Nikt nie rodzi się hazardzistą. Pijakiem, narkomanem, seksoholikiem – też nie. Będąc w szkole zawodowej, niezbyt orientowałem się w grach karcianych, poza pokerem, a jeśli już zagrałem, to rozrywkowo, bez żadnych kwot i zastawów. Dopiero gdy zacząłem pracę w kopalni, wszystko się zmieniło.
Przeprowadziłem się na Śląsk, gdzie za komuny zawsze brakowało rąk do pracy, tyle jej było. No i spodobała mi się niezwykle tutaj popularna gra w skata oraz cała związana z nią otoczka – setki turniejów, ligowy system rozgrywek czy wreszcie słynne kilkunastogodzinne maratony gromadzące setki osób. Taki rodzaj regionalnego sportu z nagrodami. Rzeczowymi, bo wiadomo, pieniężnej nikt nie doniósłby do domu. Nagród na turnieju było tyle, ile stolików. Jakiś kryształ, gra planszowa, tort albo żywa kura. Czasem mógł się trafić jakiś mebel, radio, a nawet telewizor.
W krótkim czasie opanowałem tajniki gry w skata, stając się dobrym zawodnikiem; miałem nawet epizod w lidze, ale okazało się, że to nie to.
Prawdziwa rozgrywka zaczynała się w barze, hotelu robotniczym, mieszkaniu kolegi czy w zwykłej melinie, gdzie zaczynałem niewinnie, od tak zwanego „groszowego”. Gra na małe pieniądze, które nie były nawet czystą gotówką, lecz formą bonów do zrealizowania wyłącznie na terenie PRL-u. Jednak to wciąż była rozrywka, a ja zacząłem zbaczać w stronę prawdziwego hazardu. Sam nie wiem czemu. Przecież dziesiątki kumpli, setki i tysiące graczy jakoś nie odkryło w sobie żadnej żyłki do hazardu. Dlaczego padło na mnie? Słaby charakter? Przerost ambicji? Skok adrenaliny? Przecież nie urodziłem się z nałogiem.
Wszystko toczyło się naturalnie. Praca górnika, żona, dwójka dzieci. Strajki, stan wojenny, kryzys, problemy z zaopatrzeniem. Różne mogły być odskocznie od zwykłych problemów. Koledzy bawili się w opozycję, jeszcze inni popadali w dewocję, co zresztą zwykle szło w parze, a ja wolałem grać. Ale nie przy kieliszku albo nad kuflem piwa, gdzie gra była tylko dodatkiem do alkoholu i dyskusji na setki tematów. I już nie w skata. Zawładnął mną poker, do którego powróciłem od czasu, kiedy poznałem w szkole zasady. Tylko okazało się, że tam nie ma żadnych zasad. „Poker jest sztuką oszustwa”, mówi w filmie „Wielki Szu” tytułowy bohater. To akurat prawda. Oczywiście jak każdy Polak, który chciał zobaczyć nagą Grażynę Szapołowską, byłem na tym filmie. Niby zrozumiałem przesłanie, ale wtedy jeszcze nie grałem nałogowo, zaś po latach chce mi się śmiać z ludzi, którzy z tego obrazu czerpią wiedzę o tamtych czasach. Jest tam wiele celnych spostrzeżeń i typów postaw, ale sugerowanie, że zdarzy się na poziomie szulerów rozgrywka, gdzie spotka się kareta z pokerem, to już jest obraza dla takiego widza jak ja.
Bo to oszustwo polegało na czymś innym. Nikt z tych, którzy w śmierdzących papierosowym dymem spelunkach przegrywali wypłaty, telewizory, wczasy, rodową biżuterię, traktory, żywy inwentarz i pola, nie ciął kart żyletką ani nie bawił się lusterkiem czy w znaczenie kart. Każdy z nas wiedział, że po takim numerze nie wyszedłby żywy, a na pewno nie ze wszystkimi palcami, o nie! Oszustwo polegało na wmówieniu nam, że gramy, bo chcemy, a tak naprawdę grupa spryciarzy typowała nas i zbierała, katalogowała i spisywała, czerpiąc z nas potem krociowe zyski. Wiedzieliśmy, że podczas takiej zamkniętej sesji pilnują nas esbecy; przecież musiała być jakaś gwarancja, że wszystko na papierze będzie legalne, notarialnie potwierdzone i tak dalej. Było to jak afera „Żelazo”, tylko tam Służba Bezpieczeństwa kierowała złodziejami w RFN, którzy dzielili się z nią łupem, a tu my sami łupiliśmy się wzajemnie, pozwalając wyrastać późniejszym mafijnym fortunom.
Zarabiałem na tyle dużo, że nawet przegranie większej kwoty nie sprawiało, byśmy cierpieli biedę. Żona pracowała i z wiadomych przyczyn oddalaliśmy się od siebie. Rozmowy o moim ewentualnym zerwaniu z hazardem urywałem bardzo szybko, usprawiedliwiając się, że przecież czasem wygrywam. Proporcji wygranych do przegranych nie podawałem. Aż przyszła jedna wielka wpadka.
Otrzymałem z kopalni przydział na samochód osobowy. Marzenie wielu Polaków – fiat 126p. Przegrałem go po tygodniu. Teraz wiem, że mnie podpuścili, bo odkryli, że jestem szczęśliwym posiadaczem malucha. To była ta wyższa sztuka oszustwa. Było auto, nie ma auta. I żony też jakby już nie było, i radości dzieci, które tłumaczenia o pomyłce przyjmowały z pełną powagą, choć wiedziały dzięki poczcie pantoflowej, że ich tatuś jest maniakiem gry na pieniądze i inne dobra. Podpisałem papiery, że auto sprzedałem panu takiemu a takiemu, kwotę taką a taką odebrałem.
Niniejszym kwituję... Oczywiście żadnych pieniędzy nie zobaczyłem, ale wiedziałem, co może się stać z ludźmi, którzy z pokerowych zobowiązań nie chcieli się wywiązać. Przynajmniej miałem wszystkie palce albo nie skończyłem w rzece.
Odpuściłem grę w koncesjonowanych spelunkach, jednak nawyki zostały. Wczesna emerytura, wolna Polska, separacja, potem rozwód, choć nadal mieszkaliśmy razem. Dzieci dorosły, miały swoje życie. Ja też miałem swoje, tylko że przegrane. Już nie zasiadałem z papierosem w zębach do stolika, na którym walały się stosy banknotów, czasem nawet zielonych. Minikasyna, automaty do gry – to był mój żywioł. Pożyczki, długi – to też był mój żywioł. Ci sami ludzie, którzy w stopniach oficerskich kiedyś pilnowali nas na melinach z pistoletami pod marynarką, teraz jako „ojcowie chrzestni” pożyczali mi pieniądze. Oczy mi się otwierały, rozumiałem więcej, ale wciąż grałem. Emerytury na zwrot długów jeszcze wystarczało.
A wspomniane oczy zaczęły mi się psuć, konieczna okazała się operacja. Termin miałem wyznaczony tak odległy, że chciało mi się śmiać. W grę wchodziła prywatna operacja laserowa, nowość w Polsce, w cenie adekwatnej do bycia nowością.
Pożyczkodawcę zdziwiła kwota, ale po konsultacjach z „górą” pożyczył. Umówiłem się w klinice na termin i z plikiem banknotów pojechałem do miasta wojewódzkiego. Szedłem ulicą i jakby nigdy nic wstąpiłem do salonu gier. Przegrałem wszystko. Wróciłem do domu, akurat odwiedził nas syn. Zakomunikowałem mu i byłej żonie, że mnie okradli. Przytrzymali w bramie, a banknoty miałem w kieszeni koszuli. Obrobili mnie i nici z operacji. Była żona i syn przytaknęli, pokiwali głowami. Jakoś tak... bez emocji, zupełnie naturalnie, niemal wesoło. Wiedzieli. Byłem przewidywalny. Powiedzieli mi tylko, że następnym razem pojadą ze mną i pieniądze będą mieli przy sobie. Po raz pierwszy od bardzo dawna zawstydziłem się.
Korpulentny, łysiejący starszy pan, którego pamiętałem z lat osiemdziesiątych jako przystojnego esbeka, za którym szalały kobiety, był mocno zdziwiony, że znowu przyszedłem po taką samą, wysoką kwotę. Musiał się z mocodawcami konsultować dwa dni, ale pożyczył. Z synem pojechałem na operację. Wszystko poszło gładko, groźba utraty wzroku oddaliła się. Tylko nie wiedziałem, skąd wezmę pieniądze na spłatę długu. Nikt mi takich pieniędzy nie pożyczy. Nic własnego nie miałem, mieszkanie należało do byłej żony, tylko tyle byłem w stanie dla niej zrobić, gdy jeszcze w czasie separacji ustaliliśmy odrębność majątkową. Ja byłem goły i niewesoły…
Wyjechałem, zerwałem kontakt z rodziną, po prostu się ukrywam. Trwa to prawie dwadzieścia lat. Na pewno nachodzili i moją byłą żonę, i dzieci, ale rodzina nie wie, gdzie przebywam, bo jestem raz tu, raz tam. Sam sobie zgotowałem taki los i taką też wymierzyłem sobie karę. Mam córkę, syna i wnuki, których od lat nie widziałem. Rodzina mnie szukała, ale przestała. Może myślą, że nie żyję. Czystym kuriozum jest to, że przez tyle lat nie dorwali mnie wierzyciele. Czyżby wszyscy umarli? Raczej nie...
To żadna sztuka ustalić przez ZUS czy bank, że przecież wciąż pobieram emeryturę, tylko wypłacam ją w różnych miejscach Polski. Łatwo dojść, w jakich podrzędnych hotelach, pensjonatach i noclegowniach bywam, bo przecież wszędzie mnie legitymują, a nie ukrywam tożsamości. Wszystko da się zrobić. Bardziej obawiam się, że po prostu skrupulatnie dopisują mi odsetki i dług urósł już do takich rozmiarów, że za nic go nie spłacę. Żaden bank nie da mi takich pieniędzy do ręki, abym je zwrócił.
Jestem już starym człowiekiem i męczy mnie takie życie od podrzędnego hotelu do zapuszczonego domu noclegowego. Wolałbym czasem, żeby mnie znaleźli. Nic nie mogą mi zabrać, mogą tylko zrobić krzywdę. Taki los. Ja też krzywdziłem moją rodzinę przez lata i chyba dalej to robię. Jednej rzeczy tylko nie robię. Nie gram. W nic. Od osiemnastu lat. Tylko czy to taka wielka rzecz?
Więcej prawdziwych historii:
„Ja chciałam awansów i kariery, a on spokojnego życia na wsi. Musieliśmy się rozstać, choć nie było to łatwe”
„Wychodzę za mąż, ale kocham innego. Wiem, że z miłością życia nie będę szczęśliwa…”
„Nikt nie rozumiał więzi, która łączyła mnie z synkiem. Gdy zginął, wiedziałam, że muszę do niego dołączyć”