Niedawno przeszedłem na emeryturę. Świadczenie dostałem lichutkie, więc zacząłem szukać jakiegoś zajęcia. Choćby na pół etatu. Rozglądałem się, czytałem ogłoszenia, Pytałem znajomych. I wreszcie trafiłem! Prywatne przedszkole szukało konserwatora. No, wiecie, takiego człowieka od wszystkiego. Jak się klamka urwie, to przykręci, jak noga w krześle zacznie się chwiać, to ją przymocuje, gdy żarówka się przepali – wymieni, a w międzyczasie pieca w kotłowni przypilnuje…
Zawsze lubiłem majsterkować, znam się trochę na stolarstwie i hydraulice, więc umówiłem się na rozmowę z dyrektorką. No i kilka dni później zadzwoniła do mnie i powiedziała, że jestem najlepszym kandydatem na to stanowisko.
– Świetnie! Mam zacząć od jutra? – zapytałem uradowany.
Rok przedszkolny już się zaczął i myślałem, że moje usługi są potrzebne od zaraz.
– Nie tak szybko, panie Marianie. Zanim podejmę ostateczną decyzję, musimy porozmawiać o kilku ważnych zasadach – usłyszałem.
– Tak, a jakich? Bo jeśli chodzi o alkohol, to ja nie piję. Żona mi nie pozwala – wyjaśniłem szybko.
– Nie pije pan? To dobrze… Ale nie w tym rzecz – stwierdziła.
– No to w czym? – zdziwiłem się.
– To absolutnie nie jest rozmowa na telefon. Proszę wpaść do mnie za dwa dni, to wszystko panu wyjaśnię. Uprzedzam jednak, że jeśli nie zaakceptuje pan tych zasad, to nasza współpraca będzie niemożliwa – zastrzegła surowym tonem.
Słowa dyrektorki dały mi do myślenia
Zacząłem się zastanawiać, o co może chodzić. Kombinowałem, kombinowałem i nic sensownego nie przychodziło mi do głowy. No bo jak nie o picie w pracy, to o co? Tak mnie to męczyło, że aż poszedłem z tym do żony.
– Sama nie wiem, Maniu – westchnęła Lusia. – Może o to, żebyś papierosów na terenie przedszkola nie palił. Albo w brudnych ciuchach do pracy nie przychodził. Sam wiesz, jak niektórzy fachowcy wyglądają… Jak taki wejdzie do sklepu po coś do zjedzenia, to aż się niedobrze robi – zastanawiała się głośno.
– Eee, tam, o takich rzeczach toby mi powiedziała nawet przez telefon. To musi być coś innego. Mówię ci, ona była taka tajemnicza, jakby o bezpieczeństwo narodowe chodziło – miałem wątpliwości.
Lucyna od razu się nadęła.
– Tak? No to daj mi święty spokój i sam sobie kombinuj. Albo w ogóle o tym nie myśl. Przecież jak pojutrze do niej pójdziesz, to się dowiesz.
Żona zajęła się swoją robotą, a ja zostałem w fotelu z kubkiem herbaty w dłoni i nierozwiązaną zagadką w głowie. Przez skórę czułem, że to będzie jakaś bomba. Nie podejrzewałem jednak, że aż tak wielka… Na spotkanie z dyrektorką przyszedłem punktualnie co do minuty. Miałem nadzieję, że od razu przejdzie do tematu. Ale ona zwlekała. Tłumaczyła, co będzie należało do moich obowiązków, o której mam zaczynać pracę, gdzie mogę chować swoje rzeczy. I takie tam drobiazgi. Powoli traciłem cierpliwość.
– Pani dyrektor, wszystko pięknie, ale przez telefon wspomniała pani coś o bardzo ważnych zasadach, które muszę zaakceptować. Może najpierw o nich porozmawiamy? Chcę wiedzieć, na czym stoję – powiedziałem w pewnym momencie.
– Dobrze. Panie Marianie, proszę mi powiedzieć, jaki jest pana stosunek do dzieci? – zapytała.
– To znaczy? – nie rozumiałem, o co tej kobiecie chodzi.
– Nooo… eee… czy pan je lubi, czy raczej nie… – wyjaśniła mętnie.
– Uwielbiam maluchy i świetnie potrafię się z nimi dogadywać – przyznałem od razu. – Moi wnukowie są już prawie dorośli, ale jak byli w wieku przedszkolnym, to przychodzili do mnie, a nie do babci. Bo to ja brałem ich na kolana, opowiadałem najróżniejsze historie, zabierałem do garażu na wspólne majsterkowanie. Żonie czasem brakowało do tych gagatków cierpliwości, a ja wytrzymywałem wszystkie ich wybryki. Naprawdę potrafię okazać dzieciom wiele serca i zrozumienia – powiedziałem z dumą, lecz dyrektorka nie wyglądała na zachwyconą.
– No właśnie, tego się obawiałam, bo wygląda na to, że jest pan naprawdę miłym człowiekiem – westchnęła.
– To źle? – wybałuszyłem na nią oczy.
– W pewnym sensie tak – odparła.
