„Swoje nowo narodzone dziecko zostawiłam w szpitalu i uciekłam. Wiedziałam, że wszędzie będzie mu lepiej, niż ze mną”

kobieta z noworodkiem fot. Getty Images, Westend61
„Poród był ciężki, a moje natrętne lęki towarzyszyły mi przez cały ten czas, aż do momentu, gdy córka przyszła na świat. Położna podała mi ją na ręce i zostawiła mnie z nią na chwilę samą. Mała nie płakała, nie szarpała się. Gdy spojrzałam w jej małe, szeroko otwarte, ufne oczka, już wiedziałam”.
/ 23.02.2024 21:15
kobieta z noworodkiem fot. Getty Images, Westend61

Nigdy nie chciałam tworzyć takiej rodziny, jaką sama miałam. Niestety, życie mi się tak potoczyło, że nie trafiłam na szczęśliwe dzieciństwo. Dotychczas sądziłam, że uda mi się wyrwać z tego zaklętego kręgu, że uda mi się nie przenieść własnych złych doświadczeń na swoje własne dziecko, ale teraz już wiem, że na niektóre rzeczy nie mamy wpływu.

Mojej rodzinie daleko było do ideału

Ojciec porzucił moją matkę, gdy tylko dowiedział się, że jest w ciąży. Mama miała zaledwie osiemnaście lat. Sama pochodziła z wybrakowanego domu, więc chyba po prostu nie umiała się mną dobrze zaopiekować. Urodziła mnie, nie oddała, ale wielokrotnie wypominała mi, ile poświęciła, żeby mnie wychować. Dopiero w dorosłości dowiedziałam się, że rodzic nigdy nie powinien mówić takich rzeczy swojemu dziecku...

Dla mnie niestety było to na porządku dziennym. Matka często mnie karała, mówiła mi, że jestem jej porażką i że nie dziwi się, że ojciec mnie zostawił. Pamiętam, że w dzieciństwie bardzo cierpiałam, gdy słuchałam jej obelg. Bardzo długo nie rozumiałam, dlaczego mówi mi takie rzeczy. Buntowałam się, złościłam, robiłam się agresywna. Wszystko, tylko żeby ją ukarać za to, ile bólu mi sprawiała.

– Kiedyś w końcu ucieknę z tego domu i nigdy już do ciebie nie wrócę! – wykrzyczałam jej, gdy miałam jakieś trzynaście lat.

– A uciekaj, płakać nie będę – skwitowała tylko matka.

Bardzo dużo czasu zajęło mi uświadomienie sobie, że matka zwyczajnie wyżywała się na mnie za swoje życiowe niepowodzenia. Sama nie zaznała nigdy bezwarunkowej miłości, więc nie umiała taką obdarzyć i mnie. Faktycznie wyprowadziłam się z domu młodo, praktycznie od razu po liceum. Oczywiście, gdy już przyszło co do czego, matka zaczęła mnie zatrzymywać, szantażować emocjonalnie.

Próbowała mnie powstrzymać przed wyprowadzką, bo pewnie nadal chciała się na mnie wyżywać. Beze mnie nie miała na kim wyładować tych wszystkich lat skrywanych głęboko emocji, zawodów i frustracji. Potrzebowała mnie jak powietrza. Ja jednak nie zamierzałam być jej workiem treningowym.

– Życzę ci, żebyś kiedyś była szczęśliwa. Idź na terapię, mamo – oznajmiłam jej, gdy zabierałam z domu ostatnią walizkę.

– Takie rzeczy rodzonej matce mówić? Gówniara będzie mnie do psychiatry wysyłać! Sama idź, jak jesteś taka mądra! Może ci tam powiedzą, dlaczego nikt cię nie chce – jej ostatnie obelgi usłyszałam już z oddali.

To był jej standardowy mechanizm obronny. Gdy tylko ktoś mówił jej coś, co mogło w nią uderzyć, zaczynała atakować bezwzględnie i na oślep. Ale to już nie był mój problem.

Miałam większą świadomość samej siebie

Już w liceum poznałam bardzo mądrą panią pedagog, która postawiła sobie za cel uświadomić mnie co do mojej sytuacji życiowej. To jej zawdzięczam to, że ruszyłam z miejsca i teraz, po latach, jestem w stanie na zimno przeanalizować zachowanie mojej matki i zrozumieć, że nic z tego nie było moją winą.

– Sandra, twoja mama po prostu nigdy nie zmierzyła się z tym, co sprawiło jej w życiu ból. Złe traktowanie przez własnych rodziców, potem porzucenie przez twojego ojca... To okrutne, ale wielu skrzywdzonych dorosłych wybiera na swoje ofiary własne dzieci, bo wiedzą, że mają nad nimi władzę. Dziecko jest bezbronne, bezinteresownie kocha rodzica. A to często prowadzi do powstawania kolejnych pokoleń poranionych ludzi... – tłumaczyła mi.

Już jako nastolatka regularnie spotykałam się z psychologiem i czytałam książki o trudnych relacjach rodzinnych. Chciałam za wszelką cenę wyrwać się z tego schematu. Nie chciałam być taką osobą czy matką jak moja własna mama. Chciałam być naprawdę szczęśliwa, umieć kochać.

Gdy poznałam Pawła, wydawało mi się, że zesłała go na moją drogę jakaś siła wyższa. Uprzejmy, nieco zawadiacki, miał w sobie coś z rycerza. Pozbawiona wzorca mężczyzny, spragniona prawdziwego uczucia i akceptacji, zakochałam się w nim praktycznie od razu.

– Jesteś mężczyzną, którego szukałam całe życie – szeptałam mu romantycznie, a on całował mnie w odpowiedzi.

