„Swojego przyjaciela poznałem na ulicy. Facet był na dnie i spał po melinach, lecz ja dostrzegłem w nim dobrego człowieka”

Szczęśliwi przyjaciele fot. Adobe Stock, Yakobchuk Olena
„Siedział oparty o jeden z koszy i wyglądał, jakby spał. Zdziwiłem się, bo jeszcze nigdy nie zauważyłem, by ucinał sobie drzemkę. Zawsze pozbierał, co było do pozbierania, i znikał. Nie powiem, zaniepokoiłem się”.
/ 09.03.2023 22:00
Szczęśliwi przyjaciele fot. Adobe Stock, Yakobchuk Olena

Blokowy szpieg – tym mianem określa się osobę, z reguły samotną i znudzoną, która nie mając nic lepszego do roboty, całymi dniach przesiaduje w oknie i obserwuje, co się dzieje na podwórku. Cóż, z przykrością przyznaję, że doskonale wpisuję się w ten stereotyp.
Mam sześćdziesiąt osiem lat i już od trzech „pasożytuję”, jak uważają niektórzy, na krwawicy społeczeństwa. Czyli: pobieram emeryturę. Nie mam żony ani dzieci. Jakoś tak mi się życie ułożyło, że nie znalazłem szczęścia w miłości. Jedyną bliską mi osobą jest dużo młodszy ode mnie brat.

Stefan mieszka w tym samym mieście i prowadzi niewielki, choć nieźle prosperujący magazyn z materiałami budowlanymi. Wpada do mnie od czasu do czasu i dotrzymuje towarzystwa. Wypijamy po piwku, gramy w karty i gadamy o aktualnych wydarzeniach, nie tylko politycznych, bo te głównie ciśnienie podnoszą.

Gdy zostaję sam, dla rozrywki podglądam z okna świat i ludzi. Z trzeciego piętra starej kamienicy mam świetny widok na niewielki parking, plac zabaw z piaskownicą i skrzypiącymi huśtawkami, boks z koszami na śmieci oraz fragment parku. Siadam na krzesełku w kuchni, odsłaniam firankę i popijając herbatę, lustruję teren. Niczym taki szpieg właśnie. Przechodnie, którzy dostrzegą moją majaczącą za szybą sylwetkę, reagują różnie. Większość mnie ignoruje albo wzrusza ramionami.

Znajomi kiwają głowami na powitanie. Niektórzy pukają się w czoło, a kilka razy jacyś gówniarze pokazali mi środkowy palec. Nie przejmuję się tym. Prawo jak dotąd nie zabrania wyglądania przez okno, więc mogą mi, jak się to teraz mówi, skoczyć.

Zobaczyłem go pod sklepem

Z widzenia znałem tu wszystkich, ale nie wszyscy znali mnie. I tak sobie myślałem, że w tym oknie pełnię swego rodzaju misję, dzięki czemu nadal jestem potrzebny. Praktycznie bez przerwy miałem pod kontrolą to, co się działo w okolicy. Gdyby ktoś chciał na przykład ukraść auto, zauważyłbym to i w porę wezwał policję. No bo oczywiście wiedziałem, do kogo należą stojące pod moim oknem auta. Jak do tej pory nic takiego się nie wydarzyło, ale nie znasz, człowieku, dnia ani godziny…

Ten bezdomny pojawiał się tutaj regularnie. Przychodził zawsze w czwartki z samego rana. Wtedy śmietniki były wypełnione po brzegi, bo wieczorem przyjeżdżała po nie śmieciarka. Otwierał klapy, niemrawo gramolił się do środka i przegarniał odpadki z jednej strony na drugą. Kiedy znalazł coś godnego uwagi, pakował do połatanej materiałowej torby. Polował głównie na puszki oraz drobny złom. Domyśliłem się, że w każdy dzień tygodnia patroluje inny rejon. Było to logiczne działanie, bo tam, gdzie wybrało się wszystkie przydatne fanty, przez noc raczej niewiele nowych się pojawi.

W tamten czwartek skończyła mi się herbata, więc wybrałem się na krótki spacer do osiedlowego sklepiku. I trafiłem akurat na tego nieszczęśnika. Siedział oparty o jeden z koszy i wyglądał, jakby spał. Zdziwiłem się, bo jeszcze nigdy nie zauważyłem, by ucinał sobie drzemkę. Zawsze pozbierał, co było do pozbierania, i znikał. Nie powiem, zaniepokoiłem się.

Ostrożnie podszedłem i przyjrzałem mu się z bliska. Miał na sobie podziurawione dżinsy i coś, co kiedyś musiało być płaszczem. Z rękawów wystawały umorusane, żylaste dłonie o pożółkłych, długich paznokciach. Głowę chroniła zniszczona i brudna czapka z daszkiem. Buty? Cud, że ich nie zgubił po drodze. Ogorzałą twarz porastała skołtuniona broda. Ciężko stwierdzić, ile miał lat. Śmierdział, ale nie wyczułem alkoholu. Kiedy ostatni raz się mył? Z pewnością dawno. Skierowałem wzrok na klatkę piersiową mężczyzny. Unosiła się miarowo. Odetchnąłem z ulgą. Czyli żył.

– Halo, proszę pana – powiedziałem, delikatnie trącając go czubkiem buta w nogę. – Wszystko w porządku?

Gość popatrzył na mnie jak na kosmitę

Nie zareagował. Starając się ignorować nieprzyjemny zapach, przyklęknąłem i potrząsnąłem jego ramieniem. Może i bezdomny, może menel, ale przecież człowiek. A człowiek człowiekowi powinien pomagać. Taką wyznawałem zasadę. Traktuj innych tak, jak sam chciałbyś być traktowany. Facet rozwarł powoli powieki i spojrzał na mnie oczami o błękitnych jak niebo tęczówkach.

– Przepraszam – wydukał, usiłując się podnieść. Nie szło mu to za dobrze. Podparł się z tyłu rękoma i uniósł się kilka centymetrów nad ziemię, ale zaraz znów opadł na asfalt. – Już sobie idę, proszę nie wzywać policji, przepraszam – mamrotał, ponawiając próbę dźwignięcia się na nogi.

– Nie, nie, spokojnie – odparłem, delikatnie powstrzymując go przed forsowaniem się. – Chciałem tylko zapytać, czy nie potrzebuje pan pomocy. Henryk jestem, miło mi.

Gość popatrzył na mnie jak na kosmitę. Chyba pierwszy raz trafił na kogoś, kto mu nie naubliżał od najgorszych, nie przegnał na siedem wiatrów albo nie wezwał straży miejskiej.

– Bogumił – powiedział, przyglądając mi się nieufnie.

– No więc co się wydarzyło, panie Bogumile? – kontynuowałem. Ciut protekcjonalnym tonem, przyznaję, bo sam mi się włączał, jako że nie bardzo wiedziałem, jak rozmawiać z tym odstawionym na bocznicę przedstawicielem społeczeństwa.

– W wersję o krótkiej drzemce nie uwierzę.

Bezdomny milczał przez chwilę. Chyba trawił to, co usłyszał.

– Nie piłem – burknął.

– W porządku…

– Nie kłamię. W ogóle nie piję, bo alkohol mi szkodzi. Zasłabłem – wyznał. Taki wstyd, kurde. Przepraszam za kłopot, dojdę do siebie i znikam – tłumaczył się zmieszany, jakby zrobił coś złego, a przynajmniej żenującego.

– Żaden kłopot – uspokoiłem go. – Co więcej, zapraszam pana do siebie na ciepłą zupę i filiżankę kawy – wypaliłem, nim pomyślałem. – Nie przyjmuję odmowy. Weźmie pan prysznic i przebierze się. Mam trochę ubrań, w których już nie chodzę, a szkoda mi je wyrzucić. Myślę, że mamy zbliżony rozmiar.

