„Mój facet narobił mi wstydu na imprezie i wyrzuciłam go z domu. Darlibyśmy koty do dziś, lecz połączyła nas choroba”

para z psem fot. Adobe Stock, rh2010
„Na pierwszy tydzień wzięłam urlop. Karmiłam ją, poiłam, zmieniałam podkłady, na które siusiała. Masowałam ją i ćwiczyłam. Ale co dalej? Wiedziałam, że nie mogę jej zostawiać w takim stanie samej na 8 godzin. Walczyłam ze sobą kilka dni. W końcu schowałam dumę do kieszeni i zadzwoniłam do Stasia”.
/ 21.08.2022 15:15
para z psem fot. Adobe Stock, rh2010

Lusia jest kilkuletnią suką, znajdą. Prostym polskim niskopiennym kundlem. Pojawiła się w naszym życiu dość przypadkowo. Staś był wtedy moim całkiem świeżym narzeczonym. Od tygodnia razem mieszkaliśmy. Dopiero zaczynaliśmy się docierać.

W tamten weekend pojechaliśmy na wycieczkę do Zamościa. Po drodze zatrzymaliśmy się w jakiejś mieścinie przy sklepie spożywczym, żeby kupić wodę. Gdy wyszliśmy, po parkingu biegał pies. Wyglądał, jakby właśnie się zgubił. Staś złapał psa za obrożę. Ja weszłam do sklepu i spytałam ekspedientki, czy wie może, czyj to pies. Kobieta wyjrzała przez okno i pokręciła głową.

– Znam wszystkie kundle z okolicy, takiego nikt tu nie ma – zawyrokowała.

Pomyślałam, że może ktoś zatrzymał się na chwilę i przez gapiostwo odjechał bez psa. Czekaliśmy pół godziny. Nikt się nie zjawił.

– Jedźmy, nic nie zdziałamy – irytował się Staś.

Z ciężkim sercem wsiadłam do auta. Gdy ruszyliśmy, zobaczyłam, że pies zaczyna biegać po jezdni. Pisk opon, przekleństwa. Zawróciłam. Wyskoczyłam na parking i gwizdnęłam. Pies przybiegł. Był naprawdę przerażony. Próbowałam przekonać sprzedawczynię, żeby go przechowała, że może ktoś się zgłosi. Prychnęła na mnie ze złością.

– A jasne, jeszcze mi kundla potrzeba. Czworo dzieci mam.

– Staś. Ja tego psa tu nie zostawię. Zabieramy go. Zostawię w sklepie telefon. Jak się znajdzie właściciel, to zadzwonią.

Staś nie miał zadowolonej miny. Ale samochód był mój, więc nie bardzo mógł protestować.

Powiedział, że nie będzie się nią zajmował

Zaprowadziłam psa na trawnik, żeby przed drogą się załatwił. Wtedy okazało się, że to suka. Przyjrzałam się uważnie jej brzuchowi. Wyglądało na to, że niedawno miała szczeniaki. Zaczęłam podejrzewać, że ktoś ją po prostu wyrzucił. Na tylnym siedzeniu rozłożyłam koc. Suczka wskoczyła do auta i od razu się położyła. Przestała się trząść i skamleć. Pojechaliśmy dalej.

W Zamościu nie zwiedzaliśmy za wiele, bo nie chciałam psa zbyt długo trzymać samego w aucie. Zostawiliśmy wodę i uchylone okno, ale i tak się martwiłam.

– Nie ma się co oszukiwać. Po tego psa nikt się nie zgłosi – zagadnęłam Stasia w drodze powrotnej. – Możemy go albo zawieźć do schroniska, albo przygarnąć…

Staś długo milczał.

– Coś czuję, że już podjęłaś decyzję. Czegokolwiek nie powiem i tak zrobisz po swojemu. Okej, bierz ją. Ale ja się nie będę nią opiekować.

Zastanawiałam się, co robić. Trochę się bałam, że z powodu psa nasz całkiem jeszcze świeży związek się rozpadnie. Ale gdy spojrzałam w te smutne psie oczy wiedziałam, że nie potrafię jej oddać do schroniska. Postanowiłam, że jakoś to wszystko zorganizuję.

Suczkę nazwałam Lusia. Według weterynarza miała około dwóch lat i rzeczywiście niedawno urodziła szczeniaki. Starałam się jak mogłam, by Lusia nie zastępowała Stasiowi drogi. Rano wstawałam i wychodziłam z nią po cichutku, żeby go nie obudzić. Wieczorem, gdy wskakiwała na kanapę, dbałam, żeby leżała po mojej stronie i mu nie przeszkadzała.

Niestety, nie wszystko szło zgodnie z planem. Po dwóch tygodniach mieszkania u nas Lusia zeżarła Stasiowi jego notatki, potrzebne mu do pracy. Wściekł się. Tłumaczyłam mu, że przecież ma wszystko w komputerze, wystarczy drugi raz wydrukować. Miałam wrażenie, że o tym nie pomyślał. Coś tam pomruczał pod nosem, ale w końcu dał spokój.

Lusia była już u nas dwa miesiące, gdy Staś złamał nogę. Głupia sprawa, poślizgnął się na schodach, gdy wynosił śmieci. Na pogotowiu zapakowali go w gips i dostał cztery tygodnie zwolnienia. Trochę się martwiłam, że będzie na całe dni zostawał sam na sam z Lusią.

Pierwszego dnia urwałam się trochę wcześniej z pracy. W domu panował spokój. Lusia spała, Staś oglądał telewizję.

– Suka piszczała pod drzwiami, więc ją wypuściłem na trawnik. Siku jej się chciało – oznajmił Staś.

Czekałam na dalszy ciąg. Że przecież nie tak się umawialiśmy. Że miał się nią nie zajmować. Ale Staś nic więcej nie powiedział, a ja wolałam o nic nie dopytywać. Dwa dni później, gdy wróciłam do domu, Staś stał przy lodówce i skubał zimnego kurczaka. Nie zauważył mnie, więc schowałam się za wieszakiem i patrzyłamCo drugi kawałek mięsa lądował na podłodze, ku uciesze Lusi.

 – Smakowało? Dobry piesek. Tylko nie mów mamusi. Ona uważa, że jesteś za gruba.

Nie wytrzymałam i zaczęłam się śmiać. Staś spojrzał na mnie i od razu zmienił śpiewkę.

– Nie wiem, kto nauczył tego psa żebrać. Nie ja – parsknął i pokuśtykał do salonu.

A jednak się polubili!

Kilka dni później Staś w końcu przyznał się do wszystkiego.

– Okej, już nie będę udawał. Polubiliśmy się z Lusią. To fajna psina. Już możesz się nie martwić.

Przez kolejny rok to Staś dużo więcej czasu niż ja spędzał w domu. W jego firmie były zmiany i część osób dostała zgodę na pracę zdalną.

– Skorzystałem, bo przecież mogę pisać te programy z domu. A Lusi w towarzystwie będzie weselej.

W rezultacie porobiło się tak, że Lusia stała się bardziej psem jego niż moim. Trochę byłam zazdrosna, przyznaję. W pewnej chwili doszło nawet do tego, że suka zrobiła się ważniejsza ode mnie.

– Nie idźmy dziś na tę imprezę. Lusia wymiotowała w ciągu dnia, lepiej jej nie zostawiać samej – usłyszałam którejś soboty.

Weekendowe wyjazdy też Staś zaczął dobierać po kątem psa.

– Nie jedźmy do Wrocławia. Co Lusia będzie tam robić? Pies się musi wybiegać!

Rok temu między mną i Stasiem zaczęło się coś psuć. Pojawiły się drobne sprzeczki. O drobiazgi – brudny kubek, kapcie pozostawione nie tam gdzie trzeba. A potem coraz poważniejsze awantury. Gdy wrzeszczeliśmy na siebie w kuchni, Lusia chowała się pod stołem i trzęsła.

– Widzisz? Zobacz, przez ciebie Lusia się wystraszyła – kończył wtedy triumfalnie kłótnię Staś. – Chodź, maleńka do tatusia.

Brał ją na ręce i znikał w swoim pokoju.

Aż do tamtej awantury wierzyłam, że jakoś w końcu się dogadamy. Po kilku cichych dniach zawsze znowu zaczynaliśmy rozmawiać. A po tamtej imprezie wyrzuciłam Stasia z domu. Już nie umiałam mu wybaczyćPamiętam tamten dzień. Staś od rana był nie w humorze. Próbował się wykręcić od pójścia na tę imprezę.

– Przestań strzelać fochy, to czterdziestka twojego przyjaciela, naprawdę, nie rób mu tego. I nie ma mowy, sama nie pójdę. Nie zamierzam cały wieczór odpowiadać na pytanie o ciebie.

Staś mamrotał coś pod nosem, ale w końcu wstał i się ubrał. W taksówce pokłócił się z kierowcą, że źle nas wiezie. Zaczęli na siebie krzyczeć. Gdy staliśmy na światłach, Staś nagle wysiadł i trzasnął drzwiami. Taksówkarz spojrzał na mnie pytająco.

– Jedziemy dalej – zdecydowałam.

Z wściekłości aż się popłakałam.

Oczywiście gdy tylko weszłam do klubu, musiałam zacząć odpowiadać na pytania, gdzie Staś.

– Nie wiem – odpowiadałam zgodnie z prawdą.

Zjawił się około północy, kompletnie pijany. W ciągu pół godziny pokłócił się z kelnerem, obraził kilku gości i rzucił jakąś złośliwostkę pod adresem żony jubilata.

Miałam dość. Nie chciałam z nim gadać

Ze wstydu o mało nie zapadłam się pod ziemię. W końcu to z mojego powodu znalazł się w tym towarzystwie. Wróciłam do domu i spakowałam jego rzeczy. Postawiłam je w przedpokoju. Z kartką: „Wracam w niedzielę wieczorem. Klucze zostaw w skrzynce pocztowej. Tak będzie lepiej dla wszystkich”. Wzięłam Lusię i pojechałam do rodziców.

Staś próbował do mnie dzwonić, ale nie chciałam z nim rozmawiać. Przez kolejnych kilka tygodni pisał do mnie na przemian błagalne i obraźliwe esemesy. Raz prosił o kolejną szansę, raz domagał się oddania mu Lusi. Na żadnego nie odpisałam. Wiedziałam, że Lusia za nim tęskni, ale bałam się, że jak pozwolę mu ją zabrać na weekend, to więcej jej nie zobaczę.

W końcu Staś przestał do mnie pisać. Raz zobaczyłam go na ulicy. Przeszłam na drugą stronę. Jestem pewna, że on też mnie widział, ale udał, że jest inaczej.

Dwa miesiące temu pojechałam z Lusią do znajomych na wieś. Szczęśliwy pies ganiał po łąkach, tarzał się i szczekał. Wieczorem Lusia została na werandzie. Pozwoliłam jej. Rano z kubkiem kawy wyszłam zobaczyć, czy jeszcze śpi. Posłanie było puste. Zawołałam ją raz, drugi. Nic.

Ubrałam się i zaczęłam jej szukać. Chodziłam, nawoływałam… Zaczęłam się martwić, że stało się coś złego. Nagle usłyszałam ciche skomlenie. W krzakach za stodołą leżała Lusia. Nie widać było żadnych obrażeń, ale nie mogła się podnieść. Nie miałam pojęcia, co jej jest. Pojechałyśmy do weterynarza. Po wielu badaniach okazało się, że Lusia ma uszkodzony kręgosłup.

– To wada wrodzona, nie mogła pani tego przewidzieć – pocieszał mnie lekarz, gdy zaczęłam sobie wyrzucać, że to moja wina.  – Możemy ją zoperować. Potem rehabilitacja. Jest duża szansa, że za kilka miesięcy Lusia będzie normalnie chodzić.

Operacja sporo kosztowała, ale oczywiście się zdecydowałam. Gdy dwa dni później zabrałam ją z kliniki do domu, dostałam wytyczne: przez najbliższy miesiąc pies nie powinien chodzić. I trzeba z nim ćwiczyć kilka razy dziennie. Rehabilitantka pokazała mi jak.

Znajomy zbudował Lusi specjalny kojec. Na pierwszy tydzień wzięłam urlop. Karmiłam ją, poiłam, zmieniałam podkłady, na które siusiała. Masowałam ją i ćwiczyłam. Ale co dalej? Wiedziałam, że nie mogę jej zostawiać w takim stanie samej na osiem godzin.

Walczyłam ze sobą kilka dni. W końcu schowałam dumę do kieszeni i zadzwoniłam do Stasia.

– Chyba nie sądzisz, że będę z tobą rozmawiał – wrzasnął wściekły i chciał się rozłączyć.

– Staszek, proszę, zaczekaj. Chodzi o Lusię.

W słuchawce panowała cisza, ale wiedziałam, że Staś jest ciągle na linii. Opowiedziałam mu wszystko.

– Wiem, że to także twój pies. I że na nią tęsknisz. Ona za tobą też. Powinnam wam pozwolić się spotykać, przepraszam. Głupio zrobiłam. Ale mam nadzieję, że ze względu na Lusię wybaczysz mi. Jesteś jej potrzebny.

Staś przetrzymał mnie kilkanaście długich sekund. Wiem, należało mi się.

– Ok. Przyjadę do ciebie. Porozmawiamy.

Lusia bardzo za nim tęskniła...

Lusia na widok Stasia oszalała. Aż się bałam, że jej szwy popękają. Lizała go po twarzy, po rękach. Było mi głupio. I wobec niego, i wobec psa. Dokładnie wiedziałam, jak to zabrzmi, gdy zaraz poproszę go o pomoc przy opiece nad Lusią. Ale nie miałam innego wyjścia.

– Pewnie już się domyślasz, że nie zadzwoniłam do ciebie tak zupełnie bezinteresownie. Lusia potrzebuje opieki. Codziennie. Ja muszę chodzić do pracy. A ty chyba ciągle pracujesz z domu… To może mógłbyś i stąd. Możesz mi powiedzieć, co o mnie myślisz, przyjmę to na klatę. Ale wiesz, że Lusia nie jest niczemu winna. Jak widzisz, bardzo za tobą tęskniła.

Byłam czerwona na twarzy, spocona, jąkałam się. Ale jak już powiedziałam, co musiałam, bardzo mi ulżyło. Teraz wóz albo przewóz. Wszystko w rękach Stasia. Oszczędził mi kazań. Chyba widział, że dokładnie wiem, co mógłby powiedzieć. Dał sobie spokój.

– Wiesz, że bardzo lubię Lusię. Nie ma sprawy, pomogę. Mogę pracować stąd. Ale musimy ustalić jedno. Gdy Lusia już wyzdrowieje, będziemy się nią dzielić. Zgoda?

Przytaknęłam. Nie tylko dlatego, że nie miałam innego wyjścia. Wiedziałam, że powinnam tak zrobić od początku i tylko wściekłość, a potem urażona duma mnie powstrzymały.

Przez kolejny miesiąc Staś codziennie stawiał się rano ze swoim laptopem na dyżur. Z początku wychodził, gdy tylko wracałam z pracy.

– Może zostaniesz na kolacji? – zaproponowałam któregoś razu. Został.

Było miło. Rozmawialiśmy z początku o psie, potem tematy same się nasuwały. Przypomniałam sobie, dlaczego kiedyś się w nim zakochałam.

Taki układ wszystkim odpowiada

Dwa dni później, gdy wróciłam z pracy, Staś nie posiadał się z radości.

– Aśka, patrz! – zawołał. I postawił Lusię na dywanie. – Zawołaj ją.

Zawołałam. Lusia nieporadnie ruszyła. Łapka za łapką. Tych parę kroków ją zmęczyło, ale chodziła! I to było najważniejsze!

– Trzeba to opić! – zadecydowałam i wyciągnęłam butelkę wina. Potem drugą. Nagle Staś zaczął mnie całować. Nie zaprotestowałam. Opamiętałam się dopiero, gdy zaczął mnie rozbierać.

– Staś, zaczekaj. Nie róbmy tego. To nie ma sensu.

Odsunął się ode mnie. Myślałam, że się obraził.

– Masz rację. Słabo nam szło jako parze. Ale jesteśmy całkiem dobrymi przyjaciółmi. Nie psujmy tego. 

Odetchnęłam ulgą. Bo myślałam dokładnie tak samo.

Dalej opiekujemy się Lusią. Czasem jemy razem kolację. Byliśmy nawet razem na wsi. Lusia na łące zaczęła wtedy biegać. Koślawo, ale jednak. Ustaliliśmy, że dopóki Staś pracuje z domu, Lusia będzie u niego. Ja będę ją zabierać, wracając z pracy. Weekendami będziemy się dzielić. Taki układ wszystkim odpowiada. Także Lusi.

Czytaj także:
„Faceci w sanatoriach to bezczelni podrywacze. Chcą się bawić, a potem się dziwią, że zostają bez mieszkania i kasy”
„Mój zięć uwielbiał mi umniejszać. Pajac lekceważył mój intelekt do momentu, aż nie wygrałam fortuny w teleturnieju”
„Uratowałam życie przypadkowego mężczyzny. Ludzie mijali nas bez żadnych refleksji, podczas gdy ja walczyłam o jego oddech”

Redakcja poleca

REKLAMA