„Pomogłem przyjaciółce odbić się od dna i zostałem bohaterem. Niby zrobiłem to bezinteresownie, ale liczę na coś w zamian”

Mężczyzna pomógł przyjaciółce fot. Adobe Stock, InsideCreativeHouse
„– Bogdan, wiem, że mi nie wierzysz, ale naprawdę to ta nasza rozmowa w kawiarni sprawiła, że zaczęłam żyć na nowo. Wiem, zaraz powiesz, że nic nie zrobiłeś, a jednak… Wolontariusze w hospicjum znają takich historii na pęczki, nie mają czasu, żeby słuchać kolejnej. Nie wiem, skąd wiedziałeś, że to mi pomoże. Masz jakiś dar”.
/ 24.12.2022 09:15
Mężczyzna pomógł przyjaciółce fot. Adobe Stock, InsideCreativeHouse

Mój wnuk trenuje w szkole karate. Często to ja wożę go na zajęcia i zawody. Pewnie dlatego zwróciłem uwagę na ogłoszenie na tablicy koło sklepu: „Zajęcia karate dla seniorów…”. Pomyślałem, że czegoś się nauczę i pewnego dni zaskoczę wnuka. Zresztą lekarz dawno mi powtarzał, że pora zacząć się ruszać.

Z początku nasza grupka musiała wyglądać komicznie. Ale po kilku tygodniach zaczęliśmy robić postępy. No i wciągnęło mnie. Tamtej niedzieli poszedłem na cmentarz. Była rocznica śmierci żony. Zmarła, gdy mój syn miał siedem lat. Ledwie ją pamiętał, pewnie bardziej z moich opowieści, zdjęć i paru filmów. Ale chyba musiałem coś zrobić dobrze, bo kiedyś usłyszałem, jak syn opowiadał wnukowi o jego wspaniałej, mądrej, ale i szalonej babci.
Mam taką własną teorię nieśmiertelnej duszy – że zmarli są z nami, dopóki żyją w naszej pamięci. Tak więc nieśmiertelność Eli była zagwarantowana – jak dobrze pójdzie – na jakieś najbliższe osiemdziesiąt lat.

Nie śpieszyłem się, z synem i jego rodziną umówieni byliśmy za kwadrans. Moją uwagę zwróciła kobieta siedząca na ławeczce przed grobem pełnym kwiatów i zabawek. Była tak zamyślona, że nie zauważyła, gdy na trawę spadła jej torebka. Podałem ją jej i wtedy podniosła na mnie wzrok.

– A, to pan, co za zbieg okoliczności.

Musiałem mieć bardzo głupią minę, bo szybko dodała:

– Nie poznaje mnie pan? Chodzimy razem na karate. Bożena – i wyciągnęła do mnie rękę.

– Bogdan. Bardzo przepraszam, nie poznałem. W dresie człowiek inaczej wygląda – próbowałem się tłumaczyć.

Prawda jest taka, że w ogóle jej nie kojarzyłem. W grupie jest ponad 20 osób, na dodatek ciągle ktoś rezygnuje, pojawiają się nowi.

– Nic się nie stało. Ja pana zapamiętałam, bo ostatnio miał pan na sobie bluzę z logo Chicago Bulls. Moja córka miała taką samą. Uwielbiała NBA – oczy Bożeny się zaszkliły.

Spojrzałem na grób. „Emilia Nowakowska. Żyła 33 lata”. I data śmierci. Jakiś miesiąc przed rozpoczęciem naszych zajęć karate.

Nie wiedziałem, co powiedzieć

Ciszę przerwała Bożena:

– Moja córka była ciężko chora. Wiem, że bardzo chciała już odejść. Ale strasznie za nią tęsknię…

W tym momencie w alejce pojawiła się moja rodzina.

– Dziś jest rocznica śmierci mojej żony. Idziemy z synem ją odwiedzić. Do zobaczenia we wtorek – wykrztusiłem i zostawiłem Bożenę samą; chyba nie odnotowała moich słów.

Na kolejnych zajęciach rozglądałem się i wypatrywałem Bożeny. Ale jej nie było. Nie przyszła też dwa i trzy tygodnie później. I chociaż nie znałem tej kobiety, to zacząłem się martwić. Czułem, że coś jest nie tak. Poszedłem na cmentarz. Tak jak podejrzewałem – siedziała przy grobie córki. Z twarzą ukrytą w dłoniach.

– Dzień dobry. Znowu się spotykamy. Nie widziałem pani na zajęciach… – zagadnąłem, udając, że po prostu też wpadłem na cmentarz.