Pana Bogumiła najpierw zamurowało, potem się cofnął, jakby wietrzył jakiś podstęp, ale uśmiechałem się niczym wcielenie niewinności, więc zaczął coś dukać, dziękując, zarazem wymawiając się, że mi nabrudzi w domu, że wstydu przed sąsiadami narobi, że nie, nie, on zna swoje miejsce…

Im bardziej się wykręcał, tym mocniej utwierdzałem się w przekonaniu, że chcę, że wręcz muszę mu pomóc, jakby od tego zależało, czy dostanę się do nieba. Ująłem go pod ramię, pomogłem stanąć na nogi, a potem delikatnie, acz stanowczo pociągnąłem za sobą. Przez moment się opierał, musiał być jednak mocno osłabiony, bo w końcu uległ. 

Stracił i żonę, i firmę

Obiektywnie biorąc, głupio robiłem. Kto normalny wpuszcza do domu obcego człowieka, w dodatku kloszarda? Mógł mnie przecież pobić i okraść. Tyle że na to pierwsze nie miał siły, a co do drugiego, niby z czego miałby mnie ograbić? Ze starego telewizora, pamiętającego jeszcze komunę? Z przedpotopowej mikrofalówki? Biżuterii nie miałem, a pieniądze trzymałem na koncie. Nie wyglądał też na seryjnego mordercę. Liczyło się to, że wzbudził moją sympatię, że poczułem z nim jakąś więź. Obaj byliśmy samotni, odstawieni na boczny tor.

Kiedy wrócił z łazienki umyty, ogolony i przebrany, wyglądał jak zupełnie inny człowiek. Oceniłem, że jest ode mnie sporo młodszy. Usiadł przy stole, łapczywie zjadł zupę, a potem zaczęliśmy rozmawiać. Okazał się inteligentnym człowiekiem o rozległej wiedzy, ale cierpiącym na fobię społeczną. Dlatego źle się czuł w różnego rodzaju schroniskach. Jak trafił na ulicę? Jak w telenoweli – przez zdradę.

Kiedyś miał firmę zajmującą się urządzaniem i projektowaniem ogrodów. Wspólnik uwiódł mu żonę, po czym wraz z nią pozbawił go majątku i woli życia. Bogumił załamał się do tego stopnia, że kilka razy próbował popełnić samobójstwo. Gdy po psychiatryku nieco doszedł do siebie, próbował znaleźć pracę, jakoś wrócić na łono społeczeństwa. Ale kto przyjmie bezdomnego z depresją i fobią, której się nabawił, gdy nóż w plecy wbili mu najbliżsi?

Chciałem mu pomóc

Już nie dla siebie, by poczuć się lepiej i załapać się na lepszą miejscówkę w niebie, ale żeby Bogumił odzyskał choć trochę wiary w świat i ludzi. Przypomniałem sobie, że Staszek pytał ostatnio, czy nie znam kogoś, kto chciałby dorobić jako stróż w jego magazynie. Fucha nocnego stróża była czymś wprost idealnym dla Bogumiła. Czym prędzej zadzwoniłem do brata i zarekomendowałem mu mojego nowego znajomego. Brat się zdziwił, skąd u mnie takie filantropijne odruchy, ale ewentualnie się zgodził.

– Jak się sprawdzi, to zostanie, a jak nie, to nie.

Trudniej mi było przekonać Bogumiła, bo krygował się jak panna na wydaniu, ale nie ustępowałem. I miałem rację. Po miesiącu próbnym mój brat nie mógł się nachwalić nowego pracownika. W dzień był pomocnikiem na magazynie, a na noc zostawał jako dozorca.

Na razie zamieszkał w stróżówce, póki nie zorganizuje sobie jakiegoś lepszego lokum. Wyglądało na to, że Bogumił dojrzał do zmiany. Czasem wystarczy kogoś wyciągnąć z dołka i popchnąć w odpowiednią stronę. Dać mu najpierw rybę, a potem wędkę i… niech sam łowi.

Czytaj także:
„Pomogłem przyjaciółce odbić się od dna i zostałem bohaterem. Niby zrobiłem to bezinteresownie, ale liczę na coś w zamian”
„Narobiłam długów, by wykarmić chorego męża i niepełnosprawną córkę. Straciłabym mieszkanie, ale pomógł mi… gangster”
„Zamknęłam drzwi przed własnym dzieckiem. Nie ma wstępu do domu, dopóki się nie ogarnie. Tylko tak mogę mu pomóc”

Redakcja poleca

REKLAMA