Nie byłam w tym miejscu od dawna. Wydawało mi się, że nigdy tu nie wrócę. Dom rodziców stał niezamieszkany i niszczał. Nie chcieli go ani moi bracia, ani ja. Wszyscy wyprowadziliśmy się do dużych miast i gdy rodzice odeszli, nie było chętnych do jego kupna. Nic dziwnego. Był w bardzo małej wsi na Roztoczu. Ciężko tam było o pracę. Nie było perspektyw dla młodych ludzi. Dom zaczął pokrywać się kurzem, pajęczynami, a zdziczała winorośl obrosła całą jego wschodnią ścianę. Ogród, który mama tak kochała, przypominał teraz dżunglę. Niestrzyżona od lat trawa o dziwo nadała temu miejscu uroku i tajemniczości. Dzieci z wioski pewnie opowiadały sobie, że mieszka tu czarownica.
Dojechanie na miejsce z Warszawy zajęło mi trzy i pół godziny. Nawet nie tak długo. Może faktycznie ktoś mógłby się skusić na weekendowy wyjazd. Zaparkowałam przed bramą, z której odchodziła warstwami farba. Otworzyłam drewnianą furtkę, uchyliłam wieczko blaszanej skrzynki na listy. Kilka listów z banku zdążyło już pożółknąć. Ruszyłam alejką, która ledwie wyróżniała się w gąszczu traw i rozłożystych krzewów. Drewniane schody i weranda wciąż pokryte były jesiennymi liśćmi, mimo że był początek wiosny. Weszłam powoli po schodach. Poruszyłam mosiężnym dzwoneczkiem przy wejściu. Drzwi z oszkloną witrynką były od lat zamknięte. Zastanawiałam się, czy to możliwe, aby pod wycieraczką wciąż leżał klucz. Przesunęłam ją delikatnie butem i z niedowierzaniem potwierdziłam swoje przypuszczenia. Podniosłam go i wetknęłam do zamka. Drzwi otworzyły się z lekkim zgrzytem.
Dotykanie każdego przedmiotu przywoływało wspomnienia. Znajomy słodki zapach tego domu prawie się nie zmienił. Czuć było, że dom się postarzał, ale delikatny aromat kawy, biszkoptów i książek wciąż unosił się w powietrzu. Miałam wrażenie, że czas się tu zatrzymał. I to nie tylko dlatego, że zegar już nie chodził. Stół nakryty był obrusem, tak jak zawsze zostawiała go mama. W kredensie stał cały stołowy serwis, z którego korzystaliśmy, jedząc uroczyste kolacje. Na meblach ustawione były słoje z makaronami i kaszą. Zupełnie jakby mama miała zaraz wejść i ugotować obiad dla całej naszej rodziny. Wszystko jakby uśpione w oczekiwaniu na właścicieli…
– Witaj w domu – szepnęłam do siebie w imieniu duchów nieobecnych już mieszkańców.
Nie byłam pewna, czy ten pomysł jest w ogóle realny i czy przez ten poryw serca nie stracę wszystkich pieniędzy, które udało mi się odłożyć przez ostatnich kilka lat pracy. Czułam jednak, że jeśli nie spróbuję, nigdy się nie dowiem. Nagle rozległ się znajomy dźwięk dzwonka. Odwróciłam się i spojrzałam w stronę wejścia. Za szybą witrynki dostrzegłam znajomą sylwetkę. Poczułam, jak krew zaczyna krążyć szybciej w żyłach. Natychmiast podbiegłam do drzwi otworzyłam.
– Mateusz – szepnęłam.
Łzy stanęły mi w oczach. Nie musiałam pytać, skąd wiedział, że jestem. Tu wszyscy zawsze wszystko wiedzieli. Tak dobrze było go widzieć po tylu latach. Prawdę mówiąc, to ja go zostawiłam po maturze i wyjechałam do stolicy na studia, ale nie zmieniało to faktu, że sama też miałam wówczas złamane serce. Po prostu wiedziałam, że jeśli się stąd nie wyrwę, zwariuję. On za to wiedział, że zwariowałby, gdyby musiał porzucić tę senną mieścinę.
– Tu mam spokój i ciszę – mówił, gdy prosiłam go, by pojechał ze mną. – Tu mogę się skupić na tym, co robię, a nie na tym, czy zarabiam. W Warszawie wszyscy biegną, ścigają się. Tu nie ma się z kim ścigać, więc można robić wszystko w swoim tempie.
