Czy kupilibyśmy to mieszkanie, gdybyśmy wiedzieli, co się w nim wydarzyło? Nie wiem. Chyba nie. Ale i tak uważam, że poprzedni właściciele powinni nas uprzedzić. A może było to dla nich zbyt trudne?
Pierwsze mieszkanie – coś, o czym marzy każde młode małżeństwo. Samodzielność, intymność, bezpieczeństwo, wygoda.
Tego wszyscy pragniemy na starcie
Zwłaszcza jeśli w związek małżeński wstępujemy jako młodzi ludzie, którzy ciągle jeszcze mieszkają u rodziców. Którzy zakochani nie mają dość wieczornych rozstań, gdy trzeba wracać do siebie? Którzy nie marzą, by spędzać ze sobą całe weekendy bez skrępowania? My z Jackiem mieliśmy szczęście, bo rodzice odkładali dla nas pieniądze już od wielu lat, więc uzbierał się z tego porządny wkład własny.
Wiedzieliśmy, że każdy bank zgodzi się pożyczyć nam resztę kwoty potrzebnej do kupna małego mieszkanka. Dlatego już po ślubie zaczęliśmy się rozglądać za własnymi czterema kątami. To była wyczerpująca, ale wspaniała przygoda. Przeglądaliśmy oferty na portalach internetowych, w gazetach i wydzwanialiśmy do biur pośredników. Niemal codziennie po pracy jechaliśmy coś oglądać. Każda wizyta przynosiła dreszcz emocji związany z nadzieją, że w końcu trafimy na nasze miejsce. odrzuciliśmy wiele ofert, bo zależało nam, by wybrać tę najlepszą.
W końcu trafiliśmy na niemal idealną. Mieszkanie miało wiele zalet. Położone było w sąsiedztwie jednych i drugich rodziców, a okolica była przyjemna i zaciszna. Urzekało także układem – trzy duże, przestronne pokoje i spora kuchnia.
– A ten pokój chyba dopiero co państwo remontowaliście? – zapytał mąż, gdy weszliśmy do pomieszczenia, które pachniało jeszcze świeżą farbą.
– Tak, tak, całkiem niedawno – odpowiedział poważny pan po czterdziestce.
– A dlaczego akurat ten? – dopytywał mąż.
– On był najbardziej zaniedbany – właściciel wydawał się zakłopotany tym pytaniem.
Właścicielka też zrobiła dziwną minę i poszła do kuchni, żeby nastawić herbatę.
– Proszę wybaczyć, że dopytuję, ale jesteśmy bardzo zainteresowani i chcielibyśmy wiedzieć o mieszkaniu jak najwięcej.
– Jasne, nie ma problemu.
– Spójrz, Iza, to mógłby być pokój dziecięcy – uśmiechnął się mąż, rozglądając się po świeżo wyremontowanym pomieszczeniu.
– Dla dziecka idealny – wtrącił właściciel, a potem szybko dodał: – Przepraszam, pójdę pomóc żonie z herbatą, a wy sobie spokojnie pogadajcie.
Zostaliśmy sami
Spojrzałam na Jacka i już wiedziałam, że mieszkanie podoba mu się tak samo jak mnie. Był w świetnym nastroju. Porozglądaliśmy się jeszcze po innych pokojach. Oceniliśmy na szybko, co musielibyśmy sami odświeżyć i oszacowaliśmy, że nas na to stać. Klamka zapadła.
– W ogłoszeniu pisaliście państwo, że cena jest do negocjacji? – zapytał Jacek.
– Do nieznacznej – odpowiedział właściciel.
– Sam pan przyzna, że oferta jest atrakcyjna. Ale zejdziemy parę złotych. Zależy nam na szybkiej sprzedaży – wtrąciła jego żona, jakby bała się, że odpuścimy.
Obiecali, że zatrzymają dla nas mieszkanie na dwa dni, a po tym czasie my złożymy swoją ofertę. W naszej gestii leżało też znalezienie notariusza. To akurat było łatwe – mąż miał znajomego, który obiecał porządnie prześwietlić mieszkanie, żebyśmy nie wpakowali się w jakieś kłopoty. Tak też zrobił i już po dwóch dniach zostaliśmy zapewnieni, że wszystko jest w porządku, że można kupować. Złożyliśmy wtedy ofertę i bez większego targowania uzgodniliśmy cenę. W kolejnych tygodniach załatwialiśmy kredyt, a gdy bank się zgodził, czekaliśmy na przelew.
Czas wlókł się niemiłosiernie, ale w końcu przyszedł ten moment – dzień przekazania kluczy do mieszkania. Pamiętam go bardzo dobrze. Był wzruszający dla obydwu stron. Ledwo trzymaliśmy emocje na wodzy, a sprzedający mieli łzy w oczach. Domyślałam się, że to z sentymentu.
– A jeśli można zapytać, tak na koniec, to dlaczego państwo sprzedajecie? – zagadnął ich mąż.
A oni wydawali się dziwnie zmieszani. Ona wyszła do przedpokoju, żeby zabrać ostatnie rzeczy, a on uśmiechnął się bez przekonania i odpowiedział:
– Chyba potrzebujemy odmiany…
Zdziwiła mnie ta odpowiedź. Właśnie kupowałam swoje wymarzone mieszkanie i nie mogłam sobie wyobrazić, że kiedykolwiek miałabym je sprzedać, że mogłoby mi się znudzić! A tak zrozumiałam słowa byłego już właściciela. Ale to byli dziwni ludzie. Cisi, skryci, bez poczucia humoru, a do tego bezdzietni. To nie była rodzina w moim pojęciu. Więc i mieszkanie nie było domem.
Miałam zamiar to zmienić
Postanowiłam, że za kilka lat wszystko będzie tu tętnić życiem. Że będzie tu co najmniej dwójka małych, hałaśliwych berbeci. Zwierzyłam się z tego postanowienia mężowi jeszcze tej samej nocy, którą przespaliśmy w naszym nowym mieszkaniu na materacu. A od samego rana zabraliśmy się za urządzanie domu po swojemu. Jacek malował ściany, a ja polerowałam na błysk sanitariaty. Chcieliśmy poczuć, że jesteśmy u siebie – że po poprzednich właścicielach nie ma już śladu.
Szło nam bardzo dobrze, aż do momentu, w którym trzeba było wyrzucić śmieci. Nie mogliśmy znaleźć klucza od zsypu. Próbowaliśmy dodzwonić się do sprzedających, ale nie odbierali. Poradziliśmy sobie jakoś i wynieśliśmy śmieci do kontenera stojącego na podwórzu. Dzień minął nam owocnie, podobnie jak kolejne, które przeznaczyliśmy na remont i meblowanie naszego gniazdka. Trochę dziwiło nas, że poprzedni właściciele nie oddzwonili, ale nie przejmowaliśmy się tym zbytnio. Robiliśmy swoje. Po kilku dniach wszystko było urządzone po naszemu! Już byliśmy u siebie.
Jedyne, co przypominało nam w kolejnych tygodniach o poprzednich właścicielach, to pytania, które chcieliśmy im zadać. Oprócz tego, że nie mogliśmy znaleźć klucza do zsypu, nie wiedzieliśmy też, jaki jest kod do domofonu. Chcieliśmy również przypomnieć im, że zostawili kilka rzeczy w piwnicy. A jednak wciąż nie udawało nam się do nich dodzwonić.
„Abonent nieosiągalny” – taki komunikat witał nas na obu ich telefonach. Nie odpowiadali też na nasze SMS-y, a wysłaliśmy ich kilka. Trochę się tym martwiliśmy, ale z drugiej strony nie było z mieszkaniem żadnych większych problemów, więc uznaliśmy, że to tylko takie ich dziwactwo. Mieliśmy pewność, że wszystkie dokumenty są w porządku, więc odsuwaliśmy od siebie niepokój. Szybko też zaprzestaliśmy prób skontaktowania się z nimi – nawet w sprawie poczty, która do nich przychodziła.
Wśród przesyłek adresowanych na ich nazwisko były przede wszystkim oferty handlowe. Zwykła rzecz – reklamy, które dostaje każdy z nas.
Był jednak też jeden list
Znaleźliśmy go w skrzynce jakiś miesiąc po ich wyprowadzce i od początku nas nurtował. Chcieliśmy go im przekazać, ale przecież nie odbierali telefonu i nie odpisywali na SMS-y. Kilka razy przyglądaliśmy się kopercie i zastanawialiśmy się, co z nim zrobić.
„Jak go im przekazać? A może go otworzyć?” – na taki, kontrowersyjny pomysł wpadł mój mąż.
– No, ale jak to tak? Otwierać czyjąś korespondencję? – pytałam go zakłopotana.
– No ja wiem, że tak nie można, ale tu nie ma nawet nadawcy, żebyśmy wiedzieli, gdzie go odesłać. A może to coś ważnego, może sprawa życia i śmierci?
– No co ty, takich spraw nie załatwia się listownie. Daj spokój.
– To co? Wyrzucamy go? – pytał.
– Tego też nie możemy zrobić. Musimy go odłożyć i niech czeka. Może w końcu się do nas odezwą. Może wyjechali w podróż życia i dlatego nie odbierają.
– Może… Ciebie też to nurtuje, dlaczego nie odbierają od nas telefonów?
– Jasne. Nurtuje i martwi…
– Mnie też. A do tego złości – zwierzył mi się Jacek. – Właśnie dlatego chciałbym otworzyć ten list. Oni nas nie szanują, więc my nie musimy szanować ich korespondencji. A poza tym, może ten list coś nam wyjaśni… Dlaczego nas ignorują…
– To nie ma znaczenia. Nie otwieramy go i już – postanowiłam. – Odłóż kopertę, proszę, do barku i niech tam czeka. Mówię ci. Oni gdzieś wyjechali. W końcu wrócą i się odezwą.
Tak zrobiliśmy. Odłożyliśmy list i zapomnieliśmy o nim. Minęły dwa miesiące, a poprzedni właściciele dalej się nie odezwali. My tymczasem dowiedzieliśmy się, że nigdzie nie wyjechali. Mąż któregoś dnia wrócił z pracy zdenerwowany i powiedział mi, że widział tę kobietę, jak wsiadała do samochodu.
– Nie próbowałeś jej zawołać? – zapytałam ze zdziwieniem.
– A gdzie tam. Zanim się zorientowałem, że to ona, już odjechała. Miałem biec za autem?
Od tego momentu naprawdę zaczęliśmy się martwić. Szukaliśmy sposobu, by dowiedzieć się czegoś o przeszłości naszego mieszkania. O ewentualnej przyczynie milczenia poprzednich właścicieli. Mąż nawet poszedł w tej sprawie do sąsiada, którego całkiem niedawno poznaliśmy bliżej. Ale rozmowa z nim niewiele wyjaśniła. Facet był sympatyczny, ale zbyt dyskretny, by cokolwiek wytłumaczyć. A właściwie, to jeszcze bardziej zagmatwał obraz całości, bo między wierszami sugerował, że jest coś na rzeczy, ale nie chciał powiedzieć co.
– Czego się dowiedziałeś? – zapytałam męża, gdy wrócił do domu.
– Coś mówił o jakiejś stracie. Że ci ludzie pewnie chcą zapomnieć o tym, co tu się wydarzyło. Powoli zaczynam żałować tego zakupu. To jakaś pokręcona historia.
– Matko przenajświętsza! – złapałam się za głowę.
– No…
– Otwieramy ten list – powiedziałam.
– Co?
– Przeczytamy go. Może rzeczywiście jest tam jakieś wyjaśnienie.
– Ale Iza, tak nie można.
– Sam chciałeś.
Zrobiłam to
Otworzyłam kopertę. Na swoje usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, że byłam wściekła i przerażona. Nasze mieszkanie skrywało jakąś tajemnicę, a ja nic o niej nie wiedziałam. To miało być moje gniazdko, moja przyszłość. Miałam w nosie zasady dobrego wychowania. Liczył się tylko sekret tych ludzi, który kładł się cieniem na naszym życiu.
Zaczęłam czytać. I od razu pożałowałam, że to zrobiłam. Jeszcze w trakcie lektury przysiadłam na fotelu i schowałam twarz w dłoniach. Wtedy podszedł mąż i zapytał.
– Co jest? Co tam jest napisane?
Skończyłam czytać i podałam mu kartkę. Nie był długi, ale wszystko wyjaśniał. Przepełniały go żal, smutek i rozpacz. Znalazłam w nim odpowiedź na pytanie o to, co tu się stało. A brzmiał tak:
„Proszę wybaczyć, że do Państwa piszę, ale nie potrafiłabym spojrzeć Wam w oczy, czy nawet przekazać słów współczucia przez telefon. Czuje się winna i wiem, że wy również obarczacie mnie odpowiedzialnością za to, co się stało. Chciałam tylko, żebyście wiedzieli, że nie ma dnia, w którym nie żałowałabym naszego rozstania. Nie ma chwili, w której nie myślałabym o tym, że można było Irka ocalić... Zrobiłabym wszystko, żeby naprawić nasz związek. Ale chyba nie wiedziałam, jak bardzo on mnie kocha. I pewnie dlatego tak za nim teraz tęsknię. Marne to dla Was słowa pocieszenia, ale dziś wiem, że Irek był miłością mojego życia. Tak bardzo mi przykro, tak bardzo żałuję, że musieliście przeżyć te straszne chwile. Że musieliście oglądać go w takim stanie. Jeszcze raz błagam o wybaczenie. Nie ma sposobu, by Wam to cierpienie wynagrodzić, ale mam nadzieję, że moja skrucha choć trochę Wam pomoże. Wioletta”.
Po przeczytaniu tego wyznania oboje zrozumieliśmy, dlaczego mały pokój został odremontowany. Prawdę o tej tragedii poznaliśmy dosłownie kilka tygodni temu. Kiedy już wiedzieliśmy, co się stało, łatwiej było wypytać sąsiadów. Syn byłych lokatorów zaczął zapijać depresję spowodowaną złamanym sercem. Nałóg wciągnął go bardzo szybko i pewnej nocy wsiadł za kierownicę zupełnie pijany. Uderzył w osiedlowy mur. Nie przeżył.
Wciąż nie wiemy, co zrobić z tą historią. Nie muszę chyba mówić, jak dziwnie czujemy się, wchodząc do tego pokoju.
Sama już nie wiem, co o tym wszystkim myśleć i co powinniśmy zrobić. Czy próbować dostarczyć list do adresatów czy wyrzucić? A może szukać tej Wioli i oddać jej jako niedoręczony. Zbieramy siły, by podjąć dalsze kroki – zarówno wobec listu jak i mieszkania.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”