„Stary, uliczny malarz podarował mi mój portret. Po latach byłam przerażona tym, w co zmieniła się podobizna”

Uliczny malarz fot. Adobe Stock, Pixel-Shot
Pamiętacie historię Doriana Graya? Mnie przytrafiło się coś bardzo podobnego…
/ 18.05.2021 13:47
Uliczny malarz fot. Adobe Stock, Pixel-Shot

Pamiętam, na 10. rocznicę ślubu mąż zabrał mnie na wczasy do Dubrownika w Chorwacji. Po cichu odkładał na ten wyjazd cały rok, czym sprawił mi ogromną niespodziankę. Jechaliśmy tam samochodem prawie trzy dni, oczywiście z postojami na nocleg. Miasto powaliło mnie na kolana przepiękną starówką i antycznymi ruinami pałacu Dioklecjana, jednego z ostatnich cesarzy Imperium Romanum Zachodu i Wschodu.

Do Chorwacji pojechaliśmy po sezonie, kiedy u nas zaczynała się powoli brzydka pogoda. Natomiast nad Adriatykiem nadal świeciło słońce i nie było już tak gorąco jak w lecie. Czyli idealna pora na wypoczynek, podczas którego nie trzeba szukać cienia, żeby odsapnąć od palącego żaru. Dlaczego akurat Dubrownik? Z bardzo prostego powodu. Otóż właśnie tam byliśmy w podróży poślubnej.

Tak więc trochę znaliśmy już to piękne miasto i teraz z rozkoszą spacerowaliśmy wąskimi, urokliwymi uliczkami, gdzie co chwila stawały nam na drodze kawiarniane stoliki, a z lokali dobiegała muzyka. Ruszyliśmy w miasto zaraz po przyjeździe, żeby przypomnieć sobie miejscowe smaki. Nie mogliśmy się doczekać, by skosztować różnych specjałów, jak choćby zielonej manetry – dania z wędzonego mięsa i duszonej kapusty. Potem było czarne risotto z lampką wyśmienitego wina.

Poprzednim razem naszym ulubionym miejscem była malutka kawiarenka „Dubrovnik Rozata”, w której podawano wyśmienity pudding o tej właśnie nazwie. Z radością odkryliśmy, że przez ostatnie 10 lat nic w tym miejscu się nie zmieniło. Czułam się, jakbym znów była szczęśliwą panną młodą, pełną planów i nadziei… Do naszej kawiarenki zachodziliśmy co wieczór koło ósmej. Siadaliśmy przy stoliku i obserwowaliśmy morze, oraz to, co się dzieje w porcie.

Zrobiło mi się go żal, więc kupiłam mu coś do jedzenia

Już pierwszego dnia moją uwagę zwrócił stary człowiek, siedzący przed wejściem do niewielkiej świątyni. Mężczyzna był zabiedzony, a w jego kapeluszu nie było choćby kuny, czyli miejscowej złotówki. Ale on nie ustawił się tam, żeby żebrać. Oferował turystom spacerującym promenadą narysowanie portretu. Jednak chyba nikt nie chciał skorzystać z usług obdartusa, nie dostrzegłam bowiem koło niego żadnych klientów. Zauważyłam za to jego głodny wzrok, gdy patrzył na parę turystów, którzy objadali się czymś w rodzaju burgera.

Zrobiło mi się żal starego, dlatego kupiłam podwójną porcję tego przysmaku, podeszłam do biedaka i wręczyłam mu danie. Potem sypnęłam do kapelusza nieco drobniaków.
– Hvala (dziękuję) – uśmiechnął się.
– Nie ma za co – odpowiedziałam.
Zanim odeszłam, stary człowiek lekko przytrzymał moją rękę. Przez krótką chwilę wnikliwie przyglądał się mojej twarzy, jakby usilnie chciał coś w niej dojrzeć. Zdziwiło mnie to, ale nie wyrwałam ręki. Po chwili sam ją puścił, mrucząc coś pod nosem.

Odtąd codziennie po drodze do kawiarni kupowałam staremu coś do jedzenia i sypałam mu do kapelusza zebrane za dnia drobne. A on za każdym razem brał mnie za rękę i intensywnie patrzył mi w twarz. Jego biznes z portretami najwyraźniej nie szedł zbyt dobrze, gdyż niezmiennie z wielką łapczywością wgryzał się w podawaną mu bułkę z mięsnym nadzieniem.

Ostatniego wieczoru, kiedy doszliśmy do świątyni, przed którą zawsze przesiadywał, stary obrócił się za siebie i podał mi karton z moim portretem. Narysował go ołówkiem. Nie wiem jakim cudem, ale najwyraźniej wiedział, że to nasze pożegnanie, i ze smutnym uśmiechem pogłaskał mnie po dłoni. Byłam szczerze zdumiona! Przez cały wieczór co chwila spoglądałam na swoją podobiznę. Rysunek był naprawdę dobry…

– Ten facet musi być geniuszem – stwierdził mąż, gdy siedzieliśmy przy lampce wina.– Nieprawdopodobne, z jaką dokładnością oddał każdy rys twojej twarzy.
– A przecież mu nie pozowałam…
– Widziałem, że za każdym razem dokładnie ci się przyglądał. Musi mieć fotograficzną pamięć – Damian pokiwał głową z uznaniem.
– Szkoda, że ktoś taki wylądował na ulicy. Ze swoim talentem mógłby dużo osiągnąć. Gdy mąż oglądał portret, dostrzegłam z tyłu jakieś słowa zapisane ołówkiem. Nie znam chorwackiego, a zapis wyglądał jak kilkunastowersowy wiersz.

Obiecałam sobie, że po powrocie sprawdzę w słowniku albo znajdę kogoś, kto mi to przetłumaczy. Kelner doskonale znał ulicznego artystę Nazajutrz załadowaliśmy bagaże do samochodu i już byliśmy gotowi do ruszenia w drogę powrotną do Polski. Jednak przed odjazdem postanowiłam odwiedzić starego portrecistę.
– Po co? – zdziwił się mój mąż. – To nam zajmie dobrą godzinę.
– Zostało nam trochę pieniędzy, chyba ucieszy się, jak dostanie 30 kun. W końcu sam mówiłeś, że wykonał kawał doskonałej roboty.

Damian wiedział, co mówi, bo jest historykiem sztuki i zawodowo zajmuje się konserwacją obrazów. Mąż w końcu machnął ręką i ruszyliśmy wąskimi uliczkami w stronę świątyni. Na miejsce dotarliśmy 20 minut później. Jednak pod kościelnym murem nie zobaczyłam ani starego człowieka, ani rozłożonych wokół niego przyborów malarskich.
– Może dziś zrobił sobie wolne? – mruknął mąż.
– Kogo państwo szukają? – spytał nas po angielsku Chorwat w białym fartuchu, najwyraźniej kelner albo kucharz z pobliskiej restauracji.
– Pod tym murem urzędował portrecista, taki stary człowiek.
– Czasami go widuję – pokiwał głową mężczyzna. – Zaprzyjaźnia się z kimś, a potem na długi czas znika. To chyba pani co wieczór kupowała mu jedzenie? Znowu zniknął i pewnie wróci dopiero za kilka tygodni.

Cóż było robić? Wróciliśmy do pensjonatu, a potem do Polski. Pięć lat później nasza ponowna wyprawa do Chorwacji była już tylko odległym wspomnieniem. Moją podobiznę wsunęłam między wielkie albumy malarskie męża i z czasem kompletnie o niej zapomniałam. Pewnego dnia, gdy mąż szukał w bibliotece jakiś informacji, przez przypadek wyciągnął album. Przy okazji na podłogę wysunął się mój portret.

Kiedy Damian wziął go do ręki, aż krzyknął. Siedziałam na kanapie i spojrzałam na niego zdziwiona.
– Co się stało?
– Sama zobacz – powiedział. Na jego twarzy malował się strach. Wzięłam portret i… zamarłam. Kiedy przed laty odbierałam swoją podobiznę z rąk starego człowieka, byłam na niej młodą, atrakcyjną kobietą, uśmiechniętą, pełną życia. Teraz z obrazu patrzyła na mnie twarz naznaczona bólem. Moja, ale jakby inna… Postarzała, zmęczona, pomarszczona. I te oczy… Od razu było widać, że strasznie cierpię.

Odrzuciłam od siebie portret, jakby parzył mi w palce. Karton upadł odwrotną stroną i ukazał się widniejący z tyłu zapis. Wtedy przypomniałam sobie, że miałam sprawdzić, co on oznacza. Nie zrobiłam tego. Mąż pochylił się nad nim i przez chwilę uważnie przyglądał się literom. Potem sięgnął po słownik. Spojrzał na mnie niepewnym wzrokiem, wskazując na pierwsza linijkę.
– Tu jest słowo „lekarstwo”.
– Ale na co? – spytałam, przysiadając obok na podłodze. Słowa, które wzięłam za wiersz, okazały się spisem ziół, sposobów przyrządzania z nich wywarów, a także określeniem pór, kiedy należało je pić. „Na twoją chorobę” – brzmiał tytuł.
– Przecież ja nie jestem chora – nic z tego wszystkiego nie rozumiałam. Mąż przez chwilę milczał.
– Może powinnaś się przebadać? – powiedział w końcu niepewnie, bo przecież to wszystko było absurdalne.
– Skąd stary mógł wiedzieć, że będzie mi potrzebne lekarstwo na chorobę, o której ja sama nie mam zielonego pojęcia?! – prychnęłam.

Rozmawialiśmy o tym przez cały wieczór i doszliśmy do wniosku, że cierpienie widoczne na mojej twarzy, którego tam wcześniej nie było, miało zmusić mnie do działania.
Ale jak to możliwe, że rysunek sam się zmienił? – zastanawiałam się. Ani ja, ani Damian nie potrafiliśmy odpowiedzieć na to pytanie. A jednak zaniepokojona kupiłam 12 ziół, które stary wypisał z tyłu portretu. Zaczęłam je regularnie pić trzy razy dziennie, raz przed, a raz po jedzeniu, zgodnie z zapisanymi wskazówkami. Zrobiłam też sobie serię badań. Lekarze dziwili się, że osoba zdrowa jest tak przewrażliwiona, że usilnie szuka w swoim organizmie choroby.

A jednak miałam rację. Po wykonaniu kolonoskopii wykryto u mnie objaw choroby, która mogła przerodzić się w raka jelita grubego.
– Na razie to bardziej podejrzenie, że może w tym miejscu powstać ognisko choroby – stwierdził lekarz i polecił powtórzenie badania. Nadal zgodnie z instrukcjami zapisanymi z tyłu portretu przez pół roku piłam wywary z ziół. Kiedy po upływie tego czasu spojrzałam na moją podobiznę, znów miałam gładką cerę, a moje oczy się śmiały. Gdyby Damian nie widział tego samego co ja, uznałabym, że tamto cierpienie było tylko wymysłem mojej wyobraźni. 

Czytaj także:
Moja córka zakochała się w... narzeczonym własnej ciotki
Mój syn zerwał z dziewczyną, bo zakochał się w nauczycielce
Moja mama i teściowa zajmowały się wnukiem. I ciągle przy nim kłóciły

Redakcja poleca

REKLAMA