych pozycji była tresura. Gdy zapytałem, czy to dla Mańka nie za późno, pani Irena odpowiedziała, że w przypadku inteligentnych psów nigdy nie jest. Przyznam szczerze, że nie mogłem w to uwierzyć. Pomyślałem nawet, że kobitka sama sobie to wymyśliła i próbuje mnie naciągnąć. Dwa tysiące złotych! Przecież Maniek nie był psem wystawowym.

Pani Irena uniosła się dumą i już nic do niej nie docierało

– Pani Ireno, ja panią najmocniej przepraszam, ale mnie nie stać na pokrywanie takich kosztów. Mam rodzinę na utrzymaniu. Staramy się z żoną o drugie dziecko. To jest po prostu za dużo.
– Teraz tak się panu wydaje, bo kwota jest za trzy miesiące. Ale jeśli przeliczyć na miesiąc… Jakoś się chyba dogadamy. Możemy też wydatki dzielić na dwoje… – uśmiechnęła się.
– Proszę wybaczyć, ale dla mnie koszty większe niż sto złotych miesięcznie są przesadzone. Jeśli Maniek będzie chorował, jak zajdzie jakaś nagła potrzeba, to wtedy możemy pomówić o większych wydatkach. Ale tak na co dzień… No nie. Proszę wybaczyć.
– Ale tu chodzi o profilaktykę. O jego wychowanie – popatrzyła na mnie z wyrzutem, jakbym życzył Mańkowi, żeby zdechł z zaniedbania.
– To jest młody, zdrowy pies…

Patrzyła na mnie jeszcze chwilę, zastanawiając się, co powiedzieć. Jakby dziwiła się, że nie rozumiem jej wrażliwości, nie pojmuje psich potrzeb. Czułem się trochę jak barbarzyńca, który przywiązuje psa łańcuchem do budy, ale naprawdę nie mogłem się zgodzić na takie koszty. Nie było mowy! W końcu pani Irena otrząsnęła się z zadumy i powiedziała chłodno:

– Rozumiem… W takim razie nie było sprawy. Dziękuję bardzo – wstała od stołu i schowała zestawienie.
– Pani Ireno, naprawdę, proszę mnie zrozumieć.
– Nie ma sprawy, naprawdę. Poradzę sobie. Nie chcę pana zatrzymywać…

Próbowałem coś jeszcze powiedzieć, jeszcze raz się wytłumaczyć, ale pani Irena zamknęła się w sobie. Uniosła się dumą i już nic do niej nie docierało. Co miałem robić – wstałem, ubrałem się, pogłaskałem Mańka na pożegnanie i poszedłem domu z nadzieją, że jej przejdzie, że jeszcze się jakoś dogadamy. Że kobieta pójdzie wreszcie po rozum do głowy. Przeliczyłem się jednak.

Pani Irena obraziła się na dobre i nie odbierała już więcej moich telefonów

Dziś sprawa wygląda tak, że w ogóle nie widujemy Mańka. Z relacji koleżanki, która nas ze sobą poznała, wiemy tylko, że pani Irena wspaniale się nim opiekuje. Niestety, jego nowa właścicielka jest naszą postawą rozczarowana i nie chce nas widzieć. Nic więcej nie możemy z tym zrobić. Nie zabierzemy przecież Mańka z powrotem, bo i tak wyniknęło już dość zamieszania. W ten oto sposób straciliśmy możliwość widywania naszego pupila, czego bardzo żałuję. Ale z drugiej strony – cieszę się, bo najważniejsze, że pies jest szczęśliwy. No i zadbany… Choć to określenie w tym przypadku to stanowczo za mało.

Czytaj także:
Jestem po 40-tce, ale to nie powstrzymało zwyrodnialca. Dorzucił mi pigułkę gwałtu i wykorzystał
Wyścig szczurów mnie wykańczał. Porzuciłam karierę w prokuraturze, bo ile można być jeleniem?
Krzyżyk nałożony przy Komunii chronił mnie przed złem. Gdy go zdjęłam, opętał mnie demon

Redakcja poleca

REKLAMA