„Nikt nie rozumiał więzi, która łączyła mnie z synkiem. Gdy zginął, wiedziałam, że muszę do niego dołączyć”

kobieta która straciła dziecko fot. Adobe Stock
Po co żyć? Dla kogo? Nie mam już na tym świecie nic do załatwienia. Nic mnie tu nie trzyma. Tylko ludzie wokół uparli się, że powinnam. Ale oni nie wiedzą, co ja czuję, jak strasznie cierpię I tęsknię. Oni mnie nie rozumieją…
/ 01.04.2021 14:10
kobieta która straciła dziecko fot. Adobe Stock

Pulsujące światła i wycie syren. Ktoś się nade mną pochyla. Nie mogę się ruszać.
– Żyje! Ta kobieta żyje – słyszę czyjś głos.
„Czy to o mnie? Żyję, dlaczego miałabym nie żyć. Co się dzieje? Gdzie Grześ? Gdzie jest mój synek? Chcę go zawołać, ale nie jestem w stanie wydobyć głosu”.
Nigdy nie wymagałam od życia zbyt wiele. Nie chciałam zbawiać świata, nie marzyłam, że wynajdę lek na raka albo polecę na Marsa. Chciałam być matką.

Arek był moją pierwszą i jedyną miłością. Poznaliśmy się na pierwszym roku studiów i odtąd byliśmy nierozłączni. Zawsze dobrze wiedziałam, czego chcę. Miałem bardzo konkretny plan. Wiedziałam, że po studiach zostanę żoną Arka i urodzę mu dzieci.
I tak się stało. Rodzice wyprawili nam wesele. W podróż poślubną polecieliśmy na Maderę. Rok po ślubie stało się to, na co tak bardzo czekałam: byłam w ciąży!
Ostatnich kilka miesięcy było oczekiwaniem. Rozmawiałam z moim synkiem codziennie. W końcu nadszedł ten moment. Kilka godzin bólu i w końcu był. Gdy mój chłopczyk po raz pierwszy spojrzał na mnie, zrozumiałam, że to właśnie jest szczęście. I że jedyne, czego oczekuję od życia, to żeby Grześ był zdrowy i szczęśliwy. Wszystko inne przestało się właśnie liczyć.
– Będziemy zawsze razem. Zawsze – obiecałam synkowi.

Gdy pielęgniarka chciała mi go zabrać, zaczęłam krzyczeć. Odpuściła. Pozwoliłam go wziąć na ręce Arkowi, na chwilę. Przez kilka minut prawie nie oddychałam, sparaliżowana strachem, że go upuści.
Walczyłam ze snem, ale w końcu usnęłam. Gdy się obudziłam, nie miałam Grzesia w ramionach. Spanikowana sięgnęłam w stronę łóżeczka. Pusto. Podniosłam wzrok. Na fotelu siedziała moja mama i kołysała wnuczka. Panika ustąpiła miejsca innemu uczuciu. To była zazdrość… Taka, jakiej nigdy dotąd nie odczuwałam, nawet w stosunku do Arka. Wściekła i zaborcza zazdrość. Choć wszystko mnie bolało, wstałam z łóżka i wyrwałam Grzesia mamie. Spojrzała na mnie wystraszona, ale nic nie powiedziała.

Do pracy oczywiście już nie wróciłam. Wszystkie ambicje przerzuciłam na syna. Kiedy on był zadowolony – ja czułam się spełniona. Zostałam stuprocentową kurą domową i było mi z tym dobrze.
Arek trochę nie wierzył, że wytrzymam bez pracy.
– Daję ci góra trzy lata – przekomarzał się ze mną.
Nie podejmowałam tematu. Wiedziałam, że facet nie zrozumie więzi, jaka łączy matkę z dzieckiem.
Ja wiedziałam, że odkąd jest Grześ, nic innego się już nie liczy. Arek bardzo chciał pomagać, angażować się w wychowanie syna. Łagodnie, ale stanowczo odsuwałam go od tego.
– Kochanie, to bardzo miło z twojej strony, ale ja to zrobię lepiej – tłumaczyłam i wyjmowałam mu z ręki łyżkę, którą próbował karmić Grzesia.

Nie pozwalałam mu go kąpać ani przewijać. Potrafiłam wyskoczyć mokra z wanny, gdy usłyszałam, że Grześ się obudził i Arek go wyjął z łóżeczka.
Pierwszy krok Grzesia był dla mnie jak pierwszy krok na Księżycu. Gdy powiedział wreszcie „mama”, czułam się, jakbym dostała Nobla. Każdy zaśliniony pocałunek, każdy uścisk małej rączki, każde wyseplenione przed snem: „kocham cię, mamusiu” – to były moje codzienne nagrody.
Uwielbiałam karmić Grzesia piersią. Gdybym mogła, karmiła bym go całe życie. Ale gdy miał trzy lata, straciłam pokarm.
– Najwyższa pora – skomentował to Arek. – Kto to widział, żeby przedszkolaka mama karmiła cycem. Prawda synuś? Przecież jesteś już dużym chłopakiem!
Przepłakałam kilka nocy, ale nic nie mogłam zrobić.

W nocy Grześ czasem wołał tatę zamiast mnie. Przestał, bo i tak zawsze zjawiałam się ja. Arek w końcu dał za wygraną. Zaakceptował, że jedynym jego zadaniem jest kopanie z Grzesiem piłki i budowanie wieży z klocków.
W środku nocy Grześ i tak prawie codziennie lądował w naszym łóżku. Gdy rósł, Arek próbował protestować.
– Najwyższa pora, żeby spał u siebie
– narzekał.
I tym razem dał za wygraną. To on coraz częściej spał w gabinecie na kanapie. I przestał nam przeszkadzać.

Straciłam parę przyjaciółek, które oburzał mój brak ambicji, jak to nazywały. Nie przejmowałam się. I tak nie miałam dla nich czasu. Ploteczki przy winku? Nie, dziękuję. Wolałam w tym czasie przejrzeć ubrania Grzesia, uporządkować jego zabawki. Wiedziałam, co jest w życiu ważne. Do pogawędek były mamy na placu zabaw, mamy dzieci z przedszkola, potem szkoły… Miałyśmy wspólne tematy. A na kontakty towarzyskie nie miałam czasu.
Ja wiedziałam o tym od narodzin Grzesia, ale Arkowi powiedziałam dopiero po kilku latach.
– Nie chcę mieć więcej dzieci – oświadczyłam mu kiedyś wprost.
Arek nie był zachwycony. Marzył o córeczce.
– Przecież rozmawialiśmy o dwójce albo nawet i trójce. Co się raptem stało?
Wierzyłam, że prawdziwe macierzyństwo polega na całkowitym poświęceniu dla dziecka. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym dać to samo co Grzesiowi jeszcze komuś.
Próbowałam wytłumaczyć to Arkowi. Dziwnie na mnie popatrzył.

Kilka tygodni później podszedł do mnie wieczorem, gdy prasowałam ubranka Grzesia.
Zostaw to na chwilę. Musimy porozmawiać.
Próbowałam mu wytłumaczyć, że nie mam czasu, że Grześ musi mieć ubranie do przedszkola i kimono na judo i że może innym razem, ale Arek wyjął mi żelazko z ręki i zaprowadził na kanapę.
– Ewa, martwię się o ciebie. Przepracowujesz się. Nie masz czasu dla siebie. Przecież możemy kogoś poprosić o pomoc. Żeby czasem przyprowadził Grzesia z przedszkola. Mogłabyś iść do kina, kosmetyczki. Może zapiszesz się na hiszpański, zawsze chciałaś? Dwa razy w tygodniu przecież dałabyś radę. Popołudniami mogę z Grzesiem posiedzieć ja.

Wyrwałam mu rękę i spojrzałam na niego jak na wariata.
– Oszalałeś? O czym ty mówisz? Jaki hiszpański? Chciałbyś, żeby ktoś obcy zajmował się Grzesiem? Chcesz, żebym zaniedbała syna? Nie chcesz, żeby był szczęśliwy? Co z ciebie za ojciec?
Przez kilka miesięcy Arek próbował różnych sztuczek. Gdy nie udało mu się namówić mnie na pójście do psychologa, zaprosił na kolację koleżankę. Psychoterapeutkę. Przejrzałam jego sztuczkę. Gdy Kasia próbowała namówić mnie na zwierzenia, grzecznie przeprosiłam i powiedziałam, że muszę jeszcze zacerować Grzesiowi rajstopy i upiec owsiane ciasteczka, bo inaczej nie będę miała mu czego dać na drugie śniadanie do przedszkola.
Arek w końcu się poddał. Starał się schodzić mi z drogi. I się nie wtrącać. Postawił się raz – gdy wymyśliłam, że Grześ nie pójdzie do szkoły i będę go uczyć w domu. Zrobił mi straszną awanturę.
– I tak już się trzyma cały czas maminej spódnicy. Chcesz go na jakiegoś dziwaka czy odludka wychować – krzyczał tak jak nigdy dotąd.

Ustąpiłam. Ten jeden raz.
Przez pierwszych kilka miesięcy odprowadzałam go do szkoły i siedziałam przed szkołą aż do skończenia lekcji. W końcu wezwała mnie dyrektorka i delikatnie zasugerowała, że nie jest to mile widziane. Przeniosłam się do parku. Do szkoły wpadałam pod byle pretekstem – że Grześ zapomniał śniadania, kapci, zeszytu.
Zapisałam się do trójki klasowej, żeby mieć jak największy wpływ na to, co dzieje się w szkole. Zawsze zgłaszałam się jako pierwsza do opieki w czasie wyjść do kina, teatru czy krótkich wycieczek szkolnych. Grześ jako jedyne dziecko w klasie nie chodził na tak zwane nocowanki. Mowy nie było, żebym pozwoliła komu innemu położyć go do łóżka czy nakarmić. Gdy przyszła pierwsza zielona szkoła – zadzwoniłam i skłamałam, że Grześ jest chory. I został ze mną. Mieliśmy cały tydzień dla siebie!
Nigdy nie uważałam, że kocham syna obsesyjnie. Dalej tak nie myślę. Byłam matką. I robiłam to, co uważałam, powinna robić każda matka.

Wszystko skończyło się pół roku temu. Jechaliśmy za miasto. Prowadziłam ja – gdy Grześ jest w samochodzie ufam tylko sobie za kierownicą. Arek siedział na fotelu pasażera. Pamiętam, że nagle kątem oka zobaczyłam, jak z bocznej uliczki wprost na nas pędzi tir. W ułamku sekundy podjęłam decyzję. Gwałtownie zahamowałam i skręciłam kierownicę. Tir runął prosto na Arka... Wierzyłam, że uratowałam syna...
Jedyne, co pamiętam po tym, to ludzie pochylających się nade mną. Krzyczeli, że żyję, a mnie interesowało tylko, co z Grzesiem. Ale nikt mi nic nie mówił. Dostałam zastrzyk i odpłynęłam.
Biała sala. Ostre światło. Mrugam oczami. Widzę nad sobą znajomą twarz. Mama? Próbuję coś powiedzieć, zapytać o synka. Mama trzyma mnie za rękę. Płacze. W końcu udaje mi się wykrztusić:
– Gdzie Grześ? Uratowałam go?

Mama dalej płacze. Przecząco kiwa głową. To niemożliwe. Nie mógł zginąć. Przecież zrobiłam wszystko.... Zaczynam krzyczeć. Przybiega pielęgniarka, dostaję kolejny zastrzyk.
Kolejne przebudzenie. Mama śpi w fotelu. Rozglądam się po sali. Już wiem, gdzie jestem. I pamiętam, co się stało. Chcę wstać i biec, żeby pytać, czy mama powiedziała mi prawdę. Nie mogę się ruszyć. Zaglądam pod kołdrę. Mam obie nogi w gipsie. Nie mam jak wstać. Szamoczę się. Budzi się mama.
– Kochanie, uspokój się, już dobrze. Nie powiedziałam ci jeszcze o Arku...
Co mnie obchodzi Arek, idiotko! – krzyczę ze wszystkich sił. – Poświęciłam go dla Grzesia, musiałam. Niemożliwe, że Grześ nie żyje. To jakaś pomyłka!
W tym momencie ktoś zaczyna szlochać na korytarzu. Unoszę się i widzę mamę Arka. Patrzy na mnie z przerażeniem... Teść odciąga ją i znikają.

