„Straciłem żonę i pracę, ale w największy dół wpadłem dopiero po śmierci mojego psa. Miesiącami nie wychodziłem z domu”

Załamałem się po utracie psa fot. Adobe Stock, aletia2011
„– Poważnie? A już kogoś zaatakował? – No, właściwie to nie… Ale lepiej uważać. Nigdy nie wiadomo, co takiemu bydlakowi do łba strzeli – prychnął. – To nie bydlak, tylko pies, żywa istota. Pewnie biedak szuka nowego domu. – To będę zdziwiony, jak znajdzie. Kto przy zdrowych zmysłach przygarnie takiego potwora? Wariat, tylko wariat!”.
/ 24.06.2022 10:15
Załamałem się po utracie psa fot. Adobe Stock, aletia2011

Co tu dużo mówić, życie mnie nie rozpieszczało przez ostatnie lata. Najpierw zmarła moja ukochana żona. Rak. Do ostatniej chwili dzielnie walczyła, a ja wierzyłem, że uda nam się pokonać chorobę. Niestety… Jakby tego było mało, pół roku później wysłano mnie na przymusową emeryturę. Po śmierci żony praca była wszystkim, co mi zostało, bo nie doczekaliśmy się dzieci i wnuków.

To dzięki niej jakoś funkcjonowałem

A tu nagle, kilka dni po 65. urodzinach usłyszałem, że muszę ustąpić miejsca młodszym. Bo ja będę miał za co żyć, a oni nie. Poczułem się stary, bezużyteczny, nikomu niepotrzebny. Zastanawiałem się, po co jeszcze błąkam się po tym świecie. Przy życiu trzymał mnie tylko ukochany pies. Przygarnęliśmy Reksa przed laty ze schroniska i od tamtej pory był naszym, a potem już tylko moim najlepszym przyjacielem. To on wyciągał mnie codziennie rano z łóżka, gdy nie chciało mi się wstać, to on rozpędzał złe myśli. Gdy widział, że wpadam w dołek, wskakiwał mi na kolana. Merdał ogonem, szczerzył zęby w uśmiechu, zaglądał głęboko w oczy, w końcu lizał po twarzy. I od razu czułem, że dla niego zawsze będę najważniejszy i najlepszy.

To dzięki niemu odnalazłem się w nowej rzeczywistości i znowu pokochałem działkę za miastem. Po śmierci Bożenki przestałem tam zaglądać, bo bez niej to miejsce wydawało mi się jakieś takie puste i nieprzyjazne. Reks sprawił, że znowu zacząłem tam jeździć. Siadałem na tarasie i patrzyłem, jak biega po ogrodzie, goniąc owady. Coraz częściej myślałem, żeby przeprowadzić się tam na stałe. W mieście nic mnie już nie trzymało. I jeszcze ta pandemia…

Powoli więc remontowałem domek

Naprawiłem dach, ociepliłem ściany, wymieniłem okna. Chciałem, by było nam tu z Reksem ciepło i przyjemnie nawet zimą. Pół roku temu wydarzyła się tragedia. Reks nagle zmarł. Miał już swoje lata, ale trzymał się dziarsko. Gdybym wiedział, że coś mu dolega, wydałbym ostatnie pieniądze, by przedłużyć mu życie. Ale nic nie wskazywało na to, że jego czas dobiega końca. Poprzedniego dnia jak zwykle biegał po ogrodzie, a wieczorem położył się na posłaniu i szczeknął trzy razy na dobranoc. A rano już nie żył. Tarmosiłem go, błagałem, żeby wstał – nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. Ale on był już gdzieś tam, daleko…

Kiedy to do mnie dotarło, rozpłakałem się jak małe dziecko i nie mogłem przestać płakać. Ból był tak wielki, że omal nie pękło mi serce. Po śmierci Reksa nie potrafiłem się pozbierać. Tym razem nie miał mnie już kto pocieszyć, podtrzymać na duchu. Poczułem się potwornie samotny, opuszczony. Straciłem chęć do życia i motywację do działania. Po co miałem remontować domek, skoro nie było Reksa? Nie miałem ochoty mieszkać tam sam. Przerwałem więc wszystkie prace na działce i wróciłem do miasta. A tam zamknąłem się w czterech ścianach. Nie miałem ochoty nigdzie wychodzić, z nikim się spotykać.

Stałem się apatyczny, jakby nieobecny

Nic mnie nie obchodziło, na nic nie miałem ochoty. Nieliczni znajomi, którzy mnie odwiedzali, próbowali namówić mnie na adopcję psa. Tłumaczyli, że w schroniskach jest wiele skrzywdzonych przez los niechcianych zwierzaków. I jeśli pomogę jednemu z nich, od razu poczuję się lepiej. Doprowadzało mnie to do białej gorączki!

Ból po stracie Reksa jeszcze nie minął, a oni mówili, bym wziął kolejnego psa? Chyba zwariowali albo byli bez serca. Takiego wiernego i oddanego przyjaciela jak Reks nie da się zastąpić! Im dłużej więc mnie nawiali, tym coraz większa ogarniała mnie złość. Jak mogą być tak nieczuli i niedelikatni?! Doszło do tego, że przestałem wpuszczać ich do mieszkania, nie odbierałem telefonów. Nie miałem ochoty wysłuchiwać tych wszystkich dobrych rad.

Zapadałem się czarną otchłań rozpaczy i smutku. Chudłem, bo prawie nie jadłem, rano nie widziałem sensu, żeby wstawać z łóżka… I nie wiadomo, czym by to się skończyło, gdyby nie pewne wydarzenie.

To było 3 miesiące temu

Pojechałem w końcu na działkę, by uporządkować i spakować rzeczy. Przez te tygodnie, które minęły od śmierci Reksa, sporo myślałem i doszedłem do wniosku, że muszę się pozbyć działki. Za dużo bolesnych wspomnień wiązało się z tym miejscem. Chciałem zrobić porządek, a potem wystawić ją na sprzedaż. Agent nieruchomości twierdził, że mimo niedokończonego remontu, od kupców nie będę się mógł opędzić.

Przyjechałem na miejsce po południu. Gdy wysiadłem z auta, dostrzegłem dużego psa. Nie, nie dużego. Był wielki i kudłaty jak niedźwiedź. Stał po drugiej stronie drogi i bacznie mi się przyglądał. Przynajmniej takie miałem wrażenie. Szybciutko otworzyłem furtkę, bo ciarki przeszły mi po plecach. W zasadzie nie boję się psów, ale ten naprawdę budził respekt.

– Czyj to zwierz? – zagadnąłem sąsiada, który akurat podcinał tuje przy ogrodzeniu.

– Niczyj. Błąka się od kilku dni po okolicy. Ludzie boją się wychodzić, bo myślą, że ich pogryzie – odłożył sekator.

– Poważnie? A już kogoś zaatakował? – nadstawiłem ucha.

– No, właściwie to nie… Do nikogo nawet się nie zbliżył… I ucieka, kiedy się na niego krzyknie. Ale lepiej uważać. Nigdy nie wiadomo, co takiemu bydlakowi do łba strzeli – prychnął.

To nie bydlak, tylko pies, żywa istota – oburzyłem się. – Pewnie ktoś go wyrzucił i teraz biedak szuka nowego domu.

– To będę zdziwiony, jak znajdzie. Kto przy zdrowych zmysłach przygarnie takiego potwora? Wariat, tylko wariat! Trzeba będzie po jakieś służby zadzwonić. Niech go zabiorą i gdzieś wywiozą, bo naprawdę dojdzie do tragedii – mruknął i wrócił do przycinania krzewów.

Pies chyba słyszał, co powiedział, bo nagle ruszył w stronę lasu.

Zrobiło mi się go żal

Miałem nadzieję, że los się do niego uśmiechnie i gdzieś tam znajdzie dobry dom. Następnego dnia rano wybrałem się do sklepu, bo burczało mi w brzuchu, a nie miałem nic do jedzenia. Gdy znalazłem się za bramą, od razu natknąłem się na psa. Wcześniej go nie zauważyłem, bo schował się za kępą krzewów. Teraz wychylił łeb i przyglądał mi się z uwagą. W pierwszej chwili chciałem zawrócić, bo przypomniała mi się rozmowa z sąsiadem i zadziałała wyobraźnia, ale szybko odpędziłem tę myśl. Przez skórę czułem, że ten olbrzym nie zrobi mi nic złego. I rzeczywiście, nawet nie ruszył się z miejsca. Przez następne dni sytuacja się powtarzała.

Gdy gdzieś wychodziłem, odprowadzał mnie wzrokiem i w ten sam sposób witał, gdy wracałem. Nie szczekał, nie warczał. W pewnym momencie złapałem się na tym, że go wypatruję. Nadałem mu nawet imię: Kołtunek. Serce mi się krajało na myśl, że jeszcze nie znalazł domu, ale nie mogłem mu pomóc. Rana po stracie Reksa wciąż krwawiła. Poza tym byłem za stary i za słaby, by opiekować się tak wielkim psem. Porządkowanie i pakowanie rzeczy zajęło mi aż dwa tygodnie. Jakoś nie mogłem skupić się na robocie. Co i raz przysiadałem i zatapiałem się we wspomnieniach. Przypominałem sobie szczęśliwe chwile które spędziłem tu z Bożenką i Reksem. Było mi smutno, że to już nigdy nie wróci, i nie miałem siły pracować.

W końcu jednak poradziłem sobie z tym bałaganem. Wziąłem pierwsze pudło z rzeczami do wywiezienia i ruszyłem do auta. Gdy znalazłem się przy furtce, zamarłem. Po drugiej stronie stał Kołtunek. Wyrósł jak spod ziemi. Miałem nadzieję, że na mój widok ucieknie na drugą stronę ulicy, ale nie ruszył się nawet na krok. Podniósł łeb i zaskowyczał cichutko. Spojrzałem w jego wielkie, smutne brązowe ślepia i ogarnęło mnie jakieś dziwne ciepło. Przed oczami stanął mi Reks. Uśmiechał się od ucha do ucha i merdał ogonem.