Najdziwniejsze jest to, że miał rację. Odniósł sukces bez ruszania się z domu. Jego stoliki z oszlifowanych pieńków drzewa na metalowych kółkach sprzedawały się w stolicy po horrendalnych cenach. Słyszałam nieraz zachwyty warszawiaków nad niewiarygodnymi meblami z jego manufaktury. Zresztą ludzie w całej Polsce zachłysnęli się skandynawskim stylem urządzania wnętrz – naturalnym drewnem, kamieniem i prostotą. Jego meble, które doskonale wpisywały się w ten nurt, schodziły jak świeże bułeczki. A on? Miał na sobie te same jeansy, które nosił przed laty i trawkę przyciśniętą w zębach. Patrzyłam na niego – człowieka, który kilka lat temu był mi najbliższy na świecie i zastanawiałam się, co o mnie myśli. Co czuje. Jak zareaguje na mój powrót po takim czasie. To niewiarygodne, ale nie wiedziałam wręcz, co powiedzieć.
– Nic się nie zmieniłeś. W ogóle nic się tu nie zmieniło. Wszystko jest tu takie jak było…
– Nie wszystko… Ciebie tu nie było.
Zacisnęłam usta. Nie miał zamiaru udawać. Był szczery i prostolinijny, jak zwykle.
– Co tu robisz, panno Alicjo?
– Już nie panno – westchnęłam ciężko, a on zagryzł zęby. – Rozwódko.
– Przykro mi.
– Mnie także. Moje życie nie ułożyło się tak, jak to sobie wymarzyłam.
– I postanowiłaś wrócić na łono przyrody? Kiedyś mówiłaś, że tu nawet muchy zabijają się z nudów.
– To prawda, widziałam kilka razy, jak celowo rozbijały się o ściany – uśmiechnęłam się na wspomnienie dawnego żartu.
– Mogę wejść na herbatę?
– Oczywiście… tylko chyba nie ma herbaty.
– I tak nie przepadam.
Poczułam nagle, że jest jak dawniej. Jego uśmiech, błyszczące oczy, zaczesane do tyłu półdługie włosy. I jego spokojna natura, która była jak antidotum na ciągłe niepokoje, które nie dawały mi usiedzieć w jednym miejscu. Kiedyś mówił, że moje marzenia targają mną, jak sztorm statkiem na morzu, a ja mu odpowiadałam, że bez takiego sternika jak on bym zatonęła. Było w tym wiele prawdy.
Ostatni rok w Warszawie wycisnął ze mnie wszystkie soki – byłam wykończona nerwowym rozwodem z Pawłem, który jak ja był menadżerem w dużej firmie. Byłam wypalona zawodowo i uważałam, że nic więcej nie jestem w stanie tam zrobić. A nade wszystko byłam wykończona ciągłym pędem. Kojące wspomnienie o domu rodziców wracało do mnie często w ostatnich miesiącach. Wiedziałam, że już ich tam nie ma i nie mogę wpaść na weekend z przeświadczeniem, że zastanę tatę dłubiącego w jego starym Wartburgu i mamę wyciągającą właśnie z pieca gorącą szarlotkę. Mimo to myśl o domu, a wraz z nią wspomnienia o Mateuszu, nigdy mnie nie opuściły.
– Mam dość – jęknęła pewnego dnia Edyta, koleżanka z pracy.
Praca w korporacji nie była łatwym kawałkiem chleba. Często przychodziłyśmy do pracy o siódmej rano, a wracałyśmy do domu po dziewiętnastej. Trudno w takich warunkach było zadbać o życie prywatne.
– Już weekend, nie marudź.
– Wiem, ale nawet weekendów w tym mieście mam dość. Chciałabym się przenieść w czasie do jakiejś maleńkiej wioski, gdzie dostałabym pajdę prawdziwego chleba i mleko od krowy.
– Może nie trzeba w czasie. Na Roztoczu wciąż tak jest.
– Nie znam nikogo na Roztoczu. Są tam jakieś gospodarstwa agroturystyczne?
– Nie tam, skąd pochodzę – roześmiałam się.
Ta myśl jednak zakiełkowała i gdy czułam, że to już ten czas, spieniężyłam swoje lokaty i wyciągnęłam gotówkę z bankomatu. Na Roztoczu nie ma gdzie tego zrobić, a wszystkim fachowcom trzeba zapłacić gotówką. „Odkurzę ten zapomniany zakątek” – postanowiłam i zabrałam się energicznie do roboty.
Miałam dokładnie rozrysowane plany i rozpisane pomysły. Usiadłam z Mateuszem na werandzie i zaczęłam omawiać je z nim krok po kroku. Pokazałam mu moje szkice i projekty. Słuchał mnie i przyglądał się wszystkiemu z uwagą i skupieniem. A wizja była bardzo dokładna. Wiedziałam, co chcę tam zrobić i nie zamierzałam stosować półśrodków. Miał być domek jak z bajki albo nic.
