Dzień, w którym zamieniłam tabletki z kwasem foliowym na antydepresanty, był najczarniejszym momentem mojego życia. Rezygnowałam z największego marzenia – dziecka – i byłam nie tylko załamana, ale też potwornie samotna ze swoim bólem. W dodatku wiedziałam, że zanim lekarstwa na depresję zaczną działać i poczuję się choć trochę lepiej, miną tygodnie.
Miałam wtedy trzydzieści pięć lat i męża, z którym staraliśmy się o dziecko. Tylko że te starania już od roku nie przynosiły żadnego pożądanego efektu. Za to niepożądanych przyniosły wiele: smutek, rozpacz, powolny, lecz nieubłagany rozpad małżeństwa…
Przegrywałam z depresją i traciłam miłość Mariusza
Na początku naszego związku – gdy już wiedziałam, że to coś poważnego – powiedziałam Mariuszowi o mojej chorobie. Zareagował na moje wyznanie bardzo pozytywnie. Zapewniał, że rozumie, każdy ma przecież problemy, i że dla niego to nie jest żadna przeszkoda.
Niestety, nie miał pojęcia, o czym mówi. Leczyłam się przez cały czas naszej znajomości – brałam antydepresanty, chodziłam na psychoterapię i byłam w dobrej formie psychicznej. Więc znał mnie tylko taką: atrakcyjną, przebojową kobietę, która musi brać tabletki, tak jak chora na cukrzycę musi robić sobie zastrzyki z insuliny. Wiele razy próbowałam mu uświadomić, że to nie jest takie proste, że moja choroba jest ukryta, zdradliwa i trudna, że nie zawsze ma taką łagodną twarz, jak obecnie, ale bagatelizował moje obawy.
– Jesteś cudowna, uosabiasz radość życia! Jaka depresja? Ci lekarze to jakieś konowały!
Niby żartował, ale na swój pokrętny, beztroski sposób miał rację, bo kiedy moja choroba była okiełznana, czułam się świetnie.
Rok po ślubie zaczęliśmy poważnie rozmawiać o dziecku, którego oboje pragnęliśmy. Była tylko jedna, lecz niebagatelna przeszkoda: musiałam odstawić leki. Mariusz zapewnił, że będzie mnie wspierał, ale obietnica okazała się pochopna. Choć ograniczałam branie leków stopniowo, tak jak zalecił lekarz, i nadal chodziłam na psychoterapię, coś poszło nie tak – depresja znów mnie dopadła.
To już nie była czarna rozpacz i niechęć do życia, które pamiętałam z nastoletnich czasów i początków mojej choroby. To było coś innego: totalna rezygnacja i obojętność. Nie chciało mi się wstać, umyć, zjeść śniadania, nie mówiąc już o pójściu do pracy… Nie chciało mi się NIC. Mąż najpierw lekceważył mój stan, tak jak wcześniej chorobę, mówiąc, że jestem tylko przemęczona i to normalne, że potrzebuję odpoczynku. Ale tu nie chodziło o relaks, odpoczynek, wakacje, bo przyczyną nie było zwykłe zmęczenie czy wyczerpanie. Osunęłam się w apatię, byłam cieniem człowieka.
Mijały dni, a ze mną było coraz gorzej. Mój mężczyzna zaś, zamiast mnie wesprzeć, jak obiecywał, coraz bardziej się irytował. Do tego stopnia, że zaczął twierdzić, iż wymyśliłam sobie chorobę. Mówił, że powinnam wziąć się w garść, spiąć poślady, być dzielna i bardziej się postarać – dla niego i naszego przyszłego dziecka – a wtedy pokonam depresję bez lekarstw. Gdyby to było takie łatwe, ta choroba by nie istniała. Ale ja nawet nie umiałam się bronić przed jego zarzutami. Robiłam, co mogłam, wydawałam mnóstwo kasy na terapeutów i wciąż byłam w złej formie.
W dodatku znienawidziłam seks. Nie było w nim już bliskości, entuzjazmu, podniecenia, stał się wyłącznie środkiem do celu, czyli spłodzenia dziecka. Wciąż tylko obliczałam, kiedy mam dni płodne, robiłam kolejne testy ciążowe, które za każdym razem wychodziły negatywnie. Mariusz, w przeciwieństwie do mnie, nie stracił ochoty na fizyczną bliskość, więc się zmuszałam, żeby go nie ranić czy nie drażnić odmową, bo już się gubiłam, czy jest zły, urażony, czy smutny.
Czasem zastanawiałam się, jakim cudem nie widzi, że tylko udaję przyjemność. Jestem aż tak dobrą aktorką? A może po prostu woli nie dostrzegać prawdy? Niczego już nie byłam pewna, a najmniej uczuć męża. Czasem, kiedy płakałam bez żadnego racjonalnego powodu, patrzył na mnie tak, że płakałam jeszcze bardziej. Próbowałam nad sobą zapanować, nie beczeć z byle powodu, ale przegrywałam z depresją i równocześnie traciłam miłość Mariusza – wyraźnie to widziałam.
Zawiódł mnie, więc zapragnęłam zemsty
No i w końcu postawił mi ultimatum: albo znowu zacznę brać antydepresanty, albo odejdzie. Jak on mógł?! To było podłe i okrutne! Przecież powrót do leków oznaczał kres marzeń o dziecku! A ja tak bardzo pragnęłam zostać mamą. Byłam gotowa znieść wszystko, jeżeli nagrodą będzie dzidziuś! Próbowałam ubłagać męża, żebyśmy jeszcze trochę popróbowali. Nic z tego.
