Nikt obecny w sali sądowej nie zwraca uwagi na protokolanta. Nie liczymy się ani dla oskarżonych, ani dla świadków, ani sędziów. Jesteśmy niczym sekretarki, które mają tylko notować. Co to za robota – notowanie? Wystarczy przecież słuchać ze zrozumieniem, stukać w klawisze, i tyle. Jakie protokolantka może mieć problemy? Jak może nie wyrabiać się z robotą? Ano – może…
Po dwóch latach pracy w sądzie czułam się przemęczona i wypalona. Kilka godzin dziennie siedziałam w sali sądowej i w skupieniu słuchałam zeznań. Ręce mi mdlały od pisania na komputerze, ale to nikogo nie obchodziło. Czasami tylko sędzia upomniał zeznających, żeby mówili wolniej, bo nie nadążam wszystkiego odnotować.
Koniec rozpraw wcale nie oznaczał końca mojej pracy. Potem zajmowałam się dokumentami. Miałam przydzielone konkretne sprawy i musiałam dbać, aby w papierach panował porządek. Wypisywałam wezwania do sądu na kolejne rozprawy, układałam „moim” sędziom grafiki. „Moim” – czyli tym, dla których na rozprawach pracowałam jako protokolantka.
Niby wiedzieli, że przecież nie mogę się rozdwoić i być w dwóch salach sądowych jednocześnie, ale czasami tak sobie planowali rozprawy, że musiałabym się rozerwać. Zmienianie tych grafików i dzwonienie do świadków, czy na pewno mogą przyjechać do sądu w innym terminie, zajmowało mi mnóstwo czasu. A to nie było wszystko.
Ponieważ pracowałam w wydziale karnym, również do mnie należało wypisywanie pism o uchyleniu aresztu czy sporządzanie listów gończych. Tonęłam w papierach! Po rozprawach miałam głowę jak balon i zazwyczaj nie wystarczało mi już sił na wypisywanie druczków.
Coraz częściej zdarzało mi się więc, że zabierałam robotę do domu. Jechałam z ciężką torbą pełną papierów tramwajem, bo jeszcze nie dorobiłam się samochodu. A potem ślęczałam nad aktami w weekendy i święta i coraz częściej miałam poczucie, że przestaję nad tym wszystkim panować. Z każdym dniem byłam coraz bardziej zmęczona psychiczne i fizycznie. I w mojej głowie pojawiały się myśli, że po prostu dłużej nie dam rady.
Stałam się kłębkiem nerwów
Doszło do tego, że pewnego dnia rozpłakałam się na rozprawie, ponieważ nie nadążałam z notowaniem. Poza tym oskarżony mówił szybko, i w dodatku wyjątkowo agresywnym tonem… Poczułam się tak, jakby na mnie krzyczał, jakby mnie popędzał.
Przypomniało mi się, jak w dzieciństwie pokrzykiwał na mnie ojciec, którego się bałam; cała się kuliłam, gdy mówił do mnie takim tonem. Niespodziewanie dla mnie samej, teraz, w tej sali sądowej, łzy same zaczęły płynąć mi po twarzy. Sędzia to zauważył, był zdziwiony. Czasami nawet protokolanta mogą wzruszyć czyjeś zeznania – jesteśmy przecież tylko ludźmi. Ale ten facet mówił o włamaniach do sklepów, w jego słowach nie było nic, co mogłoby poruszyć emocje. Moje łzy tłumaczyło tylko jedno: zszargane nerwy.
Potem było coraz gorzej. Przestałam panować nad sobą w pracy. Potrafiłam krzyczeć na ludzi, kiedy uważałam, że nie wywiązują się ze swoich obowiązków, a przez to tylko dokładają mi roboty. Oczywiście, potem chodziłam i przepraszałam, jednak i tak zyskałam opinię trudnej we współpracy. Takich osób się nie awansuje, a mnie przecież na tym bardzo zależało. Byłam ambitna i zapewne dlatego wszystko chciałam mieć pod kontrolą, a kiedy przestałam dawać sobie radę z tym całym ogromem spraw – posypałam się psychicznie.