Już wiedziałem, co powinienem zrobić

Postawiłem pudło na trawie i nacisnąłem klamkę.

– Zwariowałeś!? Nie otwieraj! Życie ci niemiłe? Zaraz zadzwonię do straży gminnej. Niech zabiorą to bydlę do schroniska – usłyszałem zza płotu głos sąsiada.

Pies poruszył się niespokojnie.

– Cicho bądź, człowieku, bo go wystraszysz! I nigdzie nie dzwoń! Nie ma takiej potrzeby – odkrzyknąłem, potem zaś ostrożnie otworzyłem furtkę.

– Chcesz wejść do środka? – spytałem cicho.

Kołtunek wśliznął się do ogrodu i delikatnie polizał mnie po ręce. A potem spojrzał pytająco w stronę tarasu.

– Tak, możesz się tam położyć. A ja pójdę do sklepu i kupię ci coś do jedzenia. A potem zastanowimy się, co dalej – pogłaskałem go delikatnie.

Kołtunek cierpliwie czekał na mój powrót. Gdy się zjawiłem z zakupami, przywitał mnie radosnym merdaniem ogonem i głośnym szczekaniem. Nasypałem mu karmy do miski, nalałem wody.

– Rany boskie, co ty najlepszego wyprawiasz? Przecież teraz nie pozbędziesz się tego bydlaka! Ciekawe, jakim cudem zabierzesz go ze sobą do miasta – odezwał się znowu sąsiad zza płotu.

– Żaden cud nie będzie potrzebny, bo ja nigdzie się nie wybieram. Kołtunek też zostaje! I nie nazywaj go więcej bydlakiem, bo mu się to nie podoba, prawda, piesku? – spojrzałam na kudłacza.

Zerknął na sąsiada i warknął ostrzegawczo.

Wariat, jak Boga kocham, kompletny wariat! Tylko żebyś potem nie mówił, że cię nie ostrzegałem – pokręcił głową i na wszelki wypadek cofnął się od płotu.

Na pysku Kołtunka pojawił się szelmowski uśmiech. Warknął jeszcze raz, a potem – jak gdyby nigdy nic – wrócił do jedzenia. A ja przyniosłem z powrotem pudło z rzeczami, które przygotowałem do wywiezienia. Gdy tachałem je do domu, ogarnęła mnie taka wesołość, że zacząłem chichotać. Śmiałem się sam z siebie. Zawsze wszystko dokładnie planowałem, rozważałem za i przeciw. A tu nagle w ciągu jednej sekundy podjąłem decyzję, która miała zmienić moje życie. I wiecie co?

Podobało mi się to szaleństwo!

Nawet nie macie pojęcia, jak bardzo. Gdy już się nieco uspokoiłem, zadzwoniłem do agenta nieruchomości i powiedziałem mu, że jednak nie zamierzam pozbywać się działki.

– Co się stało? Przecież jeszcze kilka dni temu twierdził pan, że chce sprzedać. I to na 100 procent. Nawet klientów już zacząłem szukać… – zdziwił się.

– Rzeczywiście, chciałem… Ale teraz nie mogę, bo w moim życiu pojawił się pewien pies. Który absolutnie nie nadaje się do mieszkania w bloku. Jest po prostu za duży i nie lubi siedzieć w ciasnych pomieszczeniach – odparłem.

– Zaraz, zaraz… Przez psa zmienia pan całkowicie swoje plany?

– A co w tym dziwnego? Przecież chodzi o to, żebyśmy obaj byli szczęśliwi. A on potrzebuje przestrzeni – odparłem.

Od tamtej pory mieszkam z Kołtunkiem. Zadomowiliśmy się już obaj na działce. Sąsiad początkowo codziennie sprawdzał, czy pies mnie jeszcze nie rozszarpał na drobne kawałki, ale po jakichś dwóch tygodniach przestał. Chyba w końcu zrozumiał, że, mimo potężnej postury, Kołtunek jest sympatycznym i spokojnym psiakiem. Nie oznacza to jednak, że całymi dniami wyleguje się bezczynnie na tarasie. Gdy ktoś zbliża się do furtki, szczeka głośno, dając do zrozumienia, że nieproszeni goście nie są tutaj mile widziani. Nie muszę więc nawet zamykać drzwi…

Mieszkanie w mieście wynająłem, bo nie chcę się go pozbywać. Nie jestem już najmłodszy i nie wiadomo, czy za kilka lat nie będę musiał tam wrócić, kiedy nie będę już w stanie samodzielnie zajmować się domem i ogrodem. Wierzę jednak, że zanim to nastąpi, przeżyję jeszcze wiele szczęśliwych chwil ze swoim wielkim, kudłatym przyjacielem. Oby ten nasz wspólny czas trwał jak najdłużej… 

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA