Szpakowaty mężczyzna w jasnej marynarce przechadzał się wzdłuż naszego płotu, raz po raz zerkając na działkę. Podlewałam kwiatki i zastanawiałam się, czego tu szuka. Nie miałam śmiałości go zaczepić, więc skupiłam się na obserwowaniu. Nie był jednak chyba zbyt cierpliwy, bo kiedy tylko mnie dojrzał, od razu ruszył w moją stronę.
Zaskoczyła nas ta propozycja
– Przepraszam, nie orientuje się pani może, kto jest właścicielem tego kawałka? – machnął ręką w stronę działki.
Miał mniej więcej pięćdziesiąt lat, śniadą karnację i bieluteńkie zęby. Od razu pomyślałam, że to musi być dzieło jakiegoś implantologa, bo to niemożliwe, by matka natura obdarzyła kogokolwiek tak idealnym uśmiechem.
– Orientuję. To moja ziemia. Moja i męża – popatrzyłam na mężczyznę i odłożyłam konewkę.
– Piękny kawałek. W sam raz pod taki niewielki blok. Nowoczesny, ale elegancki, otoczony zielenią, doskonale zaprojektowany i wykonany z dbałością o szczegóły – mężczyzna z miejsca wyrecytował zdania, które z pewnością mogłyby widnieć w folderze reklamowym jakiejś inwestycji. – Marcin K., deweloper – skłonił się zamaszyście. – Chciałbym od państwa kupić tę działkę. Jest idealna pod moją nową inwestycję – pan Marcin od razu przeszedł do konkretów. – Kiedy możemy dobić targu?
Nie byłam przygotowana na taki obrót wypadków. Zwłaszcza że tak naprawdę nigdy z Ryśkiem nie myśleliśmy o sprzedaży naszej ziemi.
Nie myśleliśmy nigdy o sprzedaży
Te hektary były z nami od zawsze. Czterdzieści lat temu kupiliśmy mały murowany domek na obrzeżach miasta z dużym polem obok. Kiedy się tu wprowadzaliśmy, w sąsiedztwie były zaledwie dwa domy i przejazd kolejowy. Pole dzierżawiliśmy szwagrowi w zamian za ziemniaki na zimę, które od niego dostawaliśmy. A my cieszyliśmy się ciszą i odległością od miejskiego zgiełku. Chociaż nie wszyscy kochali to miejsce.
– Będę was zawsze nienawidzić za to, że mieszkamy na takim zadupiu – nasza córka przeklinała ten dom za każdym razem, gdy chciała wyjść na spotkanie z koleżankami czy nie zdążyła na ostatni autobus po angielskim.
Ale kiedy dorosła, była pierwszą, która kochała to miejsce za to, że można się tu wyciągnąć na leżaku bez wścibskich spojrzeń sąsiadów. Aż do ubiegłego roku, kiedy jak grzyby po deszczu zaczęły się w okolicy budować domy.
– Prezydent mówił, że miasto się będzie rozrastać w kierunku południowym. To i nasze strony stały się takim łakomym kąskiem – powtarzał od pewnego czasu Rysiek. – Mówię ci, kiedyś i ktoś o to nasze pole się zapyta.
I miał rację.
Był bardzo uparty
Następnego dnia pan Marcin znów pukał do drzwi.
– Aż żal patrzeć, jak taka piękna działka leży odłogiem. Przyniosłem tu państwu kilka wizualizacji tego, co mogłoby tu stanąć – rozłożył przed nami kolorowe wydruki pięknego apartamentowca. – „Zielone Wzgórze”. Dwadzieścia mieszkań. Wszystkie z niewielkimi tarasami. Nowoczesność w każdym calu. Taka, na którą nie każdego stać. To mieszkania o podwyższonym standardzie dla wybranych – uśmiechnął się promiennie.
Popatrzyliśmy na siebie z Ryśkiem nieco skonsternowani. Żyliśmy skromnie w naszym niewielkim domku i nie postawilibyśmy dwóch złotych, że za naszym płotem może powstać taka elegancka rezydencja. Pan Marcin musiał zauważyć, że jego wizualizacje zrobiły na nas ogromne wrażenie.
– Proponuję za tę ziemię milion – wypalił.
Przełknęłam ślinę, bo z wrażenia aż zaschło mi w gardle. Rysiek też zaniemówił.
– Czy taka kwota by państwa satysfakcjonowała? Oczywiście jest możliwość negocjacji, ale w granicach rozsądku – uniósł nieznacznie brew i popatrzył na nas badawczo.
Pierwszy głos odzyskał mój mąż.
– Musimy się z żoną zastanowić – wydusił z siebie i ponownie zamilkł.
To była bardzo duża kwota
Nie spaliśmy całą noc. Ja od dwóch lat jestem na emeryturze, Rysiek od dziesięciu na rencie. Milion złotych był kwotą, której nawet nie umieliśmy sobie wyobrazić.
– Moglibyśmy wyremontować nasz dom i Ewie trochę dołożyć, spłaciłaby sobie ten kredyt za kawalerkę. Albo auto jakieś kupiła – czułam, jak wali mi serce, bo propozycja dewelopera zwaliła mnie z nóg. – A i tak ta ziemia leży odłogiem, więc żadnego z niej pożytku. Co myślisz?
Rysiek nie był tak entuzjastycznie nastawiony jak ja.
– Leży i nikomu nie przeszkadza. Przynajmniej spokój mamy, bo nikt się nam tu nie plącze. Ale fakt, takich pieniędzy, które on proponuje, to my już nigdy nie zobaczymy – zamyślił się mój mąż.
Kiedy rano zadzwoniłam do pana Marcina, cała się trzęsłam z emocji. Mężczyzna długo nie podnosił słuchawki. Kiedy odebrał, zamknęłam oczy, wzięłam głęboki wdech i na wydechu wyszeptałam:
– Sprzedajemy.
– Świetna decyzja! Państwo podreperujecie swój budżet domowy, a mieszkańcy rezydencji „Zielone Wzgórze” będą mieć wspaniałych sąsiadów – ćwierkał do słuchawki.
Pojawiły się pierwsze zmiany
Dwa tygodnie później mieliśmy spotkać się u notariusza, by formalnie sprzedać naszą ziemię. Kiedy dzień przed transakcją zapukał do naszych drzwi, poczułam w sercu ukłucie niepokoju. Od progu było widać, że coś się stało.
– Rynek nieruchomości przez pandemię oszalał – zaczął patetycznie, głośno przy tym wzdychając. – Są problemy z podwykonawcami, budowlańcy nie chcą pracować za poprzednie stawki, a ceny materiałów poszły niemiłosiernie w górę. Wiedzą państwo, o czym mówię, prawda?
– Czyli nie będzie pan nic budował, a transakcja nieaktualna? – Rysiek wypalił prosto z mostu.
Pan Marcin nerwowo pokręcił głową.
– Ależ nie! Wszystko aktualne, tylko przyszedłem z propozycją zmiany formy rozliczenia i nie ukrywam, liczę na państwa wyrozumiałość – popatrzył na nas niemalże błagalnie.
– Jakiej zmiany? Nic panu nie opuścimy! Umawialiśmy się na taką kwotę i już – Rysiek zaczynał się irytować.
Chyba już poczuł się milionerem. Zmarszczyłam brwi, chwyciłam go za rękę i mocno ścisnęłam.
– Milion jest aktualny. Tylko ja go teraz nie mam. Mam za to możliwość wybudowania świetnego bloku. Teraz przeleję wam dwieście tysięcy. A pozostałe osiemset, a nawet trochę więcej dostaniecie w mieszkaniach. Dam wam trzy dwupokojowe mieszkania na własność. Co wy na to?
Wszystko brzmiało rozsądnie
I znów nie mieliśmy pojęcia, co my na to. Przez kolejnych kilka dni analizowaliśmy plusy i minuty nowej oferty.
– Dwieście tysięcy to też dużo, a te mieszkania będzie zawsze można sprzedać – tym razem to Rysiek był bardziej skłonny do ustępstw.
– A może je wynajmiemy? Wszędzie trąbią, że ci, którzy żyją z najmu, biedy nie mają – nieśmiało dorzuciłam swoje trzy grosze.
– I jak to dwa pokoje, to może Ewa by się z tej swojej kawalerki przeprowadziła tutaj?
Na tę wizję oboje się rozmarzyliśmy. I chyba to pomogło nam podjąć ostateczną decyzję. Podpisaliśmy papiery u notariusza i sprzedaliśmy panu Marcinowi naszą ziemię.
– Teraz już tylko czekać, aż budowa ruszy – Rysiek wskazywał ręką na wielki banner z napisem „Zielone Wzgórze, Twoje miejsce do życia”, który właśnie wieszano za naszym płotem.
Ale budowa nie ruszała. Kilka koparek co jakiś czas smętnie snuło się po placu, ale z tygodnia na tydzień robotników było jakby mniej, a mury nie pięły się do góry. Pana Marcina też próżno było szukać na placu. Kiedy do niego dzwoniliśmy, coraz rzadziej odbierał od nas telefon. Aż w końcu abonent stał się niedostępny.
– Może numer zmienił albo mu komórkę ukradli. Nie panikuj – Rysiek starał się mnie uspokoić, ale ja czułam, że to nie jest przypadek.
Znów byliśmy zaskoczeni
Wiec kiedy kilka dni później zobaczyłam młodego mężczyznę ściągającego z siatki banner: „Zielone Wzgórze, Twoje miejsce do życia”, zamarłam.
– Co pan robi? Czemu pan to ściąga? – dobiegłam do młodego człowieka, rzucając mu się niemalże do gardła.
– Bo to już nie są żadne zielone czy inne wzgórza. To będzie „Dom na Łąkowej”.
– Pan Marcin zmienił nazwę inwestycji?
Mężczyzna zwinął banner i popatrzył na mnie zdziwiony.
– Jaki pan Marcin?
– Marcin K. Deweloper. Właściciel tej działki – czułam, jak żołądek podchodzi mi do gardła.
Młody mężczyzna popatrzył na mnie wyraźnie zaskoczony.
– Nazywam się Jakub D. i to ja jestem właścicielem tej ziemi. I kupiłem ją od spółki Aura, która nabyła ją, zdaje się, od jakiejś firmy ze Szczecina. A o Marcinie K. słyszę pierwszy raz – wyjaśnił, zabrał banner i odszedł.
Nie pamiętam, jak doszłam do domu. Kiedy dopadłam do Ryśka, łzy zalewały moją twarz, a szloch nie pozwalał wydobyć z siebie słowa.
– Emilia! Boże kochany! Co się dzieje? – Rysiek szarpał mnie za ramiona. – Coś z Ewą? Coś się stało naszej córce?
Pokręciłam przecząco głową, ale nadal nie mogłam nad sobą zapanować.
– Emilka, już dobrze. Spokojnie – Rysiek posadził mnie na kanapie i mocno ściskał za ręce.
– Rysiu, nie będzie „Zielonego Wzgórza”, nie będzie naszych mieszkań, on nas oszukał – wyrzuciłam z siebie i znowu wpadłam w spazmatyczny płacz.
Ten facet nas oszukał
Rysiek na początku nie mógł uwierzyć w to, co mówię. Ale kiedy zobaczył, że na siatce nie ma już banneru reklamującego nowy blok, zrozumiał, że nie jest to jakaś nadinterpretacja. Usiadł obok mnie, starając się na chłodno ocenić sytuację.
– Emilka, ale przecież my mamy te akty notarialne. Te trzy mieszkania są nasze. Więc jeśli sprzedał ten blok, to z mieszkaniami, które i tak są nasze. To gdzieś musi być przecież zapisane – mój mąż za wszelką cenę starał się nie dopuścić do mojej dalszej rozsypki.
Wiedzieliśmy, że nie poradzimy sobie sami. Zadzwoniliśmy po Ewę, a ona po zaprzyjaźnionego prawnika. Ten wgryzł się w temat i nie miał dla nas dobrych wieści.
– K. Development sprzedał waszą działkę. Najpierw jednej spółce, potem ta spółka odsprzedała udziały dwóm następnym, które się połączyły i sprzedały ziemię dalej. Z punktu widzenia prawa sprawa nie jest prosta, bo tych zbyć było naprawdę dużo i to w dość krótkim czasie. I nie wygląda to na przypadkowe transakcje, bo wszystkie te spółki są ze sobą powiązane osobowo czy kapitałowo.
– Czyli to wszystko było ukartowane? – czułam, jak grunt kolejny raz usuwa mi się spod nóg.
– Mamo, spokojnie. Usiądź i spróbuj się nie denerwować. Teraz to już nic nie da – Ewa podsunęła mi krzesło i podała szklankę wody. – Dlaczego wyście mi o tym wszystkim wcześniej nie powiedzieli? Sprawdzilibyśmy tego dewelopera – nasza córka kręciła głową z niedowierzaniem.
– Chcieliśmy zrobić ci niespodziankę. Dać klucze do twojego mieszkania – wyszeptałam i wybuchnęłam płaczem.
– Już dobrze, mamo, już dobrze – Ewa przytuliła moją głowę do swej piersi, tak jak ja tuliłam ją, gdy pierwszy raz jakiś kolega złamał jej serce albo przyjaciółka sprzeniewierzyła dane słowo.
Rysiek nie płakał. Skubał za to nerwowo róg obrusu i nie odrywał wzroku od swoich stóp.
Nie mogliśmy w to uwierzyć
– A te nasze akty? Umowa z nim? Przecież my mamy to na piśmie. Obiecywał nam, że wszystko będzie pięknie – wydukał, miętosząc serwetę.
Znajomy Ewy znowu westchnął.
– Kopeć wam tego nie potwierdzi, bo zniknął. Nie wiem, czy was to pocieszy, ale oszukał nie tylko was i zapadł się pod ziemię. Z tego, co się dowiedziałem, będą za nim list gończy wystawiać, może nawet Europejski Nakaz Aresztowania, bo co do tego, że nie ma go w Polsce, to chyba nikt nie ma wątpliwości.
– Ale skoro rodzice nie robili tego na gębę, to musi być jakiś wpis w księgach wieczystych z tej transakcji, jakiś ślad kupna przez nich tych mieszkań – mówiła Ewa, nie wypuszczając mnie ze swoich ramion.
– W księdze wieczystej tej nieruchomości roszczenie rodziców nie zostało wpisane – mecenas wzruszył ramionami.
– Jakim cudem? Przecież mamy akty notarialne! – Rysiek odrzucił serwetę i wstał jak rażony prądem.
– To już wyjaśni prokurator. Całość wygląda na grubą sprawę i myślę, że wiele osób maczało w tym procederze palce.
Zgłosiliśmy sprawę do prokuratury. Przez kilka godzin ze szczegółami opowiadaliśmy o transakcji naszego życia, która dzięki panu Marcinowi zamieniła się w koszmar. Za naszym płotem rośnie „Dom na Łąkowej”. Równie piękny co wizualizacja „Zielonego Wzgórza”. Tyle że wśród dwudziestu budowanych tam mieszkań ani jedno nie będzie nasze.
Nowy właściciel nie ma wobec nas żadnych zobowiązań, bo jak twierdzi, uczciwie kupił ziemię, na której uczciwie zbuduje blok, i z nami nie ma nic wspólnego oprócz sąsiedztwa. My swoje roszczenia możemy kierować wobec pana Marcina, który zawarł z nami umowę. Tyle że właściciel śnieżnobiałego uśmiechu i doskonale skrojonego garnituru zniknął i nie łudzimy się, że jeszcze kiedyś, tak jak przed rokiem, zapuka do naszych drzwi.
Emilia, 58 lat
Czytaj także: „Emilia spotkała miłość życia po 50-tce. Nie wiedziała, że trafiła na oszusta, który chciał jej majątku a nie serca”
„Sąsiad na tacę w kościele rzuca grube banknoty, ale wiem, co ile ma za uszami. Więcej mu ręki na znak pokoju nie podam”
„Zatrudniłam kobietę po przejściach, a to była złodziejka. Bezczelnie napchała sobie do kieszeni 40 tysięcy i uciekła”