Były dni, kiedy bolało mnie dosłownie wszystko – i dusza, i ciało. Moja ręka czy noga ważyły tonę – i trudno mi je było podnieść. Dopadały mnie tak silne bóle brzucha, że zginały mnie wpół, a przy większym zdenerwowaniu wymiotowałam. Jednak najgorszy był ten kamień leżący na mojej klatce piersiowej – istny głaz narzutowy. Przez niego nie mogłam oddychać.
Czasem łapałam powietrze rozpaczliwie, jak ryba, co musiało to wyglądać idiotycznie. Czerwieniłam się przy tym, oczy niemal wychodziły mi na wierzch. W pracy zaczęto nawet szeptać za moimi plecami, że mam poważne kłopoty, co jeszcze bardziej mnie frustrowało.
W końcu jeden z sędziów odmówił współpracy ze mną, bo – jak powiedział – wprowadzam nerwową atmosferę.
Wtedy dopiero naprawdę się zaczęło! Z jednej strony, tyle razy marzyłam o tym, żeby już nigdy nie więcej nie iść do tej pracy, a z drugiej – bałam się, że ją stracę. Potrzebowałam przecież pieniędzy! Wiedziałam także, że nie poradzę sobie z szukaniem nowego zajęcia; że w stanie, w którym jestem, to mnie zdecydowanie przerośnie. Zmieniłam się w kłębek nerwów. To nie mogło skończyć się dobrze...
Jak mogłam się tak pomylić?!
Pewnego dnia miałam wypisać nakaz aresztowania. Jeden z wielu, z jakimi miałam do czynienia. Pewien mężczyzna był podejrzany o to, że produkuje i rozprowadza narkotyki. Pamiętam, jak rozbawiło mnie to, że nazywa się tak samo jak sąsiad moich rodziców.
Nie lubiłam go, bo był nadęty, chodził w garniturze i uważał się za lepszego od innych. Swój służbowy samochód parkował jak najbliżej wejścia do budynku, czasami wręcz je zastawiając. A kiedy zwracano mu uwagę, żeby tego nie robił, bo niektórzy mają przez to problem z wejściem do klatki schodowej, szczególnie matki z wózkiem, bezczelnie mówił, że on nie ma czasu na szukanie miejsca parkingowego gdzieś dalej. Zdarzało się, że nie chciał wsiąść do windy, bo... nie będzie jechał z pospólstwem. No i wiecznie gadał przez komórkę.
Mnie metodycznie ignorował. Nie rozumiałam dlaczego, przecież mieszkał drzwi w drzwi z moimi rodzicami. A ja, choć wyprowadziłam się od nich już jakiś czas temu, często u nich bywałam. Musiał więc mnie znać, przynajmniej kojarzyć. A mimo to na korytarzu patrzył na mnie i nie widział, jakbym była powietrzem. Źle się z tym czułam, ale cóż…
– Nie pierwszy burak w moim życiu i niestety nie ostatni – mówiłam sobie.
Kiedy tamtego dnia mama zadzwoniła do mnie z sensacją, że do mieszkania sąsiada wpadła policja i zrobiła mu kipisz, w pierwszym momencie byłam zachwycona. „A to się dostało draniowi! Ciekawe, co przeskrobał” – pomyślałam.
Doskonale się bawiłam, gdy mama opowiadała mi, jak to się odbyło.
– Wszystko obserwowałam przez wizjer. Pierwsza usłyszałam odgłosy na klatce schodowej. Sama wiesz, jaka jestem na takie rzeczy wyczulona, odkąd okradli Kowalskich z parteru. No więc spojrzałam i zobaczyłam faceta w kamizelce kuloodpornej z wielkim napisem POLICJA na plecach. Zadzwonili do pana Roberta, a kiedy im otworzył w samym podkoszulku i bokserkach, to z miejsca powalili go na podłogę i skuli. A potem wciągnęli do środka i zamknęli drzwi, ale i tak było słychać, jak na nich wrzeszczy.
