„Sprytni naciągacze obiecali mi darmową wycieczkę, a potem oskubali z połowy emerytury. Dałam się podejść jak naiwniaczka”

kobieta, która dała się nabrać naciągaczom fot. iStock by Getty Images, supersizer
„Mężczyzna mówił i mówił. A im dłużej go słuchałam, tym bardziej byłam przekonana, że ten jego koc rzeczywiście jest unikatowy. Może też powinnam sobie sprawić taki podarek? Nic nie mówiłam swoim dzieciom, ale ostatnio miałam problemy z krążeniem i też trochę marzłam. W domu zakładałam gruby sweter i ciepłe skarpety, ale może taki koc załatwiłby sprawę”.
/ 11.04.2023 13:15
kobieta, która dała się nabrać naciągaczom fot. iStock by Getty Images, supersizer

A to gratka! Czyżby wreszcie w tym moim nudnym życiu coś się miało wydarzyć? I to wszystko zupełnie za darmo! Aż założyłam okulary, żeby upewnić się, że to nie jest jakiś ponury żart. „Wygrała pani nagrodę w naszym konkursie” – przeczytałam na kopercie. Wprawdzie w żadnym konkursie ostatnio nie brałam udziału, ale czy to ważne? Przecież nieraz coś tam wypełnię: ankietę w supermarkecie, jakiś świstek przy podpisywaniu umowy na telefon… „To pewnie z którejś z takich firm” – pomyślałam.

Przez chwilę przeszło mi przez głowę, żeby zadzwonić w tej sprawie do któregoś z moich synów, ale szybko porzuciłam ten pomysł. Oni są tacy zajęci! Po co zawracać im głowę?

Prawdę powiedziawszy, ta kolorowa ulotka trafiła mi się jak ślepej kurze ziarno. Ostatnimi czasy wyjątkowo mi smutno i samotnie, choć nie przyznaję się do tego nikomu, a szczególnie nie synom – wiadomo, mają swoje życie, nie chcę ich martwić kłopotami matki.

Mąż zmarł pięć lat temu. Zawsze był taki wesoły, żywotny, sąsiadom pralki naprawiał, ściany malował… Aż raz zabolało go serce. Położył się na kanapie. Gdy przyjechało pogotowie, to już tylko po to, by stwierdzić zgon. Zawał.

Kiedyś, jak jeszcze Rysiek żył, marzyliśmy, że pojedziemy do Częstochowy, Matce Bożej się pokłonić, za dobre życie podziękować. Nie zdążyliśmy… A ja nie mam prawa jazdy, po śmierci Ryśka samochód sprzedałam. Kilka razy napomknęłam Tomkowi, że może byśmy się razem wybrali, ale nie znalazł czasu. A tu taka oferta! Z radości byłam gotowa całować kopertę!

Tego samego dnia zadzwoniłam pod podany na ulotce numer:

– Ja w sprawie tej pielgrzymki – zaczęłam nieśmiało. – Mam nadzieję, że są jeszcze wolne miejsca

– Oczywiście. Zapraszamy w tę sobotę na zbiórkę o siódmej – kobieta po drugiej stronie słuchawki podała nazwę ulicy, którą na wszelki wypadek szybko zanotowałam na kartce.

Nie przejęłam się słowami sąsiadki

Przez kolejne dni siedziałam jak na szpilkach. Wprost nie mogłam doczekać się tego wyjazdu. Pochwaliłam się nawet sąsiadce, ale ona była nastawiona raczej sceptycznie.

A nie boisz się, że to jakieś oszustwo? – spytała podejrzliwie. – Wiesz, teraz są te różne metody, „na wnuczka”, „na dziadka”, nie wiem, na kogo jeszcze. A jak oni cię tam wywiozą, okradną albo nawet…

– No co? Może jeszcze zgwałcą? – zaśmiałam się, bo w tym dniu humor mi dopisywał. – Danusiu, wystarczająco się w młodości strachu najadłam! Czas w końcu zacząć żyć! I co ten niby bandzior miałby mi zrobić? Okraść mnie? A z czego? Z tej mojej marnej emerytury? Nie bądź śmieszna!

– Jak sobie chcesz – sąsiadka wzruszyła ramionami, najwyraźniej urażona. – Ale pamiętaj, że cię ostrzegałam.

Nie przejmowałam się jej „krakaniem”. W środę jak na skrzydłach pobiegłam na przystanek autobusowy. Marzyłam, by jak najszybciej znaleźć się się w Częstochowie, pokłonić Najświętszej Panience i zawierzyć jej rodzinę. Reszta niewiele mnie obchodziła!

Autokar zjawił się punktualnie, a miły młody człowiek w nieco, jak na mój gust, przyciasnym garniturze, zaprosił nas do zajęcia miejsc. Rozejrzałam się. Dokoła byli sami starsi emeryci, w moim wieku albo nawet starsi.

– Wyglądamy jak wycieczka z klubu seniora – zażartował jakiś mężczyzna z siwymi wąsami i cały tył autokaru, ze mną włącznie, roześmiał się.

Widać było, że humory wszystkim dopisują. Spodziewałam się, że teraz na środek wyjdzie jakiś ksiądz i może zaintonuje religijną pieśń albo wspólny różaniec… W końcu jechaliśmy do sanktuarium, więc nie byłoby w tym nic dziwnego. Ale nic takiego się nie stało. Zamiast tego, ku mojemu zdumieniu, zaraz po sprawdzeniu listy obecności na środek wyszedł ten sam młody mężczyzna, który wpuszczał nas do autokaru z jakimś wyjątkowo grubym kocem w ręku.

– A to co za jeden? – wyrwało mi się.

– To pani nie wie? – zdziwił się mężczyzna z wąsami. – Pierwszy raz, tak?

– Tak, pierwszy raz – przyznałam. – A co powinnam wiedzieć?

„Czyli jednak jest w tym jakiś haczyk – pomyślałam lekko spanikowana.

600 zł to bardzo dużo pieniędzy...

– Może zaraz zaczną zbierać pieniądze za wyjazd albo okaże się, że jedziemy zupełnie gdzie indziej…”.

Mężczyzna nie zdążył mi jednak odpowiedzieć, bo młody człowiek w garniturze tubalnie wykrzyknął:

Jakże się cieszę, że państwa widzę!

Odpowiedziały mu gromkie brawa. Najwyraźniej większość uczestników wycieczki też bardzo cieszyła się, że widzi tego młodego człowieka! Było to wprawdzie trochę dziwne, ale z grzeczności też klasnęłam w dłonie.

Tymczasem mężczyzna kontynuował:

– Dzisiaj chciałem zaproponować państwu unikalny koc. Wygląda może zwyczajnie, ale zapewniam, że zwyczajny nie jest. To koc, w którym nigdy już nie zmarzniecie. Nigdy, obiecuję!

– Oj, przydałby mi się taki koc… – westchnęła pulchna kobieta siedząca z przodu autokaru. – Ostatnio ciągle marzną mi nogi. Już nie nadążam wody w termoforze grzać.

Kilka innych osób pokiwało głowami. Najwyraźniej oni też marzli.

Mężczyzna tymczasem mówił i mówił. A im dłużej go słuchałam, tym bardziej byłam przekonana, że koc rzeczywiście jest unikatowy. Może też powinnam sobie sprawić taki podarek? Nic nie mówiłam swoim dzieciom, ale ostatnio miałam problemy z krążeniem i też trochę marzłam. W domu zakładałam gruby sweter i ciepłe skarpety, ale może taki koc załatwiłby sprawę…

– Jak państwo myślicie, ile wart jest ten wyjątkowy koc? Ile wart jest wasz komfort, przespane noce, wygoda… – mężczyzna zrobił przerwę, po czym wykrzyknął: – 600 złotych! Dokładnie tyle!

Wyraźnie słyszałam, jak po autokarze przeszedł stłumiony jęk zawodu. „Przecież to strasznie dużo pieniędzy!” – przebiegło mi przez głowę. Gdybym tak przyszła do domu i powiedziała chłopakom, że kupiłam sobie koc za tyle pieniędzy...

A przecież Tomek ciągle narzeka, że nie ma pieniędzy, Piotrka też nie raz i nie dwa musiałam wspomóc finansowo… Wiadomo, takie czasy nastały. I w tym właśnie momencie prowadzący dodał z entuzjazmem:

– Wiem, co sobie państwo myślicie! Że dzieci, że wnuki… Pomagać trzeba. Może i trzeba, nie przeczę. Ale ja mam do was pytanie. Kiedy to wam będzie się coś należało od życia? Kiedy to wy sobie w końcu na coś pozwolicie?! Nigdy? Ależ dlaczego? Przecież to wy ciężko pracowaliście na te pieniądze, a teraz… Teraz marzniecie!

– Właśnie! – pisnęła drobna blondynka z tlenionymi włosami siedząca przy oknie. – Dość tego! Ciągle tylko: „A to rowerek dla wnusia, a to tenisówki dla wnuczki…”. Czas w końcu pomyśleć o sobie! Poproszę jeden taki kocyk!

– Brawo, świetna decyzja! – mężczyzna nie posiadał się z zachwytu.

– A my świetne decyzje nagradzamy! Bo dziś jest wyjątkowa promocja! Ten koc wart sześćset złotych ja dziś sprzedam tej pani za trzysta… niech będzie, moja strata – za dwieście pięćdziesiąt złotych!

„Dwieście pięćdziesiąt złotych nie majątek – szybko przekalkulowałam w myślach. – Ale nie mam takiej kwoty przy sobie…”.

A można zapłacić później? – spytałam nieśmiało.

– Oczywiście. Dziś podpisze pani umowę, odbierze kocyk, a zapłaci w równych ratach – nawet nie zauważyłam, kiedy zjawił się koło mnie uśmiechnięty młody człowiek.

– To w takim razie wezmę – powiedziałam zadowolona z tego, że w końcu „zrobiłam coś dla siebie”.

Mamy tylko 40 minut? Czemu tak mało?

Liczyłam, że na tym rejwach związany z kupowaniem i podpisywaniem umów się skończy i w końcu będę mogła chociaż przez chwilę się skoncentrować i pomodlić przed dojazdem do Częstochowy. Nic podobnego! Sprzedawca po kocu miał dla nas kolejne „rarytasy”: specjalne podkładki masujące stopy, maść na żylaki, a nawet prodiż, też oczywiście w wyjątkowej, promocyjnej cenie. Szczególnie długo rozwodził się też nad zaletami czujników gazu. Zrobił na ich temat prawdziwy wykład.

– A pan nie chce się czuć bezpiecznie we własnym domu? – młoda kobieta, do tej pory siedząca cicho obok kierowcy autokaru, pochyliła się nagle nad mężczyzną z wąsami, który, zaskoczony, aż się poderwał na siedzeniu.

– Ależ chcę, pewnie, tylko… – wyjąkał, chyba wybudzony ze snu i zażenowany tym, że większość pasażerów spojrzała na niego z zaciekawieniem.

– To czemu pan sobie nie sprawi takiego czujnika? – drążyła kobieta. – To tylko dwieście złotych. Dwieście złotych, a chodzi o życie pana i pana bliskich. Na życiu nie można oszczędzać!

– Oj, nie można – niespodziewanie do rozmowy włączyła się tleniona blondynka. – Wie pan, u nas w bloku, przed rokiem, była taka historia…

W tym momencie wszyscy mogliśmy usłyszeć, jaka to straszna tragedia wydarzyła się w bloku, w którym mieszka ta kobieta. Mężczyzna, głowa rodziny, skąpił na „zwykłe czujniki gazu”.

– I to wie pan, one nie kosztowały nie wiadomo ile – emocjonowała się blondynka. – Trzysta złotych. Tu ma pan w promocji, dwie stówki… No i wiadomo, jak się skąpstwo kończy.

– No jak? – nie wytrzymał mężczyzna, cały czerwony ze wstydu, że ktoś i jego o skąpstwo mógłby posądzić.

– Niestety. Trzy trupy – ponurym głosem dokończyła kobieta, a pasażerowie wokół aż jęknęli z przerażenia.

– Ja też poproszę taki czujnik – powiedziałam szybko, bo po minach siedzących obok mnie pasażerów widziałam, że też noszą się z zamiarem zakupu, a przecież tych czujników w promocyjnej cenie pewnie była ograniczona ilość! – A kiedy dojedziemy do Częstochowy? – dodałam po chwili.

– Już niedługo – młoda kobieta szybko zbyła moje pytanie. – Proszę, oto czujnik dla pani, dopiszę go do rachunku. A oto i umowa.

Podpisałam i oparłam lekko głowę o zagłówek. Byłam już zmęczona. Usiłowałam przypomnieć sobie jakąś maryjną pieśń i zanucić ją choćby w myślach, ale nieustanny trajkot na temat kupowania, rat i cen skutecznie mi to utrudniał. W końcu, znużona tym wszystkim, zasnęłam. Gdy się obudziłam, autokar stał, a ktoś bezceremonialnie trącał mnie w ramię:

– Niech się pani obudzi – mówiła starsza kobieta siedząca za mną. – Jesteśmy w Częstochowie, pod Jasną Górą, i mamy czterdzieści minut.

Czterdzieści minut? – z tego zmęczenia z trudem zbierałam myśli. – Ale czemu tak krótko? Przecież ja ledwie zdążę dojść przed obraz Czarnej Madonny, a gdzie modlitwa, a gdzie… Myślałam, że jeszcze na mszę świętą pójdziemy…

Co pani, z choinki się urwała? – kobieta patrzyła na mnie zdumiona. – Kierowca przecież już na początku mówił o braku czasu i innej grupie. Oni mają swoje limity, sama pani rozumie. Dobrze, że w ogóle nas tutaj przywieźli. Nie trzeba od razu narzekać.

– Rzeczywiście… – zgodziłam się, ale humor mi się nieco popsuł.

Nic nie powiem synom, wstydzę się

Szybko się zorientowałam, że w wyznaczonym przez przewodników czasie trudno mi będzie nawet dotrzeć przed ołtarz, nie mówiąc już o chwili na modlitwę. Wiedziałam, że sanktuarium na Jasnej Górze jest dużym kompleksem, ale nie sądziłam, że aż tak! W dodatku te tłumy ludzi! Najwyraźniej trafiliśmy na jakąś pielgrzymkę.

Samo dojście z parkingu do kaplicy zajęło nam piętnaście minut. Przed obrazem spędziłam dokładnie cztery minuty, po czym zostałam niemal siłą zaciągnięta z powrotem przez młodego mężczyznę i jego równie młodą asystentkę do autokaru.

– Szybko, szybko, trzeba jechać – co chwilę spoglądał na zegarek i szedł tak szybko, jakby się paliło.

Ledwo za nim nadążałam, ale nie ośmieliłam się zaprotestować. Miałam tylko nadzieję, że nie przypłacę tej wycieczki zdrowiem, bo moje serce dość mocno dawało o sobie znać. 

W powrotnej drodze przez chwilę naiwnie liczyłam na chociaż krótką chwilę skupienia – niestety, to były tylko płonne nadzieje. Ledwo autokar ruszył, młodzi ludzie znowu wyszli ze swoimi mikrofonami na środek. Tym razem opowiadali między innymi o „wyjątkowej szatkownicy, która potnie absolutnie wszystko”.

Nie powiem, odetchnęłam z ulgą, kiedy w końcu dojechaliśmy do przystanku końcowego. Wysiadałam z mieszanymi uczuciami. Byłam skrajnie wyczerpana, a czekał mnie jeszcze spacer przez pół miasta z ciężkim i niepraktycznym, jak powoli zaczęło do mnie docierać, kocem, i do tego jeszcze czujnikiem gazu, którego nawet nie potrafiłam podłączyć.

Oczywiście zawsze mogłam poprosić któregoś z synów, żeby po mnie wyjechał, ale co miałabym im powiedzieć? Że ich matka jest stara i naiwna? Chyba spaliłabym się ze wstydu! Kiedy tak szłam, coraz bardziej przeklinając gruby pled, który będę spłacała jeszcze ładnych kilka miesięcy, w końcu dotarło do mnie z całą jasnością to, co powinnam wiedzieć od samego początku. Że zwyczajnie dałam się nabrać. „Trzeba było posłuchać Danusi” – pomyślałam zrezygnowana.

Na szczęście cała ta historia miała też jeden pozytywny aspekt. Miałam wprawdzie w domu sztuczny, niepraktyczny i potwornie drogi koc, zmarnowałam cały dzień, umęczyłam się w autokarze, ale przynajmniej zrozumiałam, czego naprawdę mi trzeba.

Nazajutrz zadzwoniłam do syna:

– Tomeczku, bardzo chciałabym pojechać w sobotę do Częstochowy – powiedziałam. – Mógłbyś mnie zawieźć?

I mój kochany chłopak się zgodził! Dlaczego bałam się go poprosić? Brak czasu brakiem czasu, ale coś się chyba starej matce od życia należy, prawda? I jak widać, tylko na najbliższą rodzinę można liczyć w dzisiejszych czasach. A nie na jakieś tam „nagrody” w konkursach, w których zresztą nigdy nie braliśmy udziału!

Czytaj także:
„Naciągacz tak nawinął mi makaron na uszy, że dałam się wrobić. Już miałam wyciągać kasę, lecz on sam zdezerterował”
„Uratowałam niewinne stworzenie, a jego właściciel chciał oskubać nas kasy. Pogoniłam naciągacza, gdzie pieprz rośnie”
„Padliśmy ofiarą naciągacza. Zapłaciliśmy za remont budynku, który... nigdy nie istniał. Po marzeniach zostały zgliszcza”

Redakcja poleca

REKLAMA