Mąż i synek mają wspólny pogrzeb. Nie byłam na nim. Nie żałuję, nie wiem, czybym to zniosła. Nie widziałam ciała Grzesia, nie widziałam jego trumny. Ciągle, jak zamykam oczy, to wierzę, że żyje. Że lada chwila wbiegnie do sali i zacznie się śmiać.
– Mamusiu, ja tylko bawiłem się w chowanego… Ale już jestem.
Kolejne dni, tygodnie, są podobne jeden do drugiego. Dostaję silne leki przeciwbólowe i uspokajające. Oprócz pokiereszowanych nóg mam połamane żebra i uszkodzone kręgi szyjne. Odwiedza mnie miła młoda rehabilitantka. Koniecznie chce zacząć stawiać mnie na nogi. A ja pytam:
– Po co?

Powoli zaczyna do mnie docierać, co muszę zrobić. Tylko jak? Na razie nie jestem w stanie sama się wysikać, a co dopiero rzucić się z okna (mam pokój na dziewiątym piętrze, już to ustaliłam). Podcinanie żył nie wchodzi w rachubę. Dopóki jestem w szpitalu – ktoś zauważy. Na razie muszę być cierpliwa… Ale już zdecydowałam.
Syneczku, już niedługo do ciebie przyjdę – szepczę każdego wieczoru przed zaśnięciem.
Tylko czemu wszyscy za wszelką cenę chcą mnie zachować przy życiu? Co kilka dni wpada kapelan. Mówi, że się za mnie modli i że muszę być silna. Zapewnia, że Grzesia spotkam, jak przyjdzie mój czas.
– Ale czemu mam czekać? Po co? – pytam.
Ksiądz żegna się z przerażeniem i prawie krzyczy:
– Tylko Bóg może odebrać dane nam życie. Samobójstwo to grzech śmiertelny. Córko, trafisz do piekła i nigdy nie spotkasz syna i męża.
Odwracam się plecami do ściany. Ta rozmowa nie ma sensu. Ksiądz nic nie rozumie. Ksiądz nie ma dzieci…

Kapelan musiał na mnie donieść. Następnego dnia dostaję do obiadu tylko plastikowy widelec. Po południu odwiedza mnie psycholog.
– Pani Ewo, proszę powiedzieć, co pani czuje – zaczyna rozmowę.
Patrzę na nią ze zdziwieniem. „Skąd ona się wzięła? Dlaczego zadaje takie głupie  pytania? Co ja czuję? Ja – czuję? Ja? Pani doktor, ja nic nie czuję. Kompletnie nic. Mnie nie ma” – chcę wykrzyczeć, ale nie mam siły. Nakrywam się kołdrą na głowę i odwracam plecami. Po kilku minutach słyszę zamykanie drzwi.
Następnego dnia wymyślam plan. Wołam rehabilitantkę. Uśmiecham się słodko i się przymilam:
– Pani Dominiko, chyba chciałabym zacząć ćwiczyć – zapewniam.
Po kilkunastu minutach wszystko boli mnie jak diabli. Proszę o ketonal. Ale nie łykam go. Chowam do małej fiolki. Wieczorem wołam pielęgniarkę.
– Siostro, wszystko mnie boli po ćwiczeniach. Chyba nie zasnę.
Do fiolki wędruje silny środek nasenny.

Od tej pory ciułam wszystkie dostępne leki. Choć czasem ból jest przejmujący, zaciskam zęby i nic nie łykam. Wszystko idzie do fiolki.
W końcu zaczęłam się samodzielnie poruszać po oddziale na wózku. Moja fiolka wypełnia się coraz szybciej, bo podkradam też leki innym pacjentom.
Kilka dni temu wychowawczyni Grzesia przesłała mi list od jego kolegów i koleżanek. To bardzo miłe z ich strony. Nawet go nie otworzyłam. Nie chcę nic czuć. Nie mogę.
Wczoraj spojrzałam na moją fiolkę. Jeszcze nie jest pełna, muszę poczekać.
– Grzesiu, mamusia niedługo przyjdzie. Ale jeszcze nie dziś…

Więcej prawdziwych historii:
„Mąż bił mnie za wszystko. Za to, że zapomniałam kupić mąki i za to, że w zlewie został brudny talerz”
„Moja mama do reszty oszalała. Ma 60 lat, a znalazła sobie narzeczonego, który może jest w moim wieku”
„Zostałam samotną matką trójki dzieci. Mój mąż odszedł do kochanki. Zostawił mnie bez grosza i pracy”

Redakcja poleca

REKLAMA