„Straciłem pracę, auto i dom. Okradłem matkę i brata, a moja rodzina wyląduje przeze mnie na bruku. Wszystko przez nałóg”

hazardzista, który zadłużył rodzinę fot. Adobe Stock, highwaystarz
„– Co? Co zaczniesz, kierowniku? Obstawiać walki psów? – odezwał się po raz pierwszy mój bezdomny-spowiednik. – Jezu, człowieku, ja jestem wrak, ale ty to jesteś normalnie trup! Ty nie żyjesz! Tylko jeszcze o tym nie wiesz. Trzeba być ostatnim gnojem, żeby zwiać i zostawić swoją rodzinę z takim syfem. Tfu! – splunął mi pod nogi”.
/ 29.09.2022 14:30
hazardzista, który zadłużył rodzinę fot. Adobe Stock, highwaystarz

Osiedle willowe, gdzie mieszkam, leży na obrzeżach miasta. Chcąc się dostać na dworzec kolejowy, musiałem pokonać pieszo kilka uliczek, a potem przejść przez skraj blokowiska, obok dużego sklepu spożywczego. Stąd było już tylko kilka kroków na przystanek autobusowy. Kiedy mijałem sklep, spod schodów wiodących na piętro pawilonu wychylił się facet. Śmierdział jak bezdomny i wyglądał jak bezdomny. Jeszcze zanim się odezwał, wiedziałem, o co poprosi. Gardziłem takimi typami. Nic sobą nie reprezentowali, a mimo to mieli czelność zaczepiać porządnych ludzi.

– Kierowniku – zagadnął mnie przyjaźnie, – niech pan dołoży piątaka na flaszeczkę, bo mi zbrakło…

Spojrzałem na niego spode łba.

– Weź się do roboty, pasożycie jeden – warknąłem. – Ile ty masz lat właściwie? – dodałem.

Sądząc po twarzy, dałbym mu sześćdziesiąt jak nic, ale tu mnie mocno zaskoczył.

– Czterdzieści cztery, kierowniku – odparł. – Jestem starszy, niż wiesz, kto… o jedenaście lat! – zarechotał i wyprężył z dumą cherlawą pierś.

Trafił mi się menel-mistyk! Ze zdumieniem pokręciłem głową. Cholera, ja miałem czterdzieści trzy… a za rok mogę wyglądać tak jak on teraz, albo w ogóle nie będę wyglądać.

W nagłym odruchu sięgnąłem do kieszeni płaszcza i podałem mu dychę. Gwizdnął przez zęby, odwróciwszy się i wpadł jak burza do sklepu. 

Tamta noc należała do mnie

Nie zdążyłem odejść nawet dwudziestu metrów, kiedy mnie dogonił. W jednej ręce z wielką wprawą targał dwie flaszki wina, w drugiej – jeden plastikowy kubeczek.

– Tak se pomyślałem, że może się szanowny pan napije ze mną przed podróżą – zaproponował.

Nie zdążyłem zaprotestować, kiedy zaciągnął mnie na małą ławkę z tyłu bloku, za śmietnikiem. Ledwie odłożyłem torbę na bok, on już otwierał pierwszą flaszkę.

– No to na zdrowie! – podał mi kubeczek, a sam pociągnął z gwinta kilka porządnych łyków. – Och, jak mi tego było trzeba – sapnął i pił dalej.

Wziąłem łyk. W zasadzie nie pijam alkoholu, a takiego nie piłem nigdy w życiu. Smakował jak chemiczny bełt, szczypał w język i gardło. Bezdomny usiadł na ławce, wielkopańskim gestem wskazał mi miejsce obok siebie i zapytał:

– Gdzie to się kierownik wybiera w taką piękną sobotę o jedenastej?

Usiadłem obok niego, ale nie za blisko – za mało wypiłem, by jego odór mi nie przeszkadzał – i patrzyłem, jak raczy się winem. Pił tego jabola jak boski nektar, eliksir młodości, wodę życia. A raczej jakby żył tylko po to, by się go napić.

I pewnie tak właśnie było: żył, żeby pić. Dlatego wyglądał, jak wyglądał, i był, kim był. Żałosne? Problem w tym, że ja sam doskonale widziałem, jak to jest czuć pokusę, której nie możesz się oprzeć, pragnienie, które musisz ugasić, bo inaczej umrzesz, potrzebę, która robi z ciebie kłamcę, złodzieja i tchórza. Sam nie wiem, czemu zacząłem się zwierzać temu facetowi. Może musiałam to opowiedzieć na głos nie tyle jemu, co samemu sobie, żeby mocniej dotarło, w jakie szambo się wpakowałem. Może uznałem, że kto jak kto, ale ten pijak nie będzie mnie osądzał, a kto wie, może mnie nawet pożałuje…

Na czterdzieste urodziny koledzy z pracy urządzili mi imprezę w kasynie. Była świetna zabawa, dobre trunki i żetony na ruletkę, bo w ramach wejściówek każdy z nas dostał po jednym żetonie o wartości stu złotych, a koledzy podarowali mi swoje w ramach prezentu. Lekko podchmielony balowałem do drugiej w nocy, aż wszyscy poszli. Też chciałem wrócić do domu, bo taksówka już czekała, ale…

W pewnym momencie w kieszeni marynarki wyczułem dziesięć żetonów, których nie zdążyłem wykorzystać. Więc kiedy koledzy już sobie poszli, siadłem do zielonego stolika.

Nowicjusz ma szczęście. Obstawiłem czerwone i wygrałem. Poczułem takie uderzenie adrenaliny i taką euforię, że natychmiast wytrzeźwiałem. Wiedziałem, po prostu wiedziałem, że muszę grać dalej. To była moja noc! Obstawiałem jak w transie, poczucie spełnienia rosło we mnie z minuty na minutę, podobnie jak rósł przede mną kopczyk żetonów.

Tak silnych emocji jeszcze nigdy nie czułem

Kiedy krupier obwieścił koniec gry, zacząłem krzyczeć, że to jeszcze nie pora, ale obsługa odprowadziła mnie do punktu wymiany. Odebrałem swoje pieniądze – ponad sześć tysięcy złotych – i zapytałem, czy jeden żeton mogę zachować jako amulet. Zgodzili się bez problemów.

W taksówce postanowiłem, że za wygrane pieniądze kupię żonie prezent. Może pierścionek z małym brylantem? Na zaręczyny dostała taki z cyrkonią, bo nie było mnie stać na lepszy, ale teraz… Tak, podjąłem decyzję, właśnie tak zrobię, nic jej nie powiem o wygranej, żeby miała niespodziankę, a na naszą rocznicę ślubu, która wypadała za miesiąc, kupię jej wymarzony pierścionek.

Tydzień później doszedłem do wniosku, że moja żona zasługuje na pierścionek z większym brylantem, niż pierwotnie planowałem. A ponieważ sprawa wymagała zachowanie tajemnicy, inaczej nie byłoby niespodzianki, nie mogłem wziąć naszych oszczędności, bo mogłaby się zorientować. Ale przecież miałem pieniądze! Te, które wygrałem tydzień wcześniej. Czemu by ich nie pomnożyć? W ogóle nie brałem pod uwagę przegranej – miałem przecież swój szczęśliwy amulet.

Tym razem poszło gorzej. Dużo gorzej. Przegrałem wszystko, łącznie z „amuletem”, którego w sumie nie żałowałem, bo w ogóle nie działał.  Co ciekawe – strata pieniędzy zamiast mnie wystraszyć, zniechęcić, wzbudziła mój gniew i pragnienie odwetu. Ja im pokażę, odkuję się!

Było coś jeszcze, dużo istotniejszego: to, jak się czułem, kiedy grałem. Zawładnęły mną ekstremalnie intensywne emocje, jakbym był na haju. Ekscytacja, podniecenie, wyczekiwanie, gniew i żal, wszystko bardzo silne. I gdzieś tam ostatnia, zabłąkana myśl rozsądku, że gdybym wygrał, straciłbym pretekst do dalszego grania, do odczuwania tej piorunującej mieszanki emocji. Ale szybko zepchnąłem ją w ciemny kąt umysłu.

Na następną wizytę do kasyna wybrałem się tydzień później. Wziąłem trochę z naszej lokaty na koncie bankowym. „Jak się odegram, to zaraz oddam, żona się nie połapie” – myślałem. Ale przegrałem… I tydzień później znów poszedłem, z resztą naszych oszczędności. Ponownie przegrałem, a do domu wróciłem nocnym autobusem, bo na taksówkę już mi nie wystarczyło.

Kasyno miało wady. Znajdowało się daleko od domu, można tam było przegrać dużo kasy w bardzo krótkim czasie, więc nie mogłem grać tak często, jakbym chciał. A chciałem grać. To już wiedziałem na pewno. W stan haju wprowadzała mnie sama gra; nie wygrane, które czasami się zdarzały. Traktowałem je jak bonusy, rodzaj nagrody czy zachęty, choć tak naprawdę żadnej zachęty nie potrzebowałem. Potrzebowałem gry, emocji, ekscytującego oczekiwania, obstawiania w nerwach, sprawdzania, czy mam szczęście. Zwykle nie miałem, ale to akurat nie było ważne. Liczyła się gra. Totalne emocje jak na górskiej kolejce.

Narobiłem długów, gdzie tylko się da

Gdy euforia opadała, tonąłem w wyrzutach sumienia i strachu, że się wyda. Bałem się, że wszystko stracę, że wszyscy się ode mnie odwrócą, a najbardziej się bałem, że… nie będę miał za co grać. „Musisz sam z tym skończyć, musisz wytrzeźwieć – mówiłem sobie. – Musisz to jakoś kontrolować, bo zginiesz”.

Ale zapominałem o sumieniu, obietnicach, przestawałem czuć się jak ostania szmata, gdy tylko znowu ogarniała mnie euforia hazardzisty. Tak, w chwilach tuż przed grą, potrafiłem przyznać butnie przed sobą, że jestem hazardzistą, jak wielu wielkich ludzi. Byłem z tego niemal dumny. Gram, bo chcę. Gram, bo lubię. Gram, bo pracuję, zarabiam pieniądze i mogę je wydawać, jak mi się podoba. Gram, bo kto mi zabroni?

Spróbowałem szczęścia na wyścigach konnych, ale mi się nie spodobało. Za to pokochałem zakłady liczbowe. Mogłem obstawiać w kilku miejscach jednocześnie, emocje były podobne, ale sumy mniejsze, więc na dłużej starczało przyjemności. Grałem nawet kilka razy dziennie i to mnie satysfakcjonowało. Przez jakiś czas.

Pierwszą pożyczkę, tak zwaną „chwilówkę”, dostałem bez problemów. Drugą wziąłem w innej firmie, dwa razy większą, żeby spłacić tę pierwszą, no i żeby zostało na grę. Przerzuciłem się na zakłady bukmacherskie i mecze piłkarskie, bo tam od emocji aż kipiało. Nigdy za bardzo nie interesowałem się sportem, ale chodziło o obstawianie wyników i czekanie na rozstrzygnięcie.

Kiedy miałem na głowie osiem czy dziewięć pożyczek do spłacenia, wystarałem się o kredyt pod zastaw naszego domu. Trochę musiałem przed żoną nakłamać, bo był potrzebny jej podpis, ale wyjaśniłem, że to wniosek z wyceną do ubezpieczenia. Uwierzyła i podpisała bez czytania. Nigdy przecież jej nie okłamywałem. Czy raczej nigdy dotąd nie przyłapała mnie jeszcze na kłamstwie.

Od matki pożyczyłem osiem tysięcy, które odkładała na swój pogrzeb; powiedziałem, że potrzebuję na naprawę samochodu. Samochód sprzedałem po kryjomu miesiąc wcześniej, a żonie tłumaczyłem, że jest w warsztacie i potrzebuję kasy na naprawę. Od brata wyciągnąłem dziesięć tysięcy, bo tyle uskładał na ocieplenie domu. Zlikwidowałem polisę stypendialną mojej prawie pełnoletniej córki; ledwie zdążyłem, bo gdyby skończyła osiemnaście lat, pieniądze byłyby już tylko jej.

Kiedy jeden z klientów mojej firmy chciał za jakieś zlecenie zapłacić gotówką, ochoczo wypisałem niezbędne pokwitowanie, a pieniądze zamiast do kasy trafiły… do kasyna. Bo kiedy potrzebowałem naprawdę dużych emocji, musiałem grać o duże stawki, co było możliwe tylko tam. Poza tym pierwsza miłość jest zawsze najsilniejsza.

Ten człowiek najwyraźniej mną gardził...

– A teraz po prostu uciekam – zakończyłem swoją opowieść. – Zaraz się wyda, że jestem bankrutem. Pożyczałem kasę dokładnie od każdego, a ponieważ nie oddawałem, nie chcą mi już pożyczać. Brat ze mną nie gada, znajomi nie odbierają moich telefonów, matka wylądowała w szpitalu. Straciłem pracę, samochód, zaraz stracę dom. Okradłem córkę, żonę, przeze mnie obie wylądują na bruku. Co gorsza, ci od chwilówek mi grożą. W poniedziałek mają się zgłosić po pieniądze, ostateczny termin. Zostało mi sto złotych, kupię bilet na pierwszy pociąg i zostawię to wszystko za sobą. Zacznę od nowa…

Co? Co zaczniesz, kierowniku? Obstawiać walki psów albo inne gówno? – odezwał się po raz pierwszy mój menel-spowiednik. – Jezu, człowieku, ja jestem wrak, ale ty to jesteś normalnie trup! Ty nie żyjesz! Tylko jeszcze o tym nie wiesz.

Wstał, przeciągnął się, ziewnął.

– Trzeba być ostatnim gnojem, żeby zwiać i zostawić swoją rodzinę z takim syfem. Tfu! – splunął mi pod nogi. – Szlag mnie trafia, że też z takim śmieciem muszę pić…

Patrzyłem na niego zszokowany. Ten mężczyzna, śmierdzący, zapluty, zasikany, chlejący jabola i żebrzący pod sklepem, najwyraźniej mną gardził, mną, porządnym czło…!

Naraz dotarło do mnie, że daleko mi do porządnego, uczciwego człowieka, że na nic innego prócz pogardy nie zasługuję. Ja też sobą gardziłem, w rzadkich chwilach, gdy byłem w stanie trzeźwo na siebie spojrzeć.

– Dobra, kierowniku – powiedział menel. – Tam jest droga na autobus, pociąg i w szeroki świat – pokazał kciukiem za siebie. – A tam – zrobił ruch ręką w drugą stronę – jest twój dom. Wybór należy do ciebie.

Odszedł i ani razu się nie obejrzał. Długo siedziałem na ławce i myślałem, ale w końcu podjąłem decyzję. Wstałem energicznie, zarzuciłem torbę na ramię i poszedłem. Wybór naprawdę należał tylko do mnie.

Czytaj także:
„Sąsiadka pod niebiosa wychwala synalka, bo nie wie, że on hańbi jej nazwisko. Bezbożnik żyje na kocią łapę ze starszą rozwódką”
„Kochałem wszystkie swoje żony, znosiłem ich awantury, kontrolę, a nawet zdrady. Dlaczego więc mam za sobą 3 rozwody?”
„Mąż wprowadzał w domu pruski dryl. Był oschły, zasadniczy, przemocowy. Przeżyłam szok, gdy odkryłam, że córka się go boi”

Redakcja poleca

REKLAMA