Cieszyłam się, gdy syn się ożenił. Nie sądziłam jednak, jak przykre będą tego dla mnie konsekwencje.
Życie mojego syna, Marka układało się tak, jak sobie to wymarzyłam. Nigdy na niego nie naciskałam, dałam mu w wyborach życiowych swobodę i może dlatego podejmował mądre decyzje. Poszedł do dobrej szkoły, zdobył popłatny i modny zawód, a potem znalazł posadę w firmie, w której go szanowano.
A co najważniejsze, ożenił się z dobrą i ładną dziewczyną. Z Justyną kochali się, pasowali do siebie, szanowali nawzajem i potrafili zbudować wspaniałą rodzinę. Dwa lata po ślubie urodziło się im dziecko, a po kolejnych trzech – drugie. Dziś dzieci mają już po siedem i dziesięć lat i wszystko dalej jest w porządku.
W czym więc problem?
Ciężko to określić, by nie wyjść na egocentryczną mamunię, ale… No tak, nie da się powiedzieć tego inaczej. Czuję się przez syna zaniedbywana. Od razu muszę wyjaśnić, że nie jestem typem zazdrosnej, wścibskiej teściowej, która uważa, że synowa ukradła jej syna.
Nie jestem z tych mamusiek, które wynoszą swojego syna na piedestał i oczekują od niego tego samego. Jestem dobrą babcią, wyrozumiałą mamą i dyskretną teściową. Po prostu chciałabym, żeby mój Marek i mnie czasem poświęcił trochę uwagi. Myślę zresztą, że kobiet, czujących się podobnie jak ja, jest więcej.
Kiedyś byliśmy z synem bardzo blisko. Może to się wydać dziwne, ale o wszystko mnie pytał, ze wszystkiego się zwierzał. Opowiadał o miłosnych zawodach, o poznanych dziewczynach, o głupotach, które wygadywali na podwórku jego koledzy. A ja cierpliwie słuchałam, radziłam, przytulałam i całowałam.
On, mimo że chłopak, odwzajemniał te gesty i to bardzo długo. Dopiero jak poszedł na swoje, kiedy się ożenił, to jakby zapomniał, że i mnie potrzebna jest jakakolwiek czułość z jego strony. Choćby chwila serdeczniejszej rozmowy. Nic mu nigdy nie powiedziałam na ten temat.
Nie wyznałam, że smutno mi, kiedy dzwoni do mnie tylko wtedy, gdy czegoś potrzebuje. Wykręcał mój numer, gdy trzeba im było psa wyprowadzić, potrzebował pożyczki do pierwszego, albo chciał z żoną wyjść na miasto i ktoś musiał z dziećmi posiedzieć. Albo gdy naszła go ochota na moją fasolkę po bretońsku i trzeba było mu cały jej garnek nagotować.
– Cześć, zrobiłaś? – wpadał do mnie zdyszany.
– Tak, mam. Wejdź chociaż na chwilę.
– Nie, spieszę się do Justyny i dzieci.
– Ale na dziesięć minut możesz wejść, zjesz sobie trochę fasolki.
– Nie, nie trzeba. Zjem w domu. Dasz garnek?
– Jasne, jasne. Poczekaj…
Tak wyglądały prawie wszystkie nasze rozmowy.
On nigdy nie miał czasu
Zawsze, jak próbowałam mu coś opowiedzieć, czymś z mojego życia zainteresować, to potakiwał nerwowo i widziałam w jego oczach zniecierpliwienie. Kiedy rozmawialiśmy przez telefon, to powtarzał tylko: „tak, jasne, tak, tak, dobrze, yhy”.
Nie zatrzymywałam go więc tymi rozmowami na długo, bo wiedziałam, że życie młodych pędzi teraz jak szalone. Ale chciałam, żeby miał dla mnie pięć minut. A on nawet jak dzwonił z prośbą, to załatwiał sprawę kilkoma zdaniami i odkładał słuchawkę. Parę razy zdarzyło mi się nawet, że powiedziałam na koniec rozmowy telefonicznej „kocham cię”, a w odpowiedzi słyszałam już tylko sygnał przerwanego połączenia.
Wiem, że Marek mnie kocha i dlatego nie dramatyzowałam. Nie byłam na niego zła, nie dąsałam się i nie frustrowałam. Ale było mi po prostu, tak po ludzku lub po „matczynemu” – jeśli tak można powiedzieć – przykro.
Kiedy próbowałam go przytulić, a on mnie tylko tak po przyjacielsku klepał po plecach, to nie czułam się kochana. Nie pamiętałam już, kiedy dostałam od niego buziaka na przywitanie lub pożegnanie.
Całe szczęście, że mi to moje kochane wnusie rekompensowały.