– Rany boskie, niech pani wreszcie powie, o co chodzi, bo mam już taki mętlik w głowie, że za chwilę zwariuję. To co? Mam być niemiły dla dzieci? Nie wiem… Krzyczeć na nie? Rozstawiać po kątach? – dopytywałem się.
– Broń Boże, żadnych krzyków! Chodzi o to, żeby pan zachował dystans. Żadnego przytulania, wycierania nosków, pomagania w zakładaniu kurteczki, witania się, zaprzyjaźniania, w ogóle dotykania. No i oczywiście zabierania do pomieszczenia gospodarczego – powiedziała.
Poczułem, jak oblewa mnie zimny pot, bo w mojej głowie zakiełkowała natychmiast pewna myśl.
– Zaraz, zaraz… Czy pani mnie ma za jakiegoś zboczeńca? – zdenerwowałem się okropnie.
– Skąd! Ale rodzice są bardzo przewrażliwieni. Na pierwszym zebraniu zażądali, aby każdy mężczyzna, który zaczyna pracę w przedszkolu, zobowiązał się do tego, że będzie trzymał się od ich dzieci z daleka. Proszę ich zrozumieć… Tyle się teraz mówi... Nic więc dziwnego, że dmuchają na zimne. A ja muszę uszanować ich decyzję – tłumaczyła.
– No dobrze, zobowiązuję się, będę na dystans – powiedziałem, choć uważałem, że to obraźliwe.
– To nie wystarczy. Musi pan to zrobić na piśmie – podsunęła mi pod nos zapisaną kartkę papieru.
Rzuciłem na nią okiem i zbaraniałem. Z tego, co tam było napisane, wynikało, że jeśli zrobię coś wbrew zasadom, to zostanę wyrzucony z pracy, a na głowie będę miał policję.
– No nie, to już przesada. Przecież takie maluchy są bardzo ciekawskie. Dzieciak sam może do mnie podejść, gdy będę coś naprawiał. I co mam wtedy zrobić? Rzucić wszystko i uciekać? Albo odepchnąć malucha kluczem francuskim, żeby go nie dotknąć ręką? To jakieś chore! – wkurzyłem się już na dobre.
– Oczywiście, że nie. Proszę nie traktować tego tak dosłownie… Wszystko w granicach rozsądku. W trudnych sytuacjach najlepiej wołać opiekunów. Tak będzie najbezpieczniej. No to jak, popisze pan? – patrzyła na mnie z nadzieją.
– Podpiszę – postawiłem parafkę.
Zależało mi na tej pracy. Gdyby nie to, pewnie rzuciłbym jej tym papierkiem w twarz.
No nie, ten maluch zaraz spadnie…
Po powrocie do domu opowiedziałem wszystko żonie. Aż przysiadła z wrażenia.
– Rany boskie, to jakaś kompletna bzdura! Przecież jeszcze nasze dzieci wołały do woźnego wujku, i chodziły się do niego wypłakać, gdy działa się im jakaś krzywda. A teraz takie rzeczy… Przecież to poniżające. Chyba nie podpisałeś? Przecież to tak, jakbyś sobie pętlę na szyję założył – napadła na mnie.
– Niestety, musiałem. Inaczej nie dostałbym tej pracy – rozłożyłem ręce.
Lucyna pogderała jeszcze przez chwilę, ponarzekała, że świat na głowie stanął, ale w końcu się poddała. Dobrze wiedziała, że dodatkowe pieniądze są nam potrzebne. A pensję w przedszkolu, jak na polskie warunki, miałem mieć całkiem niezłą. Kilka dni później rozpocząłem pracę. Starałem się trzymać od dzieciaków z daleka, ale nie zawsze mi to wychodziło. Było tak, jak podejrzewałem: gdy tylko zaczynałem coś naprawiać, maluchy nie odstępowały mnie na krok. Pytały, co będę robić, co się zepsuło, czy mogą pomóc.
Próbowały wieszać mi się na nogach, zwłaszcza chłopcy byli namolni. Chcieli podawać klucze, śrubokręty. Więcej czasu zajmowało mi pilnowanie, by się do mnie za bardzo nie zbliżali niż sama robota! Po miesiącu byłem tym już tak zmęczony, że chciałem zrezygnować z pracy. Wiem, że to niektórym może wydawać się śmieszne, ale naprawdę miałem dość. Przed oczami ciągle miałem to nieszczęsne pismo z zasadami, które podpisałem. I pewnie w końcu bym odszedł, gdyby nie pewne wydarzenie.
To było późnym popołudniem. Rodzice zaczęli przyjeżdżać po dzieci. Ja też zbierałem się już do domu, gdy zauważyłem przez okno swojej kanciapy, że jakiś maluch wspina się po drabince na placu zabaw. Szczeble były bardzo śliskie, bo po deszczu złapał delikatny mrozek. Drabinki nie są wysokie, ale chłopcu groził bolesny upadek. Zwłaszcza że w ciemnościach nie widział za dobrze. Przestraszyłem się nie na żarty. Wybiegłem przed budynek i zacząłem rozglądać się za rodzicami. Zauważyłem dwie kobiety. Stały i o czymś zawzięcie dyskutowały. Natychmiast do nich podbiegłem.
– Przepraszam, czy któraś z pań jest matką chłopczyka w czerwonej czapeczce i granatowej kurteczce? – zagadnąłem.
– Tak, ja jestem. A dlaczego to pana obchodzi? Kim pan w ogóle jest? – odparła jedna z nich, patrząc na mnie podejrzliwie.
– Pracuję tu, jestem konserwatorem. A interesuję się dlatego, że pani synek zaraz spadnie z drabi… – zacząłem, niestety było za późno.
Maluch pośliznął się i runął na ziemię. Po sekundzie gramolił się z trawnika, wrzeszcząc wniebogłosy. Matka oczywiście natychmiast rzuciła mu się na ratunek. Przytulała go, całowała, próbowała uspokoić. Ale chłopczyk płakał dalej. Tak się darł, że wokół natychmiast zebrała się spora grupka rodziców. Przecisnąłem się przez tłumek.
– Wszystko w porządku? Małemu nic się nie stało? Może wezwać karetkę? – zapytałem matki chłopczyka. Zmierzyła mnie złym wzrokiem.
– Karetkę? To chyba jakiś żart! Co z pana za człowiek? Trzeba było od razu ściągnąć Kubusia z drabinki. Przecież dokładnie pan widział, że może dojść do nieszczęścia! I nic pan nie zrobił! – wrzasnęła.
– Ale… – zająknąłem się.
– Żadne ale. Jak coś się stało mojemu dziecku, to do sądu podam właściciela tego przedszkola! I pana też! Mój mąż jest adwokatem i zmiecie was na pył – zagroziła, a inni rodzice natychmiast ją poparli.
Naskoczyli na mnie, jakbym był jakimś potworem
Poczułem, że wzbiera we mnie złość.
– Doprawdy? A niby z jakiego powodu mam stawać przed sądem? Ja tylko stosuję się do zasad. Sami państwo sobie zażyczyliście, żebym trzymał się od waszych dzieci z daleka, bo oskarżycie mnie o molestowanie. Nawet specjalne oświadczenie musiałem podpisać. No to o co te pretensje?! – wrzasnąłem.
Chyba zaskoczył ich mój wybuch, bo nagle zamilkli.
– No tak, ale są pewne wyjątki… Tu chodziło o bezpieczeństwo dziecka – odezwała się w końcu matka Kubusia, już dużo grzeczniej.
– To pani dziecko, a nie moje. I powinna go pani pilnować, a nie plotkować w najlepsze z przyjaciółką. A poza tym, skąd ja mam wiedzieć, że to był wyjątek? Gdybym ściągnął pani synka z drabinki albo na niego nakrzyczał, że wchodzi, gdzie nie trzeba, to pewnie rzuciłaby się pani na mnie z pazurami. I policję wezwała. Prawda? – spojrzałem na nią groźnie; nie odpowiedziała, więc odwróciłem się na pięcie i odszedłem.
Byłem tak zły, że miałem gdzieś, co sobie o mnie wszyscy pomyślą. Następnego ranka nie poszedłem do pracy. Żona nie miała nawet o to do mnie pretensji. Jak jej opowiedziałem o całym zdarzeniu, to sama stwierdziła, że to dom wariatów, od którego trzeba jak najdalej uciekać. Nie minęły jednak dwie godzinki, gdy zadzwonił telefon. W słuchawce usłyszałem głos dyrektorki.
– Panie Marianie, dlaczego pan dzisiaj nie przyszedł? – zapytała milutko. – Czy coś się stało? Jest pan chory?
– Nie, czuję się dobrze. Ale… Czyżby nie dotarły do pani wieści o wczorajszym wypadku? – zapytałem.
– Owszem, dotarły. Rodzice byli u mnie, sporą grupą – odparła.
– I co?
– Nie będę panu wszystkiego opowiadać, to zajęłoby zbyt wiele czasu. Najważniejsze, że w końcu przyznali, że chyba przesadzili z tym oświadczeniem – powiedziała.
– To znaczy? – dociekałem.
– To znaczy, że jestem gotowa podrzeć ten nieszczęsny papier w pana obecności na strzępy! No to jak, mogę na pana liczyć? Okno w pokoju zabaw się nie domyka, trzeba szybciutko naprawić, bo dzieciaki się przeziębią… – nalegała.
– No dobrze, niedługo będę – odparłem; muszę przyznać, że dawno już nie czułem takiej satysfakcji.
Od tamtej pory minęły trzy tygodnie. Zadomowiłem się już na dobre w przedszkolu. Pracuje mi się dużo łatwiej, bo nie muszę się już pilnować, by przypadkiem nie dotknąć jakiegoś malucha. Nadal staram się utrzymywać dystans, ale tylko dlatego, by nie weszły mi na głowę. One są takie ciekawskie…
Czytaj także:
Zamiast spadku po ojcu, dostałam jego długi. Wszystko przez jego głupotę
Wymyśliłam sobie chłopaka, żeby zabłysnąć przed znajomymi w pracy
To, że jestem wdową, nie znaczy że umarłam za życia