– Bez tych tabletek nie jesteś sobą. Nie jesteś moją żoną, tylko kimś, kogo nie znam. Nie jesteś już kobietą, którą pokochałem. Jesteś jakąś histeryczką i neurotyczką!
Zabolało, choć myślałam, że bardziej nie może. Byłam kompletnie rozbita, nie wiedziałam, co robić, a Mariusz nie zamierzał dać mi czasu na przemyślenie sprawy. Chciał, żebym się natychmiast zdecydowała, bo ma dość życia pod jednym dachem z płaczliwą niedojdą. Dokładnie tak to ujął. Gdybym miała choć odrobinę dumy, kazałabym mu spieprzać w podskokach. Strasznie mnie zawiódł, ale wciąż go kochałam i tłumaczyłam sobie, że to taka jego twarda metoda na wyleczenie mnie z „fochów”, i choć robi to fatalnie, mimo wszystko chce mi pomóc.
Byłam wtedy tak smutna i słaba psychicznie, że gdybym na dokładkę została porzucona, mogłyby wrócić myśli samobójcze. Wybrałam więc męża, zamiast nieistniejącego dziecka. Wydawało mi się, że nie mam innego wyjścia. Wróciłam do łykania antydepresantów. Nadal próbowałam tłumaczyć sobie, że ukochany postąpił tak dla mojego dobra, lecz… im lepiej się czułam, tym trudniej mi było w to uwierzyć. Ja się rozsypałam, a on mnie jeszcze bardziej pogrążał. Straszył mnie rozwodem! Palant. Egoista. I kretyn! Gdyby naprawdę mnie kochał, w życiu by się tak nie zachował. Poczytałby choć trochę o depresji, to by wiedział, co to za choroba. Ale nie, po co…
Budził się we mnie bunt. Depresja ustępowała, opuszczały mnie smutek, przygnębienie i poczucie klęski, a ich miejsce zastępowały siła i… gniew. Patrząc w lustro, znów widziałam w nim mądrą, ładną i dobrą osobę, która zasługuje na wspierającego partnera. Przypomniało mi się powiedzenie: „Jeśli nie wytrzymujesz ze mną, kiedy jestem najgorsza, nie zasługujesz na mnie, kiedy jestem najlepsza”. Zrozumiałam, że tak jak on nie chciał mojej mroczno-smętnej wersji, tak ja nie chciałam jego nieczuło-samolubnej odmiany, gdy kazał mi się wyleczyć z depresji poprzez spinanie pośladów. Idiota!
Zawiódł mnie jak nikt wcześniej. I łaknęłam zemsty. Nie miałam na myśli niczego strasznego ani wyrafinowanego: chciałam tylko na nowo go w sobie rozkochać, a potem… złożyć pozew o rozwód. Zasłużył sobie. Postarałam się i Mariusz żartował, że chyba teraz produkują silniejsze antydepresanty, które nie tylko mnie wyleczyły, ale zmieniły w anioła za dnia i diablicę w nocy. Fakt, już nie musiałam udawać, bo moje libido również miało się coraz lepiej.
Aż pewnej nocy, podczas pełnego pasji seksu, doszło do wypadku: pękła prezerwatywa. Miałam akurat dni płodne, więc sytuacja autentycznie mnie przeraziła. Marzyłam o dziecku, ale nie chciałam mieć go z człowiekiem, którego mogłam przelecieć – dokładnie tak – ale na którym potwornie się zawiodłam i nie ufałam mu za grosz. Pojawią się problemy z niemowlakiem i co? Każe mi go sobie wepchnąć z powrotem do brzucha?
Cieszyłam się jak nigdy. Postanowiłam to opić
No ale stało się… Trudno, będzie, co ma być. Postanowiłam zdać się na los i poczekać. Oczywiście moja dziecinna zemsta straciła znaczenie. Zrozumiałam, że to była głupia i nieodpowiedzialna zabawa, nie tylko jego uczuciami, ale też moimi. Odstawiłam po raz kolejny antydepresanty i z duszą na ramieniu czekałam na termin, kiedy będę mogła zrobić test ciążowy, żeby miał on sens. To było chyba najdłuższe osiem dni mojego życia! Na wsparcie prawie-byłego-męża nie mogłam liczyć, ale to już wiedziałam, więc kij mu oko!
Test ciążowy (a właściwie aż trzy) wyszedł negatywnie. Zalała mnie fala tak potężnej ulgi, że miałam ochotę skakać z radości. A kiedy niebawem pojawiła się miesiączka, aż otworzyłam szampana, żeby to uczcić. A potem jeszcze czerwone wino.
Kiedy Mariusz wrócił z pracy, byłam już naprawdę nieźle wstawiona.
– Czyli nie jesteś w ciąży – stwierdził. – Chyba nigdy tak naprawdę nie chciałaś w niej być, skoro tak się teraz cieszysz.
– Mylisz się. Opijam coś innego.
– Tak? A niby co?
– Koniec naszego małżeństwa.
Widok jego zbaraniałej miny wystarczył mi za całą zemstę.
Czytaj także:
„Adopcja dziecka miała scementować nasze małżeństwo, ale mąż okazał się draniem bez serca. Chciał oddać naszą córkę”
„Mąż wiedział, że nie chcę być matką, a i tak wrobił mnie w dziecko. Ta świnia podmieniła mi tabletki antykoncepcyjne”
„Przez chorobę stałam się marudną starą jędzą. Nie dziwię się, że rodzina chciała się mnie pozbyć. Zrozumiałam to w sanatorium”