Nie wiedziałam wtedy, że zadurzony facet jest w stanie powiedzieć kobiecie wszystko, byle tylko poszła z nim do łóżka... Nie miałam pojęcia i skąd mogłam przypuszczać, że jego zainteresowanie minie równie szybko, jak przyszło. Oczywiście, jak to w takich historiach bywa, szybko zaszłam w ciążę. A wtedy, jak na prawdziwą ironię losu przystało, mój ukochany szybko się ulotnił.

Nie jestem gotowy na bycie ojcem, wybacz – rzucił mi tylko, gdy wychodził z kawiarni, w której, podekscytowana i pełna radości, poinformowałam go o ciąży.

Nie mogłam w to uwierzyć

Wpadłam w ciężki dół. To był mój pierwszy prawdziwy zawód miłosny. Nie dość, że musiałam sobie poradzić z cierpieniem emocjonalnym, to jeszcze miałam świadomość, że w moim ciele rozwija się dziecko, które już na zawsze będzie mnie łączyć z Pawłem.

Były momenty, że łapałam się na tym, że sama winię swoje dziecko o straszną sytuację, w której się znalazłam. „Musiałeś się tu zagnieździć? Naprawdę? Musiałeś być taki uparty i pchać się na świat?!”, złościłam się na niemowlę w myślach. Szybko jednak nachodziło mnie potworne poczucie winy, że myślę w ten sposób o małym, zupełnie bezbronnym dziecku.

W drugim trymestrze byłam znacznie bardziej pogodzona z sytuacją. Zaczynała się we mnie tlić nadzieja, że jakoś sobie poradzę: że mimo przeciwności, wychowam to dziecko na dobrego człowieka, że będę potrafiła odciąć się od własnych złych doświadczeń i ofiarować maluchowi bezwarunkową miłość. Pracowałam do bardzo późnego etapu ciąży, bo nie miałam nikogo, kto mógłby mi pomóc, a nie było mnie stać na kompletne rzucenie pracy. Na szczęście byłam zatrudniona na umowie o pracę, więc przysługiwało mi i zwolnienie lekarskie i urlop macierzyński, ale co dalej?

„Jak ja sama utrzymam dziecko i siebie? Bez niczyjej pomocy? Zupełnie sama?”, myślałam ze strachem nocami, gdy znowu nachodziły mnie obawy.

Jednak największy strach przyszedł w momencie, gdy zaczęłam rodzić. Nagle wszystko stało się takie prawdziwe i namacalne.

– Boże, nie dam rady! – krzyknęłam, gdy dotarłam do szpitala.

Położne pewnie myślały, że mówię o samym porodzie, ale nie. Mówiłam o całym macierzyństwie, które nagle jawiło mi się jako zupełnie niewykonalne. „Jak ja mam pokochać własne dziecko, skoro nie wiem, czym jest miłość? Przecież mnie nigdy nikt tak naprawdę nie kochał”, myślałam z rozpaczą pomiędzy skurczami. „Co jeśli moja matka też myślała, że sobie z tym poradzi? A wyszło, jak wyszło. Za nic nie mogę popełnić tego błędu! Nie skażę dziecka na taką samą matkę, jak moja!”.

Poród był ciężki i trwał długo, a moje natrętne lęki towarzyszyły mi przez cały ten czas, aż do momentu, gdy córka przyszła na świat. Położna podała mi ją na ręce i zostawiła mnie z nią na chwilę samą. Mała nie płakała, nie szarpała się. Gdy spojrzałam w jej małe, szeroko otwarte, ufne oczka, już wiedziałam.

– Przepraszam, ale chcę, żebyś była szczęśliwa. Obawiam się, że ja nie będę mogła ci tego dać – wyszeptałam i zaczęłam płakać.

Dziecko nadal wpatrywało się we mnie ciekawie, nie wydając żadnych dźwięków.

– Przepraszam... Mam nadzieję, że kiedyś mi wybaczysz... Naprawdę robię to dla twojego dobra. Bardzo cię kocham, czymkolwiek ta miłość jest w mojej głowie – wychlipałam do niemowlaka.

Wiedziałam, że tak będzie lepiej

Przez całą noc obejmowałam dziecko w swoich ramionach. Nie chciałam jej puścić nawet na chwilę, bo przecież wiedziałam, że gdy tylko nadejdzie dzień, już więcej jej nie zobaczę. Przytulałam ją, całowałam i płakałam przez kilka godzin bez przerwy. A rano, gdy w końcu zasnęła, odłożyłam ją do łóżeczka na kółkach, które stało przy moim szpitalnym łóżku, a następnie ubrałam się, spakowałam w torbę i wymknęłam z oddziału.

Gdy tylko przekroczyłam próg szpitala, puściłam się pędem przed siebie, żeby tylko nikt mnie nie dogonił. Po mojej twarzy lały się łzy, ale wiedziałam, że podjęłam dobrą decyzję. „W ten sposób moja córka ma szansę na szczęście, na odpowiednią rodzinę. Na pewno większą szansę, niż gdyby została ze mną... Powodzenia, maluchu”, pomyślałam, gdy w końcu znalazłam się w bezpiecznej odległości od szpitala.

Czytaj także:
„Moja dziewczyna zmieniła się z Kopciuszka w Miss Polonię. Byłem zazdrosny, bo faceci zaczęli się ślinić na jej widok”
„Teściowa woła o pomstę do nieba, bo żyję z jej synkiem w grzechu. Daje za nas na tacę i przysyła księży”
„Mąż wyjechał do Ameryki spełniać sen o bogactwie. Zamiast pieniędzy na trójkę dzieci przesłał mi dokumenty rozwodowe”

Redakcja poleca

REKLAMA