„Straciłam pracę i mieszkanie. Rodzice uznali, że to moja wina, bo zachciało mi się kariery, zamiast wyjść za rolnika”

Rodzice wpędzili mnie w alkoholizm fot. Adobe Stock, Siam
„Czuję się przegrana. Rodzice próbowali mnie namówić do ślubu z lokalnym chłopem, ale byłam ambitna, wyjechałam na studia, a potem do pracy. Miałam już nigdy nie wracać na rodzinną wieś, ale bezrobocie zmusiło mnie do wprowadzenia się do rodziców. Teraz paskudnie mi to wypominają”.
/ 17.06.2022 13:30
Rodzice wpędzili mnie w alkoholizm fot. Adobe Stock, Siam

Skłamałabym, mówiąc, że gdy nadeszła pandemia, byłam u progu zawrotnej kariery zawodowej. Ale wreszcie pewnie stałam na nogach. Tyle że z dnia na dzień mój świat runął jak domek z kart, a ja poczułam, że tracę wszystko.

Czy da się to jeszcze odbudować, czy to koniec?

Zaczynałam jeszcze na studiach. Kilka różnych firm, umowy śmieciowe, najniższa krajowa. I 10-metrowy pokoik w mieszkaniu starszej pani, która wynajmem dorabiała sobie do emerytury. Na nic innego mnie nie było stać. Nie było łatwo, bo w pracy często mnie wykorzystywano i oszukiwano na zarobkach, a właścicielka mieszkania była zrzędliwa i czepiała się o byle co, ale się nie poddawałam. Nie miałam ochoty wracać do rodzinnego miasteczka na wschodzie Polski. Gdy je opuszczałam, obiecałam sobie, że będę się tam pojawiać tylko z okazji świąt i rodzinnych uroczystości.

Mamie i tacie się to nie podobało, bo marzyli, że po studiach wrócę i wyjdę za mąż za syna bogatych sąsiadów, ale szybciutko wybiłam im to z głowy. Swoją przyszłość widziałam w Warszawie. Poza tym, co tu ukrywać, nie kochałam Tomka. Owszem, lubiłam go, bo znaliśmy się od dzieciństwa. Ale małżeństwo z rozsądku i nudne życie w tej smętnej mieścinie? Nawet w puchach? Nigdy! Zaciskałam więc zęby i przeszukiwałam portale z ofertami pracy. Wierzyłam, że w końcu trafię do firmy, w której zakotwiczę na dłużej i rozpocznę błyskotliwą karierę.

Moja determinacja została nagrodzona

4 lata temu dostałam upragniony etat w firmie z branży eventów. I to z pensją znacznie przewyższającą moje dotychczasowe zarobki. Zajmowałam się organizacją kongresów i targów. Robiłam to naprawdę dobrze, więc malowały się przede mną fajne perspektywy. Doceniali mnie szefowie i współpracownicy. Na korytarzu szeptano, że jak się będę tak dalej starać, to może za rok lub dwa dostanę pod swoje skrzydła cały dział. Byłoby cudownie!

Pech chciał, że związany z pandemią kryzys uderzył w naszą branżę niczym grom z jasnego nieba. Jednego dnia zastanawiałam się, czy podołam wszystkim zadaniom, a następnego siedziałam za biurkiem i z nudów dłubałam w nosie. Nagle nikt już nie chciał organizować targów i kongresów, a zaplanowane imprezy trzeba było odwołać. Początkowo łudziliśmy się wszyscy w firmie, że jak wirus szybko przyszedł, to i szybko zginie, i za 2, 3 miesiące znowu ruszymy pełną parą, odrabiając straty.

Nic z tego. U progu lata szefowie zwolnili prawie połowę pracowników, w tym także mnie. Na pożegnanie usłyszałam, że jak pandemia się skończy, to mam od razu wracać na swoje stanowisko.

Czy byłam wściekła, rozżalona? Pewnie, że tak! Przecież potrzebowałam pracy i pieniędzy teraz, a nie w jakiejś bliżej nieokreślonej przyszłości. Z drugiej jednak strony wcale się im nie dziwiłam. Z czego mieli mi płacić, skoro sami nie zarabiali? No tak, były jakieś tarcze dla przedsiębiorców. Ale jak szefowie policzyli, ile dostaną, to okazało się, że ledwie na koszty stałe im wystarczy. Byłam przerażona i skołowana.

Nie wiedziałam, co robić, gdzie szukać nowego zajęcia

Gdy zamieszkałam w Warszawie, nigdy nie miałam problemów ze znalezieniem pracy. I wtedy, gdy byłam jeszcze na studiach i już po. Owszem zasuwałam na śmieciówkach, poniżej swoich kwalifikacji i ambicji, zarabiałam niewiele, ale utrzymywałam się na powierzchni. Jak nie wychodziło tu, to przenosiłam się gdzie indziej.