– Ciekawe, co zrobił – zastanawiałam się.
Pasowałoby mi przywłaszczenie pieniędzy. Skądś przecież musiał brać na te luksusy: wymuskane garnitury, coraz to nowsze smartfony. Za moment jednak mina mi zrzedła, bo mama powiedziała coś, co wzbudziło moje autentyczne przerażenie.
– Nie, nie chodziło o pieniądze. Słyszałam coś o narkotykach.
Myśli w mojej głowie zaczęły krążyć chaotycznie, ale już po chwili dotarła do mnie straszna prawda. Ten nakaz aresztowania, który niedawno wypisałam, dotyczył narkotyków. Czyżbym się tak okropnie pomyliła…?
Do sądu jechałam na miękkich nogach. Ledwie doszłam do swojego biurka, otworzyłam akta i spojrzałam na kopię nakazu aresztowania. Krew odpłynęła mi z głowy. Tak! Rozbawiona tym, że podejrzany ma identyczne nazwisko i imię jak sąsiad moich rodziców, bezwiednie wpisałam adres zamieszkania sąsiada zamiast danych prawdziwego przestępcy. Policja poszła do niego jak po sznurku. Nazwisko i imię się zgadzało, adres także. Aresztowali go i przeszukali mu mieszkanie, zanim się zorientowali, że to nie ten człowiek. Inna data urodzenia i PESEL.
Wcale nie jest złym człowiekiem
Wiedziałam, że ta pomyłka będzie mnie sporo kosztowała. Załamałam się. Moja kierowniczka zastała mnie przy biurku zalaną łzami i niezdolną do wykrztuszenia słowa. Przecież przez moje gapiostwo nie tylko ja mogłam mieć kłopoty, ale i sędzia kierujący sprawą! To on podpisał niewłaściwy nakaz…
Ale – co mnie zaskoczyło – to właśnie ten sędzia mi wtedy pomógł. Powiedział:
– Obserwuję panią od dawna i uważam, że jest pani przemęczona. Nie myślałam pani o zwolnieniu lekarskim?
Poszłam więc do lekarza i dostałam dwa miesiące zwolnienia. Zlecił mi odpoczynek, ale też udział w sesjach terapeutycznych. Ze swoją grupą i terapeutą spotykałam się codziennie, rozmawiamy o naszych problemach. Otworzyłam się i bardzo mi to pomogło. Kiedy po dwóch miesiącach wróciłam do pracy, zrozumiałam, że nie jestem w stanie jej wykonywać.
– Podobno zwariowałaś – słyszałam od różnych osób kąśliwe uwagi, a z takim piętnem nie chciałam pracować.
Znalazłam inną robotę. W sądzie rodzinnym, w którym jest dużo spokojniej, a i odpowiedzialność mniejsza. Nie ma obawy, że aresztują przeze mnie kogoś niewinnego. A sąsiad rodziców? Bałam się bardzo, że będzie mnie oskarżał i żądał zadośćuczynienia za moją pomyłkę. Na początku nie umiałam z nim porozmawiać, zdobyłam się na to po miesiącu terapii. I odkryłam, że wcale nie jest złym człowiekiem. Raczej pogubionym.
On się zwyczajnie ukrywał przed światem za tym swoim garniturem i drogą komórką. Wyznałam mu szczerze, co się ze mną działo, że to była pomyłka i za nic nie chciałam zrobić mu krzywdy. Wybaczył mi i nie wyciągnął żadnych konsekwencji. Odetchnęłam.
Czytaj także:
„Przyszła teściowa postawiła okrutne ultimatum. Miałam oddać chorego brata do domu opieki, albo ze ślubu nici”
„Mój facet narobił mi wstydu na imprezie i wyrzuciłam go z domu. Darlibyśmy koty do dziś, lecz połączyła nas choroba”
„Siostra właziła z butami do mojego małżeństwa. Tępiła mojego męża, bo uważała, że każdy facet to zdradziecka świnia”