„Kochanka szefa awansowała i zaczęła się panoszyć. Obcinała pensję tym w najgorszej sytuacji, bo wiedziała, że i tak nie odejdą”

Moja ciotka uprawiała w pracy mobbing fot. Adobe Stock, Jeanette Dietl
„– Ewelina, a mogę zapytać, o ile obcięto twoją pensję przez ostatnich pięć lat? – wycedziłam. – Oraz czy taką samą propozycję złożyłaś wszystkim pracownikom naszego działu? Jackowi, Tomkowi, Oldze… Może teraz ich kolej? Ciągle próbujesz okantować te same osoby. To jest po prostu ku… – nigdy nie przeklinam, ale tym razem nie wytrzymałam”.
/ 03.12.2022 10:30
Moja ciotka uprawiała w pracy mobbing fot. Adobe Stock, Jeanette Dietl

Przepracowałam w tej firmie ponad dwadzieścia pięć lat. W księgowości przeszłam całą ścieżkę: od stażystki przez młodszą księgową do szefowej zespołu. I tutaj, niestety, drabina się kończyła. Stanowisko głównej księgowej od dziesięciu lat piastowała Ewelina. Tajemnicą poliszynela było, że jest kochanką prezesa. Posadę dostała po trzech miesiącach pracy – miała wtedy dwadzieścia osiem lat. Doświadczeniem i wiedzą przerastała ją większość pracowników.

Ale cóż, Ewelina miała inne zalety…

Z szefową starałam się żyć w zgodzie. Nie znosiłam jej, ale lubiłam święty spokój. Teraz myślę, że może gdybym się stawiała, buntowała, to Ewelina nie upatrzyłaby mnie sobie na jedną z łatwych ofiar? Wszystko zaczęło się pięć lat temu. Firma miała kłopoty finansowe i poszukiwane były oszczędności. Ewelina zwolniła jedną osobę, a pięciu innym zaproponowała obniżki pensji. Kandydatki wybrała precyzyjnie. Wszystkie po czterdziestce, samotne albo jedyne żywicielki rodziny. Wzywała nas na rozmowę i miała przygotowane dwa dokumenty: porozumienie zmieniające (czytaj – obniżające pensję) lub wypowiedzenie. Wszystkie zgodziłyśmy się na obniżkę. Kaśka ma na utrzymaniu starych rodziców. Ewa – niepełnosprawnego syna. Kazia, Jolka i ja nie mamy rodzin, całe życie przepracowałyśmy w tej firmie, wiadomo było, że nie będziemy się palić do szukania nowej pracy i konkurowania z młodymi.

Nie jestem zgorzkniałą starą panną. Mam fajnych przyjaciół, swoje hobby, prowadzę wygodne życie, które lubię. Jestem sama, ale trochę na własne życzenie. Miłością mojego życia – dziś już wiem, że mogę tak powiedzieć – był Michał. Poznaliśmy się na studiach ekonomicznych. Dla mnie studia były szansą wyrwania się z rodzinnego gospodarstwa. Zostać księgową – to był szczyt moich marzeń. Byłam tą najpilniejsza studentką, od której inni pożyczali zawsze notatki. Michał był jednym z tych pożyczających. Na ładne oczy bajerował nie tylko studentki, ale i wykładowczynie. Prześlizgiwał się przez kolejne semestry, wkładając w to minimum wysiłku. Byłam pewna, że resztę czasu spędza na zabawie.

Nie zawracałam sobie nim głowy

Rozpieszczony synek bogaczy, który i tak wszystko dostanie na tacy. Na trzecim roku poszłam spotkać się z koleżanką na Uniwersytet Warszawski. Przed jednym z budynków zobaczyłam grupkę dyskutujących osób. Wśród nich stał Michał. Podeszłam bliżej. Niewiele rozumiałam, ale w rozmowie przewijało się nazwisko Kant. Pamiętam z liceum, że to jakiś znany filozof. Spojrzałam na tabliczkę na budynku: „Wydział Filozofii”. Co tu robił ten bumelant?

– Bożena? – Michał zauważył mnie, zanim zdążyłam się wycofać. – Też zrozumiałaś, że tracisz na tej naszej uczelni czas?

– Ja? Nie no, skąd, przyszłam spotkać się ze znajomą – zaczęłam się tłumaczyć.

– A no to szkoda. Bo ja, widzisz, ekonomię odwalam, żeby się ojciec odczepił. A dla siebie studiuję tutaj. Filozofia trochę zmienia spojrzenie na świat.