Nie odpowiedziała. Zauważyłem, że płacze, ale nie wiedziałem, jak się zachować. Chciałem ją pocieszyć, objąć, ale przecież to prawie obca osoba, mogła sobie tego nie życzyć. W końcu odważyłem się i dotknąłem ramienia Bożeny.

– Pani Bożeno… Może pójdziemy gdzieś na kawę. Porozmawiamy… Nigdy nie straciłem dziecka, ale moja żona, gdy zmarła, była niewiele starsza od pani córki. Wie pani… czasem łatwiej się rozmawia z obcym niż z przyjaciółmi.

Podniosła na mnie zapłakaną twarz

– Jakimi przyjaciółmi? Proszę pana, nic tak nie odstrasza przyjaciół jak nieuleczalnie chore dziecko.

Bożena znów ukryła twarz w dłoniach. Myślałem, że na tym koniec rozmowy. Nagle wstała, zdecydowanym ruchem strzepnęła płaszcz, wytarła oczy i spytała.

– To idziemy?

Kawiarnię znaleźliśmy dwie przecznice dalej. Kupiłem espresso dla siebie i cappuccino dla Bożeny. Do tego, nie pytając jej nawet, czy chce, po kieliszku wiśniówki. To było dobre posunięcie, Bożena od razu wychyliła swój do dna. I zaczęła mówić. Po chwili podsunąłem jej i drugi kieliszek. Też go bezwiednie wypiła.

– Emilka po urodzeniu nie płakała. Myślałam, że nie żyje. Gdy położna mi ją podała – leżała na moim brzuchu cichutko bez ruchu. Czułam, że coś jest nie tak, ale lekarze powtarzali, że to nic takiego. Dopiero jak w wieku 6 miesięcy ciągle nie podnosiła główki – zaczęły się szczegółowe badania. Dziecięce porażenie mózgowe – brzmiał wyrok. Nigdy nie zaczęła chodzić ani mówić. Nawet nie umiała siedzieć samodzielnie. Nie było z nią kontaktu. Byłam przekonana, że Emilka jest też upośledzona umysłowo. Choć czasem, gdy wodziła za mną wzrokiem, wydawało mi się, że próbuje mi coś powiedzieć. Miała tylko mnie. Mąż odszedł kilka miesięcy po diagnozie. Po prostu się spakował i zniknął. Ja do pracy już nie wróciłam. Żyłyśmy z zasiłku i renty Emilki. Gdy miała 8 lat nauczyła się posługiwać tabliczką z literami. Właściwe pola wskazywała nosem. I nagle zaczęłyśmy rozmawiać, słowo po słowie! Chciała mi od razu tyle powiedzieć…Psychologowie wyjaśnili mi wtedy, że Emilka jest bardzo inteligentna, ponad normę – Bożena zamilkła, przetarła mokre oczy.

– Ciągle się nad tym zastanawiam. Czy nie lepiej byłoby dla niej, gdyby taka nie była… – ciągnęła. – Bo niech pan pomyśli, wybitnie inteligentna ludzka istota zamknięta w skorupie. Chciałabym wykrzyczeć całemu światu: tu jestem, posłuchajcie mnie” – napisała mi, jak miała 12 lat. „Ta bezsilność jest najgorsza. Czasem nie chcę żyć” – jak miała 16.

Dziesięć lat temu Emilka dostała komputer ze specjalnym ekranem. Stukała po nim ołówkiem trzymanym w ustach. Taka była dumna, że się nauczyła tej sztuczki. Nagle świat stanął przed nią otworem. Odżyła. Pisała bloga, miała mnóstwo znajomych na całym świecie. Już nie była taka samotna. Odżyłam i ja. Pozwoliłam sobie nawet na wakacje. Pojechałam nad morze, z Emilką została wolontariuszka. To był piękny tydzień. Wiem, że to głupie, ale dziś myślę, że choroba Emilki to kara za tę chwilę szczęścia.

Za to, że w pewnym momencie pomyślałam, że gdyby była zdrowa albo gdyby jej nie było – to moje życie mogłoby tak wyglądać cały czas…Po powrocie do domu zauważyłam, że Emilka słabnie. Białaczka, wyobraża pan sobie? Żeby tak chorej dziewczynie jeszcze takie coś Bóg zsyłał. Wtedy zdecydowałam, że Boga nie ma. Albo jest, ale bardzo nienawidzi swoich owieczek…

Mam dar? Trzeba go wykorzystać

Ostatnie tygodnie Emilka spędziła w hospicjum. Bożena spotkała tam wolontariuszkę. W jej wieku, też straciła dziecko. I ona powiedziała jej coś takiego. „Wiesz, ludzie będą próbowali cię pocieszać, że tak jest lepiej i dla ciebie, i dla niej. Ale to nieprawda. Będzie ci jej brakowało jak cholera, i tak już zostanie. No i będziesz musiała z tym żyć”.

– Miała rację… Chyba. Tylko że ja nie wiem, czy chcę z tym żyć.

Bożena zamilkła. Myślałem, że się rozpłacze, ale nie. Patrzyła tępym wzrokiem w szybę. Nie miałem nic mądrego do powiedzenia. Zresztą – chyba na to nie liczyła.

– Nie wierzyłam panu, ale miał pan rację – odezwała się po chwili. – Trochę mi lżej, jak to z siebie wyrzuciłam.

W milczeniu dokończyliśmy kawę. Na następny trening poszedłem wcześniej. Bożena już tam była, rozciągała się przy drabince. Nowa fryzura, makijaż… „Gdyby tak wyglądała na pierwszych zajęciach, to na pewno bym ją zapamiętał” – pomyślałam i zaraz poczułem się winny, że jestem takim prostakiem.

– Jeszcze raz ci dziękuję za tamtą rozmowę. Dalej codziennie chodzę do Emilki, ale już nie płaczę. Siadam i wspominam nasze najfajniejsze momenty. Emilka tuż przed śmiercią już nie miała siły stukać w komputer czy w tabliczkę. Ale ostatniego dnia resztką sił napisała: „Nie bądź smutna”. Więc zdecydowałam, że będę się starać nie być smutną. Dla niej.

Nie jestem zbyt zajętym człowiekiem, postanowiłem więc pomóc Bożenie cieszyć się życiem. Jak mi powiedziała wtedy w kawiarni – jej przyjaciele gdzieś się pogubili. Postanowiłem ją więc zapoznać z moimi. Pojechała z nami na wycieczkę rowerową. Miło było patrzeć, jak wychodzi ze swojej skorupy. A wieczorem przy ognisku zobaczyłem po raz pierwszy, jak głośno i szczerze się śmieje.

Na karate została prymuską. Jako pierwsza z naszej grupy odważyła się wziąć udział w turnieju i zdobyła pomarańczowy pas. Zaczęła też pracować. W domu kultury, w którym są zajęcia, potrzebna była sekretarka na pół etatu. Po wypłacie zaprosiła mnie na kolację.

Przekonała mnie. Dziś zaczynamy

– Bogdan, wiem, że mi nie wierzysz, ale naprawdę to ta nasza rozmowa w kawiarni sprawiła, że zaczęłam żyć na nowo. Wiem, zaraz powiesz, że nic nie zrobiłeś, a jednak… Wolontariusze w hospicjum znają takich historii na pęczki, nie mają czasu, żeby słuchać kolejnej. Nie wiem, skąd wiedziałeś, że to mi pomoże. Masz jakiś dar.

Podjęliśmy decyzję. Też zostaniemy wolontariuszami. Ale będziemy pracować nie z chorymi, a z ich rodzinami. Pomysł oczywiście był Bożeny.

– Nic wielkiego, spróbujemy robić dla nich to, co ty zrobiłeś dla mnie. Zachęcać do mówienia.

Przekonała mnie. Dziś zaczynamy. Mam strasznego pietra, bo z Bożeną to wyszło tak naturalnie, ale czy będę miał odwagę podejść do nieznajomej matki w żałobie i zachęcać do zwierzeń? Zobaczymy. Bożena mówi, że sobie poradzę, i tego się trzymam. Wierzy we mnie, co więcej, coś między nami zaczyna buzować. Podoba mi się to. Od śmierci żony nie byłem blisko z kobietą. Liczę na coś więcej. 

Czytaj także:
„Przyjaciółka marzyła o mężu i sukni, lecz znów trafiła na świnię. Kochanek skradł nie tylko jej serce, ale i nasz aparat”
„Przyjaciółka była jak magnes na kanalie. Mogli ją zdradzać i oszukiwać, a ona i tak latała za nimi z wywieszonym jęzorem”
„Żona go rzuciła, stracił pracę i mieszkanie. Byłam jego pocieszycielką i przyjaciółką, ale marzyłam o jego dotyku”

Redakcja poleca

REKLAMA