Były pocieszne i skore do okazywania uczuć
Kocham je nad życie, wszystko bym za nie oddała, oczy wydrapała, gdyby ktoś chciałby je skrzywdzić, ale kocham też syna. Dla mnie zawsze będzie on moim dzieckiem. Marek długo tego nie rozumiał. Jednak w końcu to do niego dotarło.
A jak? Ano tak, że zapomniał o moich urodzinach. Zawsze pamiętał, choćby dlatego, że urodziny jego żony są trzy dni po moich. Nie wyobrażam sobie, żeby zapomniał o niej, więc i ja mu się regularnie przypominałam we właściwym czasie. W tym jednak roku nie zadzwonił ani nie przyszedł.
Czekałam cały dzień, a on nie odezwał się ani słowem. Było mi bardzo przykro i kiedy zatelefonował do mnie na drugi dzień, byłam przekonana, że dzwoni mnie przeprosić. Wcale bym się za to spóźnienie nie gniewała. Ale jemu, niestety, chodziło o co innego.
– Mamo, pójdziesz ze mną na miasto jutro? – zapytał.
– A gdzie i po co?
– Kurczę, nawaliłem. Jutro Justyny urodziny, a ja nie mam prezentu. Poszłabyś ze mną po mojej pracy po jakąś biżuterię dla niej?
– Dobrze – zgodziłam się, choć gardło mi się ze smutku zacisnęło.
Często byłam mu potrzebna przy kupowaniu prezentów dla żony. Mam dobry gust i przez wszystkie te lata wspólnego życia zdążyłam się już zorientować, co lubi moja synowa, co jej się podoba. Zawsze chętnie szłam więc z nim do miasta na zakupy, ale tym razem w ogóle mi się nie chciało.
Poszłam jednak i udawałam, że wszystko jest w porządku. Dlaczego? Bo myślę, że my, matki już na takie zaniedbywanie jesteśmy trochę skazane. Jakoś tak z dobroci serca się na nie godzimy.
– A ten? – pytał Marek, pokazując w gablocie u jubilera naszyjniki.
– Nie, przesadzony.
– A może ten?
– Marek, po kim ty masz gust? To jest straszna tandeta.
– To który?
– Albo ten, albo ten.
– No, ładne. Jezus, mamo, jestem ci wdzięczny. Dziękuję!
– Nie ma za co…
– Jest za co! Nie wybaczyłbym sobie, gdybym przyszedł do domu w urodziny żony z pustą ręką.
Jak to powiedział, nie wytrzymałam. Do tego momentu dusiłam w sobie żal, ale w końcu nie dałam rady i poleciała mi najpierw jedna łza, a potem druga. Zaciskałam zęby, starałam się, jak mogłam, ale nie wytrzymałam i się popłakałam.
– Mamo, co się dzieje? Jezus Maria, czemu ty płaczesz!? – pytał, a ja nic nie odpowiadałam, bo przecież, gdybym otworzyła usta, to poryczałabym się na środku ulicy jak jakaś wariatka. – Mama, no co ty? Coś złego w domu? Powiedz, bo się denerwuję!
– Marek, bo ja miałam urodziny trzy dni temu i ty pierwszy raz zapomniałeś – w końcu to z siebie wydusiłam.
A on najpierw stał i patrzył na mnie, jakby go zamurowało, a potem mocno mnie przytulił.
Wypłakałam się w jego ramię i czułam się okropnie
Jak kompletna idiotka. Ale kiedy zabrał mnie na ławkę w ustronne miejsce i zaczął wypytywać, wszystko mu powiedziałam. Nie z wyrzutem, ale z żalem. Tak jak czułam.
– Mamo, ja cię strasznie przepraszam! Ale ja myślałem, że ty już tych moich czułości nie potrzebujesz. Mamy przecież teraz dzieciaki do przytulania… – mówił.
– Mareczku, ja wiem, ja te moje wnusie bardzo kocham. Tyle że ty jesteś moim synem i mam ciebie jednego. Do końca życia będę cię potrzebowała przytulić.
– Ale ja cię kocham. Myślę o tobie często, martwię się, tęsknię…
– No właściwie, ja to wiem, ale… Ale chciałabym też to czuć. Chciałabym, żebyś od czasu do czasu mnie przytulił… – znów się poryczałam.
Od tamtego dnia moje relacje z synem się poprawiły. Marek sam do mnie dzwoni, żeby pogadać, sam z siebie przytula i całuje. Zdarza się, że wpadnie na chwilę posiedzieć. A już na pewno wejdzie na ten talerz fasoli, jak przyjeżdża po cały garnek. I choć ciągle jest syna w moim życiu za mało, ciągle bym go więcej potrzebowała, to wystarcza mi to, że się stara, bo przynajmniej wiem, że mu zależy. Chyba wielu matkom tego poczucia brakuje.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”