Po tym spotkaniu zaczęłam nieco inaczej postrzegać Michała. Kilka razy sama mu zaproponowałam notatki. W podzięce zaprosił mnie na kawę.

Tata prowadzi biuro księgowe. Jestem jedynakiem, więc jego zdaniem muszę kiedyś przejąć biznes. A mnie to tak strasznie nudzi… Ale obiecałem mu, że pójdę na ekonomię, bo może jednak mi się spodoba. Nie mam ciągle sumienia powiedzieć mu, że niestety nic z tego – opowiedział mi. – Interesuje mnie filozofia, socjologia, mnóstwo rzeczy, ale nie księgowość.

Zaczęliśmy się spotykać. Okazało się, że maska bawidamka to tylko poza. On zaś odkrył, że nie jestem gąską z prowincji, że mam swoje zdanie, zainteresowania. Zaczęliśmy snuć swoje plany. Że skończymy tę ekonomię i założymy własną firmę. Jeszcze nie byliśmy pewni, czy to będzie jakieś wydawnictwo czy firma badająca opinię publiczną. Ja miałam się zająć pieniędzmi, on stroną merytoryczną. Po dyplomie (ja obroniłam pracę na 5, Michał na 4) pojechaliśmy w podróż po Europie.

Trzy miesiące wolności i zabieramy się do roboty

Niestety, nie dojechaliśmy daleko. Pod Brnem wjechał w nas tir. Michał zginął na miejscu. Zostałam sama. Jego rodzice pewnie do dziś winią mnie za jego śmierć (to ja siedziałam za kierownicą). Ostatni raz widziałam ich na pogrzebie. Nie podali mi nawet ręki. Śmierć Michała podcięła mi skrzydła. Skończyły się marzenia o własnej firmie. Grzecznie wróciłam do pierwotnego planu, zdałam egzamin księgowy i znalazłam pracę. W tej samej firmie, z której właśnie odeszłam. Już nigdy nie pokochałam nikogo tak jak Michała. A związać się z kimś bez miłości nie umiałam.

A wracając do pracy – rok po pierwszej obniżce dostałyśmy propozycję kolejnej. Niby symbolicznej, bo o 300 zł, ale jednak.

– To tylko czasowo. Już wychodzimy na prostą, obiecuję, za rok, najdalej półtora wrócimy do poprzednich wynagrodzeń – tłumaczyła szefowa.

Wszystkie kupiłyśmy to wytłumaczenie. Pracowałyśmy i czekałyśmy na wieści. A potem przyszła pandemia i  oczywiście oczekiwano od nas, że zrozumiemy, że sytuacja jest trudna. I nie pora na podwyżki. Cierpliwie czekałyśmy. Kiedy w czerwcu szefowa poprosiła mnie do gabinetu, byłam pewna, że chodzi o oddanie mi tych 300 zł, a może nawet o podwyżkę? Pracy mieliśmy mnóstwo, wydawało się, że najgorsze jest już za nami.

– Bożena, trudno mi o to znowu prosić. Ale niestety, sytuacja ciągle jest trudna. Musimy obniżyć ci pensję. Tu jest dokument wypowiedzenia zmieniającego. A jeżeli się nie zgadzasz – tu jest dokument o likwidacji twojego stanowiska. Ale oczywiście bardzo mi zależy, żebyś podpisała ten pierwszy i została z nami. Bardzo sobie cenię współpracę z tobą, ale nie mam innego wyjścia…

Poczułam, że robię się purpurowa na twarzy. Przestałam nad sobą panować. Wiedziałam, że powiem teraz mnóstwo rzeczy, których będę żałować, ale musiałam to zrobić.

– Ewelina, a mogę zapytać, o ile twoi przełożeni obcięli twoją pensję przez ostatnich pięć lat? –  wycedziłam. – Oraz czy taką samą propozycję złożyłaś wszystkim pracownikom naszego działu? Jackowi, Tomkowi, Oldze… Im chyba jeszcze kasy nie zabierałaś. Może teraz ich kolej? Ciągle próbujesz okantować te same osoby. A dobrze wiesz, że my pracujemy dwa razy tyle co młodzież. To jest po prostu ku… – nigdy nie przeklinam, ale tym razem nie wytrzymałam. – I dobrze o tym wiesz. Ale nie, nie podpiszę zgody na zmianę wynagrodzenia. Nie mam ochoty przepracować w tej firmie ani dnia dłużej. I owszem, spróbuję do tego namówić pozostałe dziewczyny.