No i nie opuszczała mnie nadzieja, że to tylko przejściowy etap w moim życiu, że jutro będzie lepiej. A wtedy? Miałam wrażenie, że tonę i żaden statek nie przypłynie mi na ratunek. Firmy związane z moją branżą i pokrewnymi zamiast zatrudniać, masowo pozbywały się pracowników. Gdziekolwiek poszłam, słyszałam: „Kobieto, jaka praca? Z choinki się urwałaś? Przyjdź, jak to się wszystko skończy”.

W desperacji chciałam zatrudnić się w supermarkecie, bo słyszałam, że tam zawsze brakuje ludzi. Nie uśmiechało mi się to, bo myślałam, że nigdy już nie będę musiała pracować poniżej kwalifikacji, ale sytuacja była wyjątkowa, więc ja wyjątkowo postanowiłam schować dumę do kieszeni. Chciałam przetrwać! Ale i tu spotkała mnie przykra niespodzianka. Gdy wysyłałam CV, zorientowałam się, że w każdym dyskoncie na jedno wolne miejsce jest mniej więcej dziesięciu chętnych. I że mam nikłe szanse na to, by wybrano akurat mnie.

Rzeczywiście, przegrałam...

Nie dostałam ani jednego zaproszenia na rozmowę kwalifikacyjną, choć byłam gotowa siedzieć na kasie lub rozkładać towar na półkach. Porażką zakończyły się także próby zatrudnienia się w firmie sprzątającej, kurierskiej i jeszcze w paru miejscach. Wyprzedzili mnie ci, którzy zamiast żyć złudzeniami, od razu postanowili się przebranżowić.

Chcąc nie chcąc, zarejestrowałam się więc w urzędzie pracy. Były z tym wielkie kłopoty, bo kolejka bezrobotnych z dnia na dzień się wydłużała, a urząd, z powodu pandemii, pracował na ćwierć gwizdka. Musiałam odstać przed wejściem wiele godzin, zanim dostałam się do środka. W końcu jednak udało mi się złożyć dokumenty i przyznano mi zasiłek. Gdy dostałam pierwszy przelew – niewiele ponad 700 złotych – to nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać. No bo na co mi to niby miało wystarczyć?

Dosłownie rok wcześniej wynajęliśmy z moim chłopakiem, Kacprem, kawalerkę. Za 1800 złotych miesięcznie plus opłaty. Nigdy nie zapomnę dnia, w którym podpisaliśmy umowę, odebraliśmy klucze i zostaliśmy tam sami. Z radości rzuciliśmy się sobie na szyję. Wreszcie byliśmy razem, z dala od mojej zrzędliwej gospodyni i jego hałaśliwych i chwilami chamskich kolegów, z którymi wcześniej wynajmował mieszkanie. Kochaliśmy się i byliśmy przekonani, że to początek naszego wspólnego, szczęśliwego życia. Że się dotrzemy, poznamy w codziennych sytuacjach, utwierdzimy w przekonaniu, że do siebie pasujemy. A potem się zaręczymy, weźmiemy ślub, urodzą nam się dzieci…

Gdy nadeszła pandemia, było między nami dobrze

Żartowaliśmy, że najgorsze mamy już za sobą, że skoro od siebie nie uciekliśmy, to znaczy, że nasze uczucie jest trwałe, silne i prawdziwe. Gdy straciłam pracę, Kacper zachował się jak na zakochanego faceta przystało. Od razu obiecał, że będzie mnie utrzymywał. Czułam się niezręcznie, bo do tej pory dzieliliśmy wszystkie rachunki na pół, ale pomyślałam, że skoro planujemy wspólną przyszłość, to nie powinnam martwić się tym, że będę korzystać z jego pieniędzy.

Przez następne dni bawiłam się więc w przykładną panią domu. Prasowałam mu ubrania, gotowałam obiadki, sprzątałam. Niestety, sielanka nie trwała długo. 2 miesiące później on także wylądował na zielonej trawce, bo agencja reklamowa, w której pracował, zawiesiła działalność. Wypowiedzenie dostał bez żadnego ostrzeżenia, mailem. To był dla nas prawdziwy cios.

Z przeraźliwą jasnością dotarło do nas, że choćbyśmy stawali na głowie, to nie utrzymamy się w stolicy. Zwłaszcza że właściciel mieszkania nie chciał nam zmniejszyć płatności nawet o złotówkę i odroczyć nawet o dzień. W połowie lata zrezygnowaliśmy więc z wynajmu i rozjechaliśmy się do swoich rodzinnych domów.

Ja na wschód, on na północ

Nie chcieliśmy się rozstawać, przy pożegnaniu zbierało się nam na płacz, ale cóż było robić? Alternatywą była tylko przeprowadzka pod most lub do namiotu rozbitego w krzakach nad Wisłą. Oczywiście, gdy się żegnaliśmy, to wmawialiśmy sobie, że rozstajemy się tylko na chwilę, że będziemy do siebie codziennie dzwonić i rozmawiać do białego rana, ale przez skórę czułam, że nasz związek nie wytrzyma tej próby. Zwykle powrót do rodzinnego domu kojarzy się z czymś przyjemnym. Ale ja czułam się potwornie upokorzona.

Przecież gdy wyruszałam do Warszawy na studia, obiecałam sobie, że będę tam przyjeżdżać tylko z okazji świąt i uroczystości. Elegancka, obładowana prezentami, tryskająca energią. Wracałam przegrana. Kiedy wysiadłam z autobusu, poszłam do domu okrężną drogą, polami, bo nie chciałam nikogo spotkać. Bałam się, że ten ktoś zarzuci mnie pytaniami i będę musiała przyznać się do porażki. Na samą myśl o tym robiło mi się słabo.

Gdyby chociaż rodzice przyjęli mnie z otwartymi ramionami... Pocieszyli, wsparli, zapewnili, że wszystko będzie dobrze. Może wtedy łatwiej by mi było odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Ale oni już pierwszego dnia nie szczędzili mi złośliwości. Usłyszałam, że sama jestem sobie winna, że gdybym ich posłuchała i wyszła za Tomka, to żyłabym teraz jak królowa. A tak on jest po ślubie z inną dziewczyną, a ja zostałam z niczym. Goła i wesoła.

Tamtego dnia nie zareagowałam na złośliwości rodziców. Miałam nadzieję, że to ich jednorazowy „występ” i więcej nie będą wracać do tematu. Ale oni wypominali mi moją decyzję o pozostaniu w Warszawie prawie codziennie. Nie byłam już w stanie tego spokojnie słuchać, więc coraz częściej się z nimi kłóciłam.

Uważałam, że są wobec mnie niesprawiedliwi

Przecież przez ostatnie lata świetnie sobie radziłam. A znalazłam się na dnie nie przez swoją głupotę, brak determinacji czy chęci do pracy, tylko przez pandemię. Niestety, oni zdawali się o tym nie pamiętać. Nadal gderali, nadal mnie dołowali. Kiedyś dogadywaliśmy się całkiem nieźle. A teraz? Skakaliśmy sobie do oczu o byle głupotę. Nie tylko z rodzicami mi się nie układało.

Zaczęłam się kłócić także z Kacprem. Tak jak przypuszczałam, rozstanie nam nie posłużyło. Wcześniej byliśmy niezależni, nierozłączni. A teraz mieszkaliśmy na dwóch krańcach Polski i nie wiedzieliśmy, ile czasu to będzie trwało. Oboje byliśmy tym potwornie sfrustrowani, więc nasze rozmowy przez telefon nie były ani czułe, ani spokojne. Zapomnieliśmy, czego nauczyliśmy się w okresie docierania się. On wyładowywał swoją wściekłość na mnie, ja na nim. Doszło do tego, że zaczęliśmy rzucać słuchawkami. Obojgu nam się to nie podobało, więc dzwoniliśmy do siebie coraz rzadziej i rozmawialiśmy coraz krócej. Miesiąc temu usłyszałam od Kacpra, że powinniśmy od siebie odpocząć. Bo jak tak dalej będziemy na siebie wrzeszczeć, to nasza miłość zamieni się w nienawiść.

Choć serce mi mówiło, żeby zaprotestować, odparłam, że ma rację. Od tamtego czasu nie zadzwonił do mnie ani razu. A ja też nie chwytam za komórkę. Czy nadal go kocham? Czy za nim tęsknię? Tak! Ale myślę, że jak szybko nie zamieszkamy razem, to nasz związek się rozpadnie na dobre.

A może nawet już się rozpadł?

Przecież gdyby Kacprowi naprawdę na mnie zależało, to przerwałby już to milczenie… Zawsze uważałam się za silną, zdecydowaną kobietę. Śmiałam się z tych, którzy użalali się nad sobą i parłam do przodu niczym czołg, nie bacząc na trudności, przeszkody. Pewnie dlatego udało mi się osiągnąć tak wiele. Ale teraz czuję się naprawdę bezsilna i pokonana. W ciągu kilku miesięcy zawalił się cały mój świat, a ja nie potrafiłam tego zatrzymać.

Straciłam pracę, którą kochałam, poczucie niezależności, udany związek, dobre relacje z rodzicami. Mam 32 lata, a czuję się jak staruszka. Nie mam siły nic robić, nie chcę mi się niczego planować, a nawet marzyć. Pewnie powiecie, że nie jestem jedyną pokrzywdzoną, że wielu ludzi jest teraz w gorszej sytuacji niż ja. Bo nie mają gdzie mieszkać i czego do garnka włożyć. Może i tak. Ale jak człowiek do czegoś doszedł, poczuł wiatr w żaglach, a potem nagle to wszystko stracił, i to nie z własnej winy, to trudno mu się pozbierać.

Czasem próbuję walczyć z tą niemocą i przygnębieniem. Zaczynam tłumaczyć sobie, że za chwilę ten cały horror się skończy. Pomaga, ale niestety tylko na chwilę. Nadzieję błyskawicznie wypierają czarne myśli. Przecież nie jestem głupia i doskonale wiem, że wbrew temu, co słyszę w telewizji, nasze życie wcale nie wróci wtedy od razu do normy. 

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA