„Starość spędzała mi sen z powiek. Bałam się, codziennie widziałam nowe zmarszczki. To mąż pokazał mi, że wciąż jestem piękna”

Smutna kobieta fot. Adobe Stock, Dragana Gordic
„– Skarbie, dawne czasy już nie wrócą. Nasz syn dorósł, wyprowadził się i bardzo dobrze, taka kolej rzeczy. Może po prostu powinnaś znaleźć sobie jakieś hobby, coś, co cię zainteresuje, wciągnie. Coś, w czym będziesz dobra i co odgoni złe myśli”.
/ 07.12.2022 13:15
Smutna kobieta fot. Adobe Stock, Dragana Gordic

Cholera jasna – klęłam w duchu, kiedy kolejny placek z jabłkami wylądował nie na talerzu, ale na podłodze. Że też nic mi nigdy nie wychodzi! A to zupa lądowała w zlewie zamiast w wazie, a to płyn pod prysznic rozlewał się niekoniecznie tam, gdzie powinien, a to woda do kwiatów trafiała nie do doniczki, ale na parapet, a to szklanka spadała z impetem, przy okazji oblewając mnie gorącą herbatą… Uwaga, uwaga, jedzie łamaga – słyszałam zawsze ten wewnętrzny głos.

Tak mnie zresztą nazywali od zawsze. Słyszałam to w przedszkolu, kiedy rozlewałam farbę albo łamałam kredki. Potem w szkole, kiedy piórnik kolegi spadł mi  na podłogę i rozpadł się w drobny mak. Nawet na przyjęciu weselnym dałam popis, bo się potknęłam i ręka aż po łokieć wylądowała w torcie, który właśnie mieliśmy kroić.

Andrzej zawsze umiał mnie pocieszyć

Mój mąż przywykł na szczęście do tego i już nawet nie komentował tych wszystkich wpadek. W razie awarii tylko mnie przytulał i powtarzał, że przecież nic takiego się nie stało. Może i tak. Ja jednak wciąż wściekałam się, że jestem takim nieudacznikiem. Tamtego dnia też.

– Co tam, kochanie? – mąż wszedł do kuchni właśnie w chwili, kiedy podnosiłam ten nieszczęsny placek z podłogi.

– Nic nowego – burknęłam. – Dzień jak co dzień, Hela w akcji!

– Oj, daj spokój, wytrzemy i tyle – złapał za ścierkę.

– Andrzej, co jest ze mną nie tak? – z westchnieniem usiadłam na krześle. Czemu ja zawsze muszę coś spartolić?

– Taka już jesteś… – uśmiechnął się z czułością.

– Taka łamaga! – skrzywiłam się.

– Proszę cię, przestań – przytulił mnie. – To nie tragedia, że czasem w domu coś stłuczesz czy upuścisz. Ludzie mają gorsze wady i większe problemy, nie sądzisz?

– Mają, wiem, ale już czasem patrzeć na siebie nie mogę. Zwłaszcza ostatnio. Mam wrażenie, że starzeję się z dnia na dzień. Jestem smętna, chodzę po kątach, tęsknię za Tomkiem, za dawnymi czasami…

Skarbie, dawne czasy już nie wrócą. Nasz syn dorósł, wyprowadził się i bardzo dobrze, taka kolej rzeczy. Może po prostu powinnaś znaleźć sobie jakieś hobby, coś, co cię zainteresuje, wciągnie. Coś, w czym będziesz dobra i co odgoni złe myśli.

– Aha… – mruknęłam. – Puzzle zacznę układać. A kiedy będę już blisko końca, wszystkie mi spadną – westchnęłam.

– Nie przesadzaj. Pomyślimy, dobra? A teraz kończymy robić placki. Ty będziesz smażyć, a przekładaniem zajmę się ja, co?

Nie mogłam się nie uśmiechnąć. Och, dobry był człowiek z tego mojego Andrzeja. Zawsze mogłam na niego liczyć, nawet wtedy, kiedy przelała się woda w wannie, bo zapomniałam ją zakręcić, i trzeba było ratować mieszkanie nasze i sąsiadów.

Mówiłam na głos?!

Następnego dnia poszłam na zakupy. Cud – udało mi się nie zrzucić niczego z półki i nie rozsypać mąki tuż przy kasie. Ponieważ była piękna pogoda, a torba nie ciążyła mi za mocno, postanowiłam nie iść prosto do domu, ale pospacerować. Za zakrętem przystanęłam, zaciekawiona tym, co się dzieje w pawilonie, który dość często mijałam. Przez wiele miesięcy stał pusty, ale teraz napis na drzwiach i piękne naklejki na szybach głosiły, że powstał tam klub taneczny. „Fajnie – pomyślałam. – Może wreszcie to miejsce trochę ożyje. Przyjdą młodzi ludzie, pobawią się, nauczą tańczyć”.

– Pewnie, że się nauczą – usłyszałam.

– Ale… – bąknęłam, widząc przed sobą młodą dziewczynę, która właśnie wchodziła do środka.

– Nie tylko młodzi, starsi też. Zapraszamy wszystkich.

Boże drogi, czy ja mówiłam na głos? – złapałam się za głowę.

– Owszem – uśmiechnęła się.

– Coraz gorzej ze mną – aż się zaczerwieniłam ze wstydu.

– Bez przesady, każdemu się zdarza! To co? Spróbuje pani?

– W życiu! – aż się zapowietrzyłam, ale widząc jej łagodny uśmiech, dodałam: – Wie pani, ja potrafię się potknąć o własne nogi, a co dopiero to! Lepiej nie oglądać, proszę mi wierzyć.

– Nieprawda – poklepała mnie po ręku. – Widzi pani… Często jest tak, że nawet jak w codziennym życiu nie ma się tej tak zwanej koordynacji ruchowej, to przy odpowiednim wsparciu, ćwiczeniach i konsekwencji może się to zmienić.

– Ale ja nawet na własny tort weselny się nadziałam! – zaśmiałam się.

– Tutaj może się pani nadziać co najwyżej na partnera! A jeśli to będzie mąż, to na pewno wybaczy. Proszę pomyśleć. To naprawdę fajne doświadczenie. Przyjdźcie na próbne zajęcia i zobaczycie, najwyżej wam nie będzie odpowiadać. Muszę już lecieć, bo zaraz zaczynamy. Ale mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy! – i zniknęła w drzwiach.

Już się widzę na parkiecie… Suknia, kocie ruchy i bum – prosto na ścianę. Uwaga, uwaga, jedzie łamaga – słyszałam w głowie dobrze znane słowa, kiedy szłam do domu.

Wygadał się naszemu synowi?!

Przygotowałam obiad, czekając na męża. Znowu zdarzył się cud – patelnia nie wylądowała na podłodze, a ziemniaki się nie przypaliły. Zasiedliśmy więc do stołu.

– Co taka jesteś zamyślona? – zapytał Andrzej.

Opowiedziałam, co mnie dziś spotkało.

– Wiesz co, to może być świetny pomysł! – zaświeciły mu się oczy. – Moglibyśmy spróbować. Trochę byśmy się rozerwali, spróbowali czegoś nowego…

– Andrzej, błagam… – westchnęłam, wstawiając naczynia do zlewu. – Ty serio nas widzisz na parkiecie? Przypomnij sobie nasze wesele albo wesele Tomka! Przecież to była katastrofa!

– Kiedyś było kiedyś. A mówiłaś, że to nie jest pląsanie nie wiadomo jak, tylko profesjonalny klub, gdzie uczą ludzi. Przecież nie idziemy na zawody. Spróbujemy w grupie dla początkujących. Pójdziemy raz i zobaczymy. To naprawdę może być fajne!

Kilka dni później odebrałam telefon od syna.

– Mamo, doskonały pomysł! – zaczął bez wstępów.

– Też cię witam, kochanie! Tak, u nas w porządku, dzięki że pytasz – roześmiałam się. – A o czym ty właściwie mówisz, Tomeczku?

– No o tej szkole tańca przecież!

– Co? A skąd… – aż usiadłam.

– Tata mi powiedział. To naprawdę świetna sprawa!

– A to drań – wyrwało mi się. – Musiał ci się wygadać?

– I bardzo dobrze zrobił. My z Moniką też chodziliśmy na kurs przed ślubem i było ekstra.

– Tak, tylko że wy jesteście młodzi, odważni, potraficie się nie obijać o meble, w przeciwieństwie do mnie.

– Nie przesadzaj! Tego można się nauczyć. A nawet jak się nie staniecie królami parkietu, to przynajmniej się pobawicie i spędzicie czas inaczej niż zwykle. Spróbuj, proszę…

W tamtej chwili miałam ochotę udusić mojego ukochanego męża, który zresztą bezczelnie podsłuchiwał naszą rozmowę z drugiego pokoju.

– Już nas umówiłem, ha! – szepnął tylko i zniknął.

Co więc miałam robić…

Na pierwszą lekcję szłam jak na skazanie. Powitała nas ta miła młoda dziewczyna, którą wtedy spotkałam. Zaprosiła do środka, przedstawiła pozostałych uczestników kursu. Z ulgą zauważyłam, że są równie stremowani jak ja.

I się zaczęło. Przez pierwsze kilka minut poruszałam się tak, jakby mi ktoś włożył szczotkę w wiadome miejsce. Wreszcie jednak kojące dźwięki spokojnej melodii mnie rozluźniły. Pani Monika pokazywała nam ruchy, poprawiała postawę, a ja zaczęłam się czuć nawet całkiem przyjemnie.

– I jak? – zapytał Andrzej, kiedy wracaliśmy do domu.

– No… Wiesz, że całkiem nieźle – powiedziałam oszołomiona.

– Też tak sądzę. I zobacz, na nikogo nie wpadłaś i nikogo nie rozdeptałaś!

– Przecież nadepnęłam ci na nogę! – zaśmiałam się.

– Wielkie halo! Nie pierwszy raz!

– Wariat – przytuliłam się do niego.

– Powtórzymy?

– Powtórzymy.

Tym sposobem zostaliśmy stałymi bywalcami klubu. Oczywiście, że przez parę pierwszych miesięcy te połamańce nie przypominały prawdziwego tańca, ale zauważyłam, że faktycznie dobrze się tam czuję.

– Skarbie, czy masz świadomość, że od miesiąca nie stłukłaś ani jednej szklanki?
– zagadnął mnie któregoś dnia Andrzej.

– Serio?

– Serio. I nie rozlałaś soku na dywan. Cuda jakieś czy co? – uśmiechnął się z niewinną miną.

– Ty żmijo! – roześmiałam się.

Ale to była prawda. Nie rozlałam, nie stłukłam, nie zalałam sąsiadów. Uwaga, uwaga, już nie jedzie łamaga? Czyżby zła passa się skończyła? Oby!

Czytaj także:
„Starsi rodzice udawali, że radzą sobie ze wszystkim, żeby tylko dzieci nie zagnały ich do ciasnej kawalerki w mieście”
„Kochanka szefa awansowała i zaczęła się panoszyć. Obcinała pensję tym w najgorszej sytuacji, bo wiedziała, że i tak nie odejdą”
„Facet zostawił mnie przez… spóźnialstwo! Rodzice wychowali go na sztywniaka żyjącego pod linijkę, a ja jestem wolnym duchem”

Redakcja poleca

REKLAMA