Ewelina aż się zerwała z krzesła

Tak ją zaskoczyłam. Zaczęła nerwowo spoglądać na panią z kadr. Chyba żadna nie spodziewała się takiego rozwoju sytuacji.

To gdzie mam podpisać? – spytałam.

– Bożena, zastanów się, gdzie znajdziesz pracę w twoim wieku… A przecież nikt nie mówi, że ta obniżka to na stałe, zobaczymy za pół roku. Daj nam szansę… – Ewelina mówiła, a kadrowa nerwowo stukała coś w telefonie.

Ewelina, pytam jeszcze raz, gdzie mam podpisać? Bo chciałabym już iść do domu. Mam mnóstwo zaległego urlopu, nie będziecie musieli mnie już więcej oglądać.

– Poczekaj, bo jeśli jesteś zdecydowana na rozstanie, to może jednak podpiszemy porozumienie stron? To zawsze lepsza opcja, jeżeli chcesz szukać nowej pracy… Zaraz będą gotowe nowe dokumenty…

– Dziękuję. Podpiszę to, co jest, tylko mi dajcie tę kartkę. Zamierzam pozwać firmę do sądu pracy. Więc niepotrzebne mi porozumienie. A że już nigdy nie zamierzam mieć szefa, to mam gdzieś, co jest lepsze dla mojego przyszłego pracodawcy.

Kadrowa z grobową miną podała mi dokument. Podpisałam go i wyszłam bez pożegnania. Na korytarzu złapałam Ewę, też w drodze do szefowej.

– Znowu obniżka. Nie podpisałam. Nie chcę cię do niczego namawiać, ale moim zdaniem to mamy spore szanse w sądzie pracy na odzyskanie zaległych zarobków, od tej pierwszej obniżki pensji. Bo nie udowodnią nam, że pracujemy gorzej niż ci młodzi. A jak odejdziemy wszystkie, to możemy razem założyć własną firmę. Damy sobie radę. Pomyśl. Zaraz idę to samo powiedzieć Kaśce, Jolce i Kazi… Wystarczy już tego pomiatania nami. Naprawdę.

Nie miałam pojęcia, czy ją przekonałam

Na rozmowę z resztą dziewczyn miałam więcej czasu. Były mocno wystraszone, ale miałam wrażenie, że dałam im do myślenia. Więcej nie mogłam zrobić. I wiedziałam, że nie będę mogła mieć pretensji, jeśli zdecydują inaczej niż ja. Spakowałam się i poszłam do domu. Zanim dojechałam, zadzwoniła Ewa.

Bożena, jestem przerażona, ale zrobiłam tak jak ty. Mina Eweliny bezcenna. Już choćby dlatego było chyba warto… Ale naprawdę myślisz, że coś razem wymyślimy? Bo wiesz, Antoś… Ja muszę zarobić na niego.

Ucieszyłam się, ale też wystraszyłam. Co ja narobiłam? Nakłoniłam samotną matkę chorego chłopca, żeby rzuciła pracę. Jakie miałam do tego prawo? Wieczorem dostałam wiadomości. Wszystkie dziewczyny zrobiły to, co ja i Ewa. Czyli jednak może miałam rację? Może miarka się przebrała? Zaprosiłam koleżanki do siebie w sobotę. Przyszły wszystkie. Okazało się, że tak samo wściekłe i zdeterminowane jak ja. Popłakałyśmy razem, pośmiałyśmy się. I ustaliłyśmy, że teraz działamy razem. Wstąpiła we mnie nowa energia. Było nas pięć i musiałyśmy działać. Znalazłam adwokata, który wniesie naszą sprawę – wspólny pozew – do sądu pracy.

– Pani Bożeno. Trzy obniżki pensji w pięć lat? I zawsze tym samym osobom? To już jest wygrana sprawa. Tylko musimy ustalić, czego chcemy. Bo chyba przywrócenie do pracy nie wchodzi w grę? Ja proponuję wyrównania za wszystkie te lata do tych pensji, które miały panie przed pierwszą obniżką. Plus jakaś kwota za cierpienia psychiczne i mobbing. To wszystko jest do wygrania.

Zapytałam koleżanek. Ustaliłyśmy, że adwokat ma działać tak, jak powiedział.

Cała nasza piątka zarejestrowała się w urzędzie

Z otworzeniem własnej firmy miałyśmy poczekać na pieniądze, które przyzna nam sąd. Ale kiedy poszłam na spotkanie w urzędzie pracy, okazało się, że są inne możliwości. Konsultantka była wyjątkowo miła. Pytała o moją pracę i okoliczności zwolnienia. Opowiedziałam jej wszystko. Także o koleżankach.

– A może powinny panie pomyśleć o założeniu spółdzielni socjalnej? Doświadczone księgowe? Praca na pewno się znajdzie. A na to wszystko dostaniecie dofinansowanie. Po co czekać na odszkodowanie?

Urzędniczka wręczyła mi plik broszurek i formularzy. Przestudiowałam je w domu. To miało sens! Zwołałam naradę.

– Musimy tylko mieć biznesplan. I może deklaracje jakichś klientów, że chcieliby nam powierzyć księgowość. To pierwsze załatwię, mam kolegę, który pomoże. Nad resztą musimy popracować. Na początek nie potrzebujemy poważnych firm. Kosmetyczka, sklepikarz, kwiaciarka. Proponujmy nieduży abonament, na początek. Pochodźcie po swoich okolicach, popytajcie. Od czegoś musimy zacząć.

Miesiąc później biznesplan był gotowy. Dołączyłyśmy do niego deklaracje 20 małych firm gotowych powierzyć nam swoje finanse. Konsultantka była więcej niż zadowolona.

To jest pewnik, proszę się nie martwić.

Formalności trwały parę miesięcy. Dziewczyny zaczęły się martwić, bo kończyły im się pieniądze z odprawy i oszczędności. A z zasiłku ciężko się utrzymać. Równolegle toczyła się nasza sprawa w sądzie. Każda z nas musiała zeznawać. Kiedy do składania wyjaśnień została wezwana Ewelina, miałam prawdziwą satysfakcję. Naprawdę widać było, jak się denerwuje. Znałam naszą firmę. Wiedziałam, że szefowie Eweliny, nawet prezes (pomimo ich relacji), zwalą winę na nią za ewentualną przegraną. W końcu to ona wybrała taki sposób na szukanie oszczędności. Teraz to jej pozycja w firmie była zagrożona. 15 września, dokładnie zapamiętam tę datę, przyszły naraz dwie doskonałe wiadomości.

Po pierwsze, dostałyśmy zgodę na założenie spółdzielni, po drugie – wygrałyśmy w sądzie. Nasz adwokat wywalczył wszystko, o co wnioskował. A Ewelina jeszcze usłyszała od sędziego parę nieprzyjemnych słów. Wieczorem wszystkie upiłyśmy się ze szczęścia. A następnego dnia zabrałyśmy się do roboty.

Ustaliłyśmy, że pracujemy z domu

A z klientami spotykamy się u nich – tak się umawiałyśmy z firmami, które każda z nas znalazła w swojej okolicy. I tak zakładał nasz plan. Że działamy lokalnie. Szybko okazało się, że to był strzał w dziesiątkę.

– Pani Bożeno, jak powiedziałam piekarzowi, że mam księgową, która mieszka za rogiem, przychodzi do mnie na spotkania i jeszcze nie zdziera, to od razu poprosił o telefon – powiedziała mi fryzjerka z mojej ulicy.

Oprócz piekarza w ciągu miesiąca zadzwonił jeszcze właściciel warzywniaka i fryzjer. Obaj podpisali z naszą spółdzielnią umowę już na pierwszym spotkaniu. Mamy też już pierwszego większego klienta – popularną sieć cukierni. Zaczynamy się zastanawiać, czy na spotkania z takimi firmami nie powinnyśmy mieć biura. Już nawet Ewa jest gotowa przestać pracować non stop z domu, bo znowu stać ją na opiekunkę do Antosia.

– Bożena, jak ja się cieszę, że ciebie wtedy posłuchałam! Chociaż do ostatniej chwili nie wiedziałam, co zrobię. I wiesz, co przeważyło? Ten triumfujący uśmieszek Eweliny. A ta jej mina, gdy jednak podpisałam wypowiedzenie… Ta jej mina dziecka, któremu zabrano zabawkę, naprawdę zrekompensowała mi te lata upokorzeń.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Zostawiłam syna z babcią, żeby zarobić w Stanach na jego przyszłość. Gdy wróciłam, zastałam zepsutego, rozpuszczonego egoistę”
„Mściłam się na byłym mężu dojąc go z kasy. Jego dzieci z drugą żoną nosiły ciuchy po kuzynach, a moje miały najnowsze smartfony”

Redakcja poleca

REKLAMA