– Sama chcesz to wszystko zrobić?
– Nie… sama nie dam rady. Ale jest tu przecież kilku zdolnych chłopaków, prawda? – uśmiechnęłam się znad kartki z projektem.
Nagle zauważyłam, że za krzakami coś się porusza. Po chwili na trawie pojawiła się znajoma kocia sylwetka – pręgowany dachowiec, którego zostawiłam rodzicom przed wyjazdem z domu.
– Patrz! Czy to… Gandalf? Mój Gandalf? On żyje! – krzyknęłam z entuzjazmem i wzruszeniem.
– No, jasne, że żyje. Tyle że teraz jest już mój!
Kocur jakby na potwierdzenie tych słów, zbliżył się do niego i zaczął ocierać o jego nogę.
– Jesteś mi coś winien za kota! – pogroziłam mu żartobliwie palcem.
– Ja tobie? To ty nas porzuciłaś.
– Wiem… ale w ramach rekompensaty proponuję ci robotę.
Mateusz przymrużył oczy i pokręcił głową. Może większość osób uznałaby, że kapituluje, ale on w ten właśnie sposób podejmował wyzwania.
Przebudowa pochłonęła większą część moich oszczędności i zajęła nam trzy miesiące. Trzy najpiękniejsze miesiące mojego życia, podczas których kłóciliśmy się i godziliśmy, negocjowaliśmy i przekrzykiwaliśmy, zgadzaliśmy się ze sobą i mieliśmy kompletnie różne punkty widzenia. Nigdy z nikim nie pracowało mi się równie twórczo i ekscytująco, co z nim. Spędzaliśmy razem całe dnie, pracując, gotując i popijając popołudniową kawę. Gdy robiłam tabliczkę na drzwi, byłam w nim ponownie zakochana po uszy. Kto wie, czy nie bardziej niż za pierwszym razem.
– To co? – zapytałam nieśmiało. – Wygrawerować też twoje imię?
– Graweruj. Najwyżej wytrzesz potem papierem ściernym – roześmiał się.
Po miesiącu od otwarcia pensjonatu napisałam na prawdziwej papeterii list do Edyty i naszego kolegi z działu Sebastiana, z którym zaczęła spotykać się po moim wyjeździe:
„Serdecznie Państwa zapraszamy do wzięcia udziału w zbieraniu wiśni w Guciowie w domu pod Kulawą Gęsią (za Maryjką prosto, koło klonu w prawo). Wśród atrakcji, poza zbieraniem wiśni, wchodzenie na drabiny, drylowanie, gotowanie i słoikowanie. Będzie szał! Pozdrawiamy.
Alicja i Mateusz.
PS Dla wytrwałych w bojach – wiśniówka autorstwa pani domu.
„Pakujemy wiaderka i jedziemy” – odpisała w SMS-ie.
Byli następnego dnia.
– Trudno było trafić? – zapytałam, gdy wjechali na podwórko.
– Nie. GPS nas nie zawiódł. A i dzięki za wytyczne o Maryjce i klonie, sprawdziły się doskonale na ostatniej prostej – uśmiechnął się do mnie Sebastian, rozprostowując kości po podróży.
Edyta rzuciła się natychmiast, żeby mnie przytulić. Dopiero teraz poczułam, jak bardzo się za nią stęskniłam. Mimo to zupełnie nie tęskniłam za pracą w korporacji i życiem w dużym mieście. Przed wyjazdem z Warszawy byłam pełna wątpliwości i przekonana o tym, że przesiąkłam już miejskim życiem i będzie mi go brakować. Teraz wiedziałam już na pewno, że decyzja była słuszna. To na Roztoczu jestem u siebie. Nigdzie indziej w Polsce widoki nie są tak sielankowe. Może to kwestia czystego powietrza, ale jestem przekonana, że tu nawet kolory pól są inne niż wszędzie indziej – czyste i wyraziste. Ich pasma dosłownie układają się w kolorowe pejzaże. Te widoki nigdy mi się nie znudzą.
– To ten dom? – Edyta była pod wyraźnym wrażeniem.
Stał przed nimi domek, któremu faktycznie niewiele brakowało do tego z bajki o domku na koguciej łapce. W oczy rzucało się nie tylko to, że był pokryty przepiękną strzechą i miał cudnej urody zielone okiennice, a w oknach koronkowe zazdrostki. Zadbaliśmy o każdy szczegół. Płotek był pomalowany na biało, furtka miała piękną klamkę i wizytówkę z napisem: „Tu mieszkają Alicja, Mateusz i Gandalf”. Skrzynka na listy stała wbita nieco z ukosa na kiju i miała otwierane na kluczyk zielone drzwiczki (dzieło Mateusza– cudo!), ścieżka była wyłożona po brzegach otoczakami, grządki z warzywami ogrodzone drewnianymi kołeczkami, a w każdą wbita była etykietka na patyku z rysunkiem marchewki, selera, ogórka czy rzodkiewki. Na środku podwórka stał drogowskaz z oznaczeniami: na wschód: sad jabłkowo-wiśniowy (miejsce naszej tyrki), na północ: lenistwo, na południe: domostwo (tak lubiłam mówić o pensjonacie), na zachód: pastwisko (a na pastwisku krowa Mućka, Koza Meee i dwie owieczki: Czarna Owca i Lanolina).Przed drzwiami domostwa wycieraczka z napisem: „Czuj się jak u siebie”. W domu, rzecz jasna, o większość mebli zadbał sam pan domu.
– Takiej wsi się nie spodziewałam – mruknęła mi do ucha Edyta. – A to… twój narzeczony? Przystojniak! Szybko poszło.
– I kto to mówi? – parsknęłam śmiechem. – Znam go od dziecka. Był moim sąsiadem i… moją pierwszą miłością.
– Poważnie? To Roztocze skrywa same rozkosze! – roześmiała się.
– A żebyś wiedziała. Zapraszam na herbatę malinową i ciasto z rabarbarem. A później do roboty.
– Dużo tego? – zapytała przerażona.
– Tak! Całe cztery drzewa – zaśmiałam się.
– To dobrze, bo szczerze mówiąc, obawiałam się, że utkwimy tu na dwa tygodnie.
Chłopcy ustawili długaśne drabiny przy drzewach i zaczęli od omawiania strategii. Patrzyłam na Sebastiana z lekką obawą, bo nigdy nie widziałam, żeby wspinał się po innej niż korporacyjna drabinie. Na wszelki wypadek zapytałam, czy spisał testament, ale jego wyraz twarzy świadczył o bardzo poważnym podejściu do zadania, więc przestałam sobie kpić i tylko trzymałam kciuki, żeby nie spadł i nie połamał sobie gnatów. Sama z Edytą zabrałam się do obskubywania dolnych gałęzi.
– Nie mogę uwierzyć, że zrobiliście to w zaledwie trzy miesiące. Ile macie miejsc noclegowych?
– Osiem. Planujemy dobudówkę w przyszłym roku.
– Jest pięknie. Twoi rodzice pękliby z dumy!
– Dziękuję – odpowiedziałam wzruszona, cicho licząc na to, że ma rację.
– Rozreklamuję cię, gdzie mogę!
– A myślisz, że po co cię tu ściągnęłam? – zaśmiałam się.
– Wiedziałam, ty cwaniaro!
Po godzinie chłopcy zarządzili przerwę. Sebastian podszedł do Edyty i pokazywał jej podrapane przez gałęzie przedramiona, a ona go pocałowała.
– Nie wiedziałem, że lecisz na weteranów wojennych. Muszę ci pokazać, jaką mam bliznę po wyrostku – powiedział, a Edyta roześmiała się i postukała go w czoło.
– To co? Po małej kawce i wracamy na górę?
– Padam z nóg – sapnął Sebastian. – Nie dam rady tam znowu wejść. Musimy? Mamy już cztery wiaderka. Na wiśniówkę wystarczy.
– Mamy piwo! – oznajmiła entuzjastycznie Edyta. – Może to was trochę zmotywuje do działania.
Sebastian skoczył do bagażnika po lodówkę turystyczną.
– Poważnie? – roześmiał się Mateusz. – Widzę, że jesteście przygotowani.
– Jak zwykle – uśmiechnęła się Edyta, wręczając nam po butelce zimnego trunku.
Stuknęliśmy się butelkami i usiedliśmy na trawie. Wtuliłam się w ramię Mateusza i uśmiechnęłam sama do siebie. Moje serce miało rację, gdy zakochało się w nim po raz pierwszy. Choć moja ścieżka była dużo bardziej kręta niż jego, ja także odnalazłam szczęście w rodzinnym domku na Roztoczu u boku tego, który jest mi sterem, żeglarzem i okrętem.
Więcej prawdziwych historii:
„Wychodzę za mąż, ale kocham innego. Wiem po prostu, że z nim będę nieszczęśliwa…”
„Nikt nie rozumiał więzi, która łączyła mnie z synkiem. Gdy zginął, wiedziałam, że muszę do niego dołączyć”
„Mąż bił mnie za wszystko. Za to, że zapomniałam kupić mąki i za to, że w zlewie został brudny talerz”