Dostałam miejsce na turnusie w jednym z uzdrowisk w Kotlinie Kłodzkiej. Byłam tak szczęśliwa, że gdy spotkałam na schodach sąsiadkę, pochwaliłam się, a ona zareagowała jak zwykle.
– E, pani Teresko. W listopadzie? Toż to prawie zima! Upychają was, kiedy nikt nie chce jechać. Zimno, szybko robi się ciemno, dancingi odwoływane z powodu kiepskiej frekwencji, a wszyscy przystojniacy czekają na okres sylwestrowy. Ja bym za skarby świata tam nie pojechała w listopadzie.
No pewnie. Bo pani Zenka w ogóle nigdzie nie wyjeżdża. Jest samotna, zgorzkniała, zła na wszystko: pogodę, świat, ludzi, swoją starość... Wychodzi tylko do sklepu, do lekarza i wiecznie narzeka. Ja jej słucham jej piąte przez dziesiąte i nie traktuję śmiertelnie serio – pewnie dlatego czasem daję się wciągać w pogawędkę. Dzięki temu usłyszałam, co zdaniem pani Zenki jest głównym celem takich wyjazdów. Mężczyźni. Pal licho zabiegi, spacery, zmianę otoczenia. Ważni są faceci. Nie dla mnie. Wbrew sąsiadce inni cieszyli się wraz ze mną, w tym moja córka Hania.
– Super, mamo! Zabiegi, spacery, świeże powietrze, a może do tego... – mrugnęła okiem – nowe znajomości.
„No nie. Następna! Czy to ja jestem jakaś dziwna, że nie traktuję sanatorium jak biura matrymonialnego, czy może to wszyscy wokół uparli się mnie swatać?” – pomyślałam. Owszem, od 9 lat byłam wdową, kobietą samotną w wieku przedemerytalnym, czyli w takim, kiedy podobno można jeszcze kogoś pokochać i związać się z nim na kolejne dwadzieścia lat, jeśli zdrowie pozwoli. Podobno, bo ja już miałam męża i nie wyobrażam sobie nikogo innego w tej roli.
Staszek umarł, a ja odwiedzałam co dzień jego grób
Może innym zdarza się druga miłość (niektórym to nawet trzecia i czwarta), jednak ja już się chyba nie nadawałam na romantyczne przygody. Kiedyś rozmawiałam o tym z panią Zenką, a ta stwierdziła kategorycznie, że „na seksy” jesteśmy już o wiele za stare. Hm... Byłam od niej o jakieś dziesięć lat młodsza, ale... cóż, może i racja. Miłość jest dla młodych, sanatoria dla starych.
Pojechałam więc bez żadnych romantycznych czy, tym bardziej, erotycznych oczekiwań. W ciągu kilku pierwszych godzin pobytu w uzdrowisku byłam skłonna przyznać rację sąsiadce, że ten wyjazd to błąd. Bałagan organizacyjny, długie czekanie w recepcji, kurz w pokoju i okropny pierwszy posiłek w części stołówki dla tych z NFZ (bo pacjenci płacący za pobyt mieli dużo lepsze jedzenie). Do tego przez cały dzień siąpił deszcz i zamiast pięknych gór widzieliśmy jedynie kropelki na szybach. Na szczęście tak wyglądał jedynie początek.
Moja współlokatorka Natalia okazała się miłą osobą
Przypadłyśmy sobie do gustu, zwłaszcza że ona również przyjechała tu, aby podreperować zdrowie, wdychać świeże powietrze i korzystać z zabiegów. Jednak wielu pensjonariuszy miało inne podejście. Zatwierdzali zabiegi u obsługi i nie przychodzili na nie, organizowali alkoholowe balangi w pokojach sanatoryjnych lub w okolicznych knajpach, permanentnie przesypiali śniadania i do południa leczyli kaca.
Ani piękne górskie otoczenie, ani lecznicze możliwości tutejszych wód, ani profesjonalne zabiegi nie były w stanie ich skusić. Wbrew proroctwom pani Zenki wieczorki taneczne odbywały się tu trzy razy w tygodniu. Razem z Natalią postanowiłyśmy na nie chodzić. Zdążyłyśmy już poznać kilka osób i udało się nam skompletować całkiem miłe towarzystwo do zabawy. Nie tańczyłam od śmierci męża i teraz dziwiłam się, jak mogłam tak długo obywać się bez tej (niegdyś mojej ulubionej) rozrywki.
Kiedy raz płynęłam po parkiecie w objęciach sympatycznego kuracjusza, nagle do mnie dotarło, że jestem szczęśliwa. I pierwszy raz nie miałam wyrzutów sumienia. Chyba musiałam wyjechać, by z dala od domu i pamiątek po mężu zrozumieć jedno: wdowieństwo nie oznacza, że ja też umarłam. Kolorami mojej duszy nie muszą być czerń i szarość, a zabawa, śmiech i flirt to... nie zdrada.
Skończyła się melodia i wróciliśmy do stolika. Natalia chwilę mi się przyglądała, jakby z zazdrością, a potem szepnęła:
– Taki jeden wciąż się na ciebie gapi. Nie tańczy, z nikim nie gada, tylko cały czas wodzi za tobą wzrokiem.
– Który? – zapytałam.
– O, tam siedzi… Hm, już go nie ma, a przed chwilą był. Chyba sobie poszedł... – i wskazała pusty stolik blisko baru.
Orkiestra zagrzmiała, a mnie znów ktoś poprosił do tańca. Nie zawracałam sobie dłużej głowy domniemanym tajemniczym obserwatorem, tylko radośnie ruszyłam na parkiet. Nazajutrz wracałam z centrum zabiegowego przez park zdrojowy. Pogoda była rześka i słoneczna, choć mroźna; po pluchach pierwszego dnia nie zostało nawet śladu. Szłam alejką, z uśmiechem obserwując gromady wróbli, które buszowały wśród opadłych liści. Było pięknie. Wtem poczułam, że nie jestem tu sama. Oczywiście po parku spacerowało wiele innych osób, ale odniosłam wrażenie, że ktoś obserwuje właśnie mnie.
Rozejrzałam się wokół – facet na ławce przy skwerze podejrzanie szybko odwrócił głowę. Pewnie on się gapił. No ale co mogłam zrobić? Patrzenie nie jest zabronione. Wzruszyłam ramionami ruszyłam ku sanatorium. Kątem oka dostrzegłam, że facet wstał i ruszył za mną. To już mi się mniej podobało. Przyspieszyłam. On też. Właściwie to prawie biegł. Doganiał mnie! Rany, czego on chce?
– Teresa! Teresa! – rozległo się wołanie.
Zatrzymałam się i odwróciłam, cała czujna i gotowa do krzyku. Mężczyzna dotruchtał do mnie, chwilę uspokajał oddech.
– Niezłą masz kondycję... – wydyszał.
– Kim pan jest? Czego ode mnie chce? Od kiedy to jesteśmy na ty? – zdenerwowana zarzuciłam go pytaniami.
– No co ty? Nie poznajesz...? No tak... Choć ja od razu cię poznałem! Cztery dekady minęły, a ty prawie nic się nie zmieniłaś... Marek. Chodziliśmy razem do liceum... Włosów mniej, kilogramów więcej, ale to ja – powiedział ze wstydliwym uśmiechem.
Jakaś klapka mi się w głowie otworzyła. Ten uśmiech poznałabym wszędzie!
– Marek...? To naprawdę ty! Rany... Co za przypadek! – wykrzyknęłam.
Boże, tyle wspomnień! Spłukanych upływem czasu, ale jednak wciąż żywych… Radosnych i smutnych. Pełnych nadziei i rozczarowania. Po trzeciej klasie liceum byliśmy razem na rajdzie wakacyjnym i coś wyraźnie zaiskrzyło. Lecz po powrocie do szkoły Marek udawał, że nic się nie wydarzyło, że nie było długich rozmów, wspólnych spacerów ani nieśmiałych pocałunków przy księżycu.
– Co tu robisz? Jesteś w sanatorium?
– Moja siostra tu mieszka. Odwiedzam ją. A ty? Wciąż w Katowicach…?
– Wciąż.
– No popatrz. Żyliśmy niemal pół wieku w jedynym mieście z dala od siebie. Dopiero tutaj... Może to nie przypadek, Teresko?
– A co? – spytałam oszołomiona.
– Przeznaczenie...
– To ty byłeś wczoraj na dancingu w Kryształowej?
Skinął głową.
– Obserwowałem cię, ale przy ty wszystkich obtańcowujących cię facetach nie miałem odwagi podejść.
– Więc zniknąłeś bez słowa. Stchórzyłeś, jak już kiedyś ci się zdarzyło... – wytknęłam mu z nagłym żalem.
Dziwne, że po tak długim czasie tamto odrzucenie wciąż sprawiało mi przykrość. Marek zaczerwienił się.
– No tak, Tereska. Przepraszam, ja wtedy… Po prostu nie umiałem uwierzyć, że taka superdziewczyna mogłaby potraktować poważnie takiego chłopaka jak ja. Niech cię pocieszy, że całe życie żałowałem. Więc kiedy znowu cię zobaczyłem, uznałem: raz kozie śmierć. Tym razem nie zmarnuję okazji.
Zapada cisza. Patrzymy na siebie zaskoczeni. Niebywałe...
Jakby tych lat nie było. Spotykam zasapanego starszego pana i zamiast konsternacji czuję oczarowanie i żal, że nam kiedyś nie wyszło. Wkrótce mam zostać babcią, a serce mi wali i rumienię się pod zachwyconym spojrzeniem Marka. Nikt tak na mnie nie patrzył. Nawet Staszek. Miałam dobre życie i niczego nie żałuję. Na chwilę znów ogarnia mnie wątpliwość, czy mam prawo chcieć więcej. Zakochana wdowa? To jakieś niestosowne, nawet żałosne...
Na pewno tak uznałaby pani Zenka. Ale jej tu nie ma. Ona wciąż narzeka – i niczego nie zmienia. Nie chcę się stać taka jak ona. Przecież to my jesteśmy kowalami własnego losu, własnego szczęścia.
– Spacerek? – proponuję zatem. – Pogadamy.
– Spacerek – Marek podaje mi ramię. – To zaczynaj...
Czytaj także:
Moje przyjaciółki gadają tylko o wnukach. Mam tego dość
Zostałam kochanką szefowej. Bez tego nie zrobiłabym kariery
Po trzech rozwodach miałem dość kobiet. Skupiłem się na córce