„Sterowałam swoimi bliskimi jak kukiełkami. Uważałam, że świat ma obowiązek dostosować się do tego, czego chcę”

Rodzice wychowali mnie na księżniczkę fot. Adobe Stock, Надежда Манахова
Od urodzenia byłam oczkiem w głowie rodziców, małą księżniczką. Ale przede wszystkim tyranem, który umiał wymusić to, co chciał, jak nie uśmiechem, to napadami histerii. Wtedy odkryłam, że jeśli inni nas kochają, to możemy nimi do woli manipulować.
/ 25.02.2022 05:08
Rodzice wychowali mnie na księżniczkę fot. Adobe Stock, Надежда Манахова

Mam 36 lat. Przez pierwsze 28 lat swojego życia nie byłam dobrym człowiekiem. Trudno się do tego przyznać, ale kiedy przychodzi taki moment, że ktoś zostaje zupełnie sam i już nie musi przed nikim udawać, to wreszcie zdaje sobie sprawę, jak to z nim jest. I spogląda prawdzie w oczy. Ale nawet wtedy człowiek szuka dla siebie usprawiedliwienia: że nie mógł inaczej, że nie dano mu szansy, że do tego czy tamtego zmusił go los.

Więc mimo że przyznałam przed samą sobą: „byłam zła, zawistna i postępowałam podle”, wciąż zrzucałam winę na innych. Prawda jest jednak taka, że jeśli nie zedrzesz z twarzy wszystkich fałszywych masek, nadal będziesz żyć w fałszu. A kiedy uda ci się sięgnąć do swojego prawdziwego ja – wtedy może przydarzyć się cud. Ja to przeżyłam.

Jestem jedynaczką

Od urodzenia byłam więc oczkiem w głowie rodziców i ich małą księżniczką. Ale przede wszystkim tyranem, który dostawał, co chciał, i umiał to wymusić, jak nie uśmiechem, to napadami histerii. W końcu któryś z rodziców pękał. Właśnie wtedy odkryłam, że jeśli inni nas kochają i zależy im na tobie, to możesz nimi do woli manipulować i przestawiać niczym klocki lego.

Muszę powiedzieć szczerze, że miałam głupich, a zarazem cudownych rodziców. Cudownych, gdyż kochali mnie nad życie – i głupich, ponieważ skrzywdzili mnie, pozwalając, bym pielęgnowała w sobie samoluba. W efekcie wyrosłam na rozkapryszoną panienkę, mistrzynię manipulacji.

Kiedy poszłam do szkoły okazało się, że moje dotychczasowe metody sterowania otoczeniem muszą zostać zmodyfikowane. Utwierdziłam się jednocześnie w przekonaniu, że świat ma się dostosować do mnie. Do moich wymagań. Ale żeby otrzymać to, co chciałam, musiałam być w moich manipulacjach coraz bardziej finezyjna.

Już nie wystarczało, że powiem chłopakowi: „Chcę, żebyś zerwał z dziewczyną i zaprosił mnie na randkę”. Trzeba było stworzyć misterną grę pozorów, żeby on sam doszedł do wniosku, że moja koleżanka jest maszkaronem, a ja na jej tle wypadam rewelacyjnie, gdyż jestem prawdziwą księżniczką.

Na studiach spotkałam Janusza

Wtedy po raz pierwszy w życiu doświadczyłam miłosnego uniesienia. Szybko jednak zorientowałam się, że miłość czyni mnie bezwolną i uległą innemu człowiekowi. A to przecież ja miałam wszystkim kierować i o wszystkim decydować. Z Januszem chodziłam przez kilka miesięcy na trzecim roku. Potem zerwałam z nim – oprócz tego, że czułam się przy nim bezbronna, to jeszcze nie był zamożny. A ja mogłam przebierać w tych szpanujących wypasionymi autami i zamożnymi rodzicami.

„Życie jest zbyt krótkie, kombinowałam, żeby marnować je na kogoś, kto nic nie ma i nie jest pewne, czy kiedykolwiek się czegoś dorobi. Trzeba inwestować swoją urodę w pewniaki”.

Takim pewniakiem był dla mnie Grzesiek. Jego rodzice mieli kilka zakładów garbarskich, przed ich podwarszawską willą zawsze stało kilka zachodnich samochodów, a ich jedynakowi nigdy niczego nie brakowało. Ślub spełnił wszystkie moje, przyznaję – mocno wygórowane, oczekiwania. Potem, przez rok, było podobnie. Układ był prosty: coś za coś. Małżeństwo, jako instytucja finansowa ze mną w roli beneficjenta. To był mój cel.

Wszystko określały pieniądze

Jeśli dostawałam ich wystarczającą ilość, wtedy byłam kochająca żoną, a w nocy chętną kochanką. Jeśli coś mi się nie podobało, zamykałam drzwi sypialni na klucz i kazałam Grześkowi wynosić się w diabły. Mąż początkowo tolerował moje fanaberie i traktował je jako małżeńską grę w kotka i myszkę. Ale gdy pewnego dnia wrócił do domu pijany z jakiejś imprezy, a ja kazałam mu się wynosić, wyważył kopnięciem drzwi do sypialni i… mnie zgwałcił.

Na koniec zlał mnie pasem, niczym ojciec krnąbrnego dzieciaka i oświadczył, że mam być grzeczna i potulna, gdyż podobne lanie będę dostawała co wieczór. Bo on ma już dość. Uciekłam do rodziców. Zawieźli mnie do lekarza, który sporządził szczegółową obdukcję. Rozwód dostałam bez trudu. Ale jednocześnie pojęłam pierwszą lekcję – nie zawsze i nie od każdego dostanę to, czego chcę, a moje gierki i subtelne podchody mają mniejszą siłę niż brutalność i wściekłość.

Uznałam to za wypadek przy pracy i ani o jotę nie zmieniłam swojego podejścia do życia i ludzi. Nie zobaczyłam w tym pierwszego ostrzeżenia od losu. Wkrótce na horyzoncie pojawił się Leszek. Facet był nadziany pieniędzmi jak smalec skwarkami. Wkrótce jednak okazało się, że dorobił się na handlu narkotykami. Pewnego dnia znaleziono go zastrzelonego na ulicy.

Tamtego wieczora miałam mu towarzyszyć – jak co tydzień, w wyprawie po nocnych klubach. Traf chciał, że dostałam wysokiej gorączki. Wtedy po raz pierwszy ogłuchłam. To było przerażające. Nigdy nie znosiłam ciszy. W moim pokoju, samochodzie, gabinecie, jadalni i sypialni, choćby tylko cicho, ale zawsze grało radio. Przerażona patrzyłam na matkę, która coś do mnie mówiła, a ja kompletnie jej nie słyszałam.

Dolegliwość jednak minęła po kilkunastu godzinach

Nie zrozumiałam, że to było drugie ostrzeżenie. Znów je zlekceważyłam… Miesiąc później ogłuchłam całkowicie. Zaczęłam odwiedzać najlepszych lekarzy i nawet trafiłam do jednej z renomowanych klinik w Niemczech. Specjaliści zlecali najrozmaitsze badania, potem długo przyglądali się wynikom i wreszcie rozkładali bezradnie ręce. Rzekomo byłam zdrowa. Więc skąd ta głuchota?

Przerażona chorobą, przez kilka tygodni siedziałam zamknięta w sypialni. Wszystko wokół mnie się rozsypało niczym domek z kart. Nie słyszałam innych i wydawało mi się, że nie słyszę nawet samej siebie. W jednej sekundzie straciłam kontakt ze światem. Za to zauważyłam siebie. Zmuszona do samotności, słuchałam własnych myśli, odkryłam emocje, które wcześniej ignorowałam. Analizowałam je po kolei, jakbym brała w dłonie zdjęcia. Patrzyłam na ludzi – rodziców, sąsiadów, oglądałam telewizję i, nie słysząc słów, zaczęłam widzieć ich zupełnie inaczej. Odczytywać znaczenia w ich gestach, mimice. Jakbym wszystko zauważała po raz pierwszy.

Faktycznie, po raz pierwszy zrozumiałam, że oni są niezależnymi osobami, a nie kukiełkami na sznurkach, którymi ja mogę pociągać według własnej woli. Pewnego dnia, kiedy stałam przy oknie, zobaczyłam naszego ogrodnika. Dotąd wiedziałam, że ktoś taki istnieje, ale był dla mnie tłem, które wtapiało się w ładnie utrzymany ogród. Teraz zrozumiałam, że jego piękno nie istniałoby, gdyby nie pan Henryk. Przez kilka następnych dni z uwagą obserwowałam, jak mężczyzna przesadza kwiaty, docina krzewy, równa klomby. Ogród stawał się piękny nie sam z siebie, ale tylko dzięki jego mozolnej pracy.

Patrząc na to, zrozumiałam, że przez wszystkie lata żyłam niczym pasożyt, który rośnie i ładnieje kosztem innych i nie jest nikomu potrzebny. A kiedy zniknie, ogród tylko od tego wypięknieje i nic nie straci ze swojego uroku. Przeraziłam się – tak do głębi.

Nie chciałam być tylko pasożytem

Mój ojciec był współwłaścicielem kliniki, która zajmowała się rehabilitacją chorych po wypadkach i doznanych urazach. Zaczęłam pracować u taty. Najpierw sprzątałam sale po pacjentach. Potem zostałam pomocnikiem rehabilitanta. Przez kilka następnych lat uczyłam się i wreszcie skończyłam odpowiednie kursy. Zaczęłam pomagać chorym w powracaniu do zdrowia. Pewnego razu, po ciężkim dniu, wróciłam do domu bardzo zmęczona.

Właśnie udało mi się sprawić, że pewien mężczyzna, który w wypadku stracił władzę w nogach, po trzech miesiącach morderczych ćwiczeń zrobił pierwszy krok. Byłam szczęśliwa, jakbym to ja zwyciężyła. Wzięłam prysznic, zjadłam kolację, a potem usiadłam na łóżku i –  chyba z tego zmęczenia, i z tej radości – zaczęłam wspominać, jaka byłam przed ogłuchnięciem. Pusta, zła, nic niewarta. I zrozumiałam, że to nie była niczyja wina, tylko moja.

Bo drogowskazy wskazujące właściwą drogę miałam przed oczami, tylko nie chciałam ich widzieć. I pojęłam, że głuchota była moim zbawieniem, bo otworzyła mi drzwi do prawdziwego życia i prawdziwego szczęścia. Wyszeptałam:

– Dzięki ci, Boże.

Wtedy wydarzył się cud. Usłyszałam własne słowa! To było niesamowite, tak jakbym usłyszała cudowną muzykę przebaczenia, jakby nagle przeniknął mnie najpiękniejszy śpiew, który dotarł do najmniejszej cząstki mojego ciała. Zaczęłam się modlić, przepełniona radością, a jednocześnie olbrzymią wdzięcznością, że dano mi jeszcze jedną szansę, której nie zamierzam już zmarnować.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA