„Starszej pani zabrakło przy kasie pieniędzy na prezenty dla wnuków. Perfidnie ją okłamałem, ale opłacało się…”

Synowa wymaga, żebym dokładała się do utrzymania wnuczki fot. Adobe Stock, Iurii Sokolov
„Nabrali słodyczy cały koszyk, a przy kasie okazało się, że nie mają dość gotówki. Żenująca sprawa, przynajmniej dla mnie. Nie lubię zwracać na siebie uwagi w taki sposób, dlatego zawsze płacę kartą, na której nigdy nie brakuje mi pieniędzy. – Przecież ja tu miałam odłożone sto złotych… – tłumaczyła się pani, pokazując pustą przegródkę w portfelu”.
/ 14.12.2022 08:30
Synowa wymaga, żebym dokładała się do utrzymania wnuczki fot. Adobe Stock, Iurii Sokolov

Dzień przed Wigilią podjechałem do pobliskiej Biedronki po małe zakupy. Uwinąłem się szybko i stanąłem w niewielkiej kolejce do kasy prawej. Jak to w życiu bywa, posuwała się wolniej niż ta dłuższa, do kasy lewej. Aż całkiem się zatrzymała.

Problem stworzyło starsze małżeństwo

Nabrali słodyczy cały koszyk, a przy kasie okazało się, że nie mają dość gotówki. Żenująca sprawa, przynajmniej dla mnie. Nie lubię zwracać na siebie uwagi w taki sposób, dlatego zawsze płacę kartą, na której nigdy nie brakuje mi pieniędzy.

Przecież ja tu miałam odłożone sto złotych… – tłumaczyła się starsza pani, pokazując pustą w tym momencie przegródkę w portfelu.

Rachunek opiewał na 99,80 zł, więc mieli wyliczone co do grosza, ale… nie mieli ani grosza.

– A nie wydałaś na leki? – spytał starszy pan, starając się uratować resztki ich godności.

Bezradnie wzruszyła ramionami.

To dla wnuków wszystko! – jęknęła.

Zaczynałem się już lekko niecierpliwić. Lekko, bo atmosfera była świąteczna. Starsi państwo uparcie tkwili przy kasie, jakby fakt, że nie kupią tych słodyczy, był dla nich kwestią życia lub śmierci. Zresztą – cholera wie – może był. Nigdy nie wtrącam się w takie sprawy, ale tym razem nie wytrzymałem. Używam głównie karty kredytowej, choć jako człowiek zapobiegliwy i przewidujący noszę zawsze w portfelu awaryjną stówkę. Parę razy taka zapasowa stówka mnie poratowała, gdy czytnik kart wysiadł, połączenie z bankiem się rwało. Dlaczego więc i tym razem nie miałaby pomóc? Dyskretnie sięgnąłem po portfel, wyjąłem banknot, a potem chrząknąłem znacząco. Starsi państwo od razu się domyślili, że ktoś za ich plecami traci cierpliwość. I jeszcze bardziej skulili się w sobie.

– Przepraszam, madame, że się wtrącam – zacząłem szarmancko. – Lecz tak się właśnie składa, że przed wejściem do tegoż obiektu znalazłem na chodniku ten oto banknocik – podałem jej nowiutkie sto złotych. – To zapewne on szanownej pani wypadł z portfelika – dodałem usłużnie.

Kobieta odruchowo wzięła banknot, ale patrzyła na mnie, mrugając powiekami i wyraźnie niczego nie rozumiejąc.

Jej mąż też osłupiał

Gdy tak trwali w stuporze, ja zrobiłem zgrabny zwód ciałem i wbiłem się przed gościa, który stał w sąsiedniej kolejce.

– Szefuniu – szepnąłem porozumiewawczo – tylko skasuję kefirek, parę bułeczek i już znikam. Można?

– Jasne! – przyjacielsko klepnął mnie w ramię. I westchnął zazdrośnie. – Jakbym ja tak znalazł stówkę przed sklepem, to byłbym w niebie…

Kasjerka patrzyła na mnie jak na wcielenie Świętego Mikołaja, aż mi się ciepło na sercu zrobiło. Uśmiechała się promiennie, śmigała rączkami szybciutko i w gratisie dostałem papierową torbę na moje skromne zakupy. Zapłaciłem kartą, puściłem do kasjerki oko i wrotki! Żeby się starsi państwo nie zorientowali. Nie zdążyłem. Przed sklepem dopadł mnie staruszek i złapał za rękaw.

– Co pan wyprawia? – syknął.

– W jakim sensie?

– Przecież dobrze pan wie, że moja żona nie zgubiła tych pieniędzy! – szeptał oskarżycielskim tonem. – To był pana banknot! I pan nam go dał!

– Owszem – potwierdziłem.

Zbiło go to z tropu. A co? Myślał, że będę zaprzeczał?

– Ale dlaczego? – spytał z lękiem w oczach, wietrząc jakiś podstęp.

Wzruszyłem ramionami.

– Bo mogłem – odparłem z pewną, nie ukrywam, nonszalancją. – Bo są święta. Bo wszystkie dzieci są nasze. Bo chwilowy brak gotówki nie powinien być przeszkodą w spełnianiu ich słodkich pragnień. A tak w ogóle to… wesołych świąt!

– Wesołych, wesołych… Niech pan mi da swój adres – zażądał stanowczo starszy pan. – Oddam po Nowym Roku, jak przyjdzie emerytura.

Przykro mi, ale jestem tutaj przejazdem – skłamałem. – Mieszkam w innej części Polski. Do widzenia, miło było poznać, muszę pędzić – delikatnie uwolniłem rękaw kurtki z jego dłoni i truchcikiem pobiegłem do auta.

Przecież Świętemu Mikołajami nikt nie zwraca kasy za prezenty, prawda? Jeżdżę bmw, wypasiony SUV, czarny metalik. Doskonałe auto na długie trasy, bo wygodne i dynamiczne. No i pełna elektryka, co ma mnóstwo zalet. Ale ma też jedną zasadniczą wadę. Jak elektryka wysiądzie, to auto nie tylko nie pojedzie, ale nawet nie da się zamknąć. To właśnie zdarzyło mi się pewnej styczniowej nocy. Wracałem z Niemiec, ledwie minąłem granicę i zjechałem na parking, żeby rozprostować nogi i zapalić. Trzecia w nocy, zimno jak cholera, na parkingu tylko ja i jakiś gość z lawetą. Też na poznańskich blachach i też popalał, zerkając ciekawie w moją stronę. Na lawecie jedno auto, miejsce na drugie puste – pewnie zakupy u Niemca nie za bardzo się udały. Skończyłem papierosa, wsiadłem i…

Auto nie odpaliło

Spróbowałem jeszcze raz. Nic, kontrolki się nie świecą, prądu nie dowieźli. Auto za prawie bańkę i stoi jak fura gwoździ. No ale nie ja ją będę rozładowywał – od tego mam assistance. Wyjąłem komórkę i zadzwoniłem. Usłyszałem w odpowiedzi, że będą po mnie za jakieś sześć do ośmiu godzin. No pięknie! Gość z lawetą zdusił butem peta i szykował się do odjazdu.

– Panie kochany! – wyciągnąłem ku niemu błagalnie ręce. – Poratuj pan ziomka.

– Nie pali, co?

– No, taki szmelc.

Elektryka tak ma – rzucił. – I nawet nie warto próbować na siłę. Na pych też nie da rady? – zainteresował się.

– Dwie tony będziemy pchać?

– Fakt. Dobrze, że mam miejsce.

Szybko, sprawnie i fachowo przeparkował tak, że bez trudu wciągnął moje bmw na lawetę. Potem szerokim gestem zaprosił mnie do szoferki. I pojechaliśmy. Jego wozem, z moim na pace. Tak jak przypuszczałem, handlował autami z Niemiec. Narzekał na kryzys w branży i brak kasy, ale pojazd miał zadbany, wysprzątany i pachnący. Widać było, że poważnie podchodzi do swojej pracy, czym z miejsca zyskał mój szacunek. Kiedy dojeżdżaliśmy do Poznania, zasugerował, żebyśmy od razu podjechali pod salon, gdzie serwisowałem auto. Potem – na deser – odwiezie mnie do domu. Kiedy mu powiedziałem, na jakim osiedlu mieszkam, aż się zdziwił.

Okazało się, że jesteśmy sąsiadami

Odstawiliśmy mój wóz pod salon. Gdy po kwadransie wysiadałem pod blokiem, sięgnąłem po portfel. Dyżurna stówa oczywiście w nim tkwiła, ale wiedziałem, że to nie wystarczy.

Proszę to wziąć jako zaliczkę – powiedziałem. – I niech pan poda adres, jutro przyniosę resztę.

Faceta zatkało. Początkowo myślałem, że to z oburzenia, że tak mało mu daję.

– Więcej gotówki nie mam przy sobie – tłumaczyłem się. – Jutro się rozliczymy. Niech pan powie tylko, ile przynieść.

Pokręcił głową.

– Nie wezmę tych pieniędzy.

– Dlaczego?

Milczał przez chwilę.

– Pamięta pan może dwoje starszych ludzi w Biedronce przed świętami, którym zabrakło kasy na słodycze dla wnuków? – zapytał znienacka.

Tylko się uśmiechnąłem pod nosem. Zauważył to i też się uśmiechnął.

– Ale moment – zreflektowałem się. – Skąd pan o tym wie?

Wzruszył ramionami.

– Był pan wtedy w tym sklepie? – dopytywałem.

– Nie – odpowiedział.

– Ale to byli moi rodzice. Mama po mnie zadzwoniła. Podchodziłem, gdy pan właśnie odjeżdżał…

Dobre uczynki są jak kamyki wrzucane do jeziora. Może się zdawać, że toną, ale… wracają w falach.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Zostawiłam syna z babcią, żeby zarobić w Stanach na jego przyszłość. Gdy wróciłam, zastałam zepsutego, rozpuszczonego egoistę”
„Mściłam się na byłym mężu dojąc go z kasy. Jego dzieci z drugą żoną nosiły ciuchy po kuzynach, a moje miały najnowsze smartfony”

Redakcja poleca

REKLAMA