„Padliśmy ofiarą naciągacza. Zapłaciliśmy za remont budynku, który... nigdy nie istniał. Po marzeniach zostały zgliszcza”

Małżeństwo, które padło ofiarą oszustwa fot. Adobe Stock, nimito
„>>Ja to załatwię<<. Te słowa będą dźwięczeć w mojej głowie do końca życia. Bo ten drań nie formalności załatwił, tylko nas, naiwniaków. Tysiące myśli przeleciało mi przez głowę, a serce pękło na milion kawałków. Straciliśmy wszystko: oszczędności i wiarę w ludzi ”.
/ 02.03.2022 07:03
Małżeństwo, które padło ofiarą oszustwa fot. Adobe Stock, nimito

Od dziesięciu lat prowadzimy z mężem nieduży sklepik na obrzeżach miasta. Kiedy Mirek stracił pracę w miejscowej hucie, kupiliśmy blaszany kontener i założyliśmy w nim nasz mały biznes. Wtedy stary blaszak był wszystkim, na co mogliśmy sobie pozwolić. Mąż go odmalował, a ja zadbałam, by w środku było jak najbardziej przytulnie.

Robiliśmy, co mogliśmy, ale trudno było określić nasz sklepik mianem luksusowego. Klientom to nie przeszkadzało, bo bardziej liczył się dla nich świeży towar i miła obsługa. Ale Mirek coraz częściej patrzył na nasz sklep z niesmakiem. Aż pewnego dnia zakomunikował stanowczo.

– Hanka, tak dalej być nie może. Koniec z tym blaszakiem, czasy handlu z polowych łóżek już dawno minęły. Budujemy sklep! Prawdziwy, nowoczesny. O, taki! – rozłożył przede mną wizualizację parterowego murowanego budynku i nie czekając na moją reakcję, kontynuował: – Tu będzie nasz nowy sklep. Dużo większy niż teraz, taki przestronny. O, a w tej części moglibyśmy zrobić mały bar z kawą i kanapkami – snuł opowieść, stukając palcem w projekt.

Znalazł go mąż. Mimo obiekcji chciałam mu zaufać

Fakt, zawsze po cichu marzyłam, by nasi klienci mogli nie tylko zrobić zakupy, ale usiąść i odpocząć od zgiełku, codzienności przy dobrej kawie i domowym cieście… Mieliśmy też odłożonych parę groszy. Może faktycznie moglibyśmy zainwestować je w rozwój naszego interesu?

Może już czas podziękować wysłużonemu blaszakowi i zaprosić klientów do nowoczesnych wnętrz? Konkurencja idzie z duchem czasu, a my utknęliśmy w miejscu. Trochę się rozmarzyłam, ale szybko wróciłam na ziemię.

– Mirek, ale my nigdy niczego nie budowaliśmy. Nie mamy pojęcia, jak się do tego zabrać – tłumaczyłam mężowi. – Ale zaraz… Mireczku, a skąd ty w ogóle masz te wydruki? – zapytałam.

– Od architekta, który nam we wszystkim pomoże – mój ślubny nie krył zachwytu.

– Przecież my żadnego nie znamy.

– A widzisz, kochanie, ja już znam. Pan Michał, architekt – uśmiechnął się i wręczył mi wizytówkę swego nowego znajomego.

– Od niedawna ma biuro w centrum naszego miasteczka. Ludzie mówią, że prowadzi całą budowę od A do Z i pomaga załatwić wszelkie formalności. Przechodziłem w tamtym tygodniu koło niego i wszedłem… Bardzo miły człowiek – piał z zachwytu mój mąż.

Hm… Byłam pewna obaw, ale postanowiłam spotkać się z panem architektem. Już następnego dnia przystojny czterdziestolatek zapraszał nas do swego biura. Pracownia robiła wrażenie. Makiety, zdjęcia inwestycji.

Przebiegałam oczami po wiszących na ścianach certyfikatach i dyplomie ukończenia studiów architektonicznych. Zaczynałam wierzyć, że trafiliśmy w dobre ręce. Po godzinie rozmowy podpisaliśmy z nim umowę na budowę naszego sklepu. Facet tani nie był. Ale faktycznie miał nas odciążyć we wszystkim.

– Czyli umawiamy się na kompleksową obsługę. Projekt, pozwolenia na budowę, odbiory, wszystko to będzie od tej pory w mojej gestii. Państwo dajecie mi pełnomocnictwo do reprezentowania was przed urzędami, a ja się tym zajmuję – zapewnił architekt. – Proszę się o nic nie martwić, ja wszystko załatwię – dodał.

Jeszcze tego samego dnia przelaliśmy mu połowę umówionego honorarium. Szybko okazało się, że nasz architekt działa tak sprawnie, jak zapewniał. Po kilku tygodniach przywiózł nam pozwolenie na budowę. Nasza wyśniona inwestycja ruszyła, a nam serce rosło wraz z wysokością ścian.

– Miałeś świetny pomysł, kochanie – chwaliłam męża i w wyobraźni już ustawiałam kwiaty w naszej minikawiarni.

Problem? To było jak trzęsienie ziemi!

Po kilku miesiącach budynek stał. Po następnych dwóch – został wykończony. Apogeum szczęśliwości nastąpiło, gdy pan Jezierski przywiózł nam z nadzoru budowlanego ostatni dokument: urzędowy odbiór. Rozliczyliśmy się z naszym budowlanym aniołem stróżem i z zapałem przygotowywaliśmy sklep i kawiarnię do otwarcia.

Ale nim ono nastąpiło, nasz świat się zawalił. Tego feralnego dnia, kiedy Mirek tylko przekroczył próg sklepu, wiedziałam, że coś się stało. Był blady jak ściana.

– Hania, ja nawet nie wiem, jak mam ci to powiedzieć… – wyszeptał na dzień dobry.

– Najlepiej jak najszybciej, zanim dostanę wylewu – odpowiedziałam. – Co się stało?

– Naszego sklepu nie ma! – krzyknął.

Pomyślałam, że mój mąż zwariował.

– Mirek, na Boga. Jak to nie ma, skoro w nim stoimy… Oboje… Czy ty się dobrze się czujesz?

– Haneczko… Naszego budynku formalnie nie ma. Nie ma go w planach, decyzjach czy odbiorach… Ten budynek nie istnieje.

Usiadłam, nie wiedząc, co się dzieje. Mirek zaczął opowiadać.

– Spotkałem dziś na ulicy mojego kolegę z technikum, Ryśka. Z piętnaście lat się nie widzieliśmy. Teraz okazało się, że wrócił i zaczepił się w nadzorze budowlanym. To zażartowałem, czy nie wydawał czasami naszych pozwoleń na budowę sklepu – Mirek nerwowo skubał rękaw swetra. – Rysiek natychmiast spoważniał i zapytał: „Jakiego sklepu?”. No to mu dumny opowiadam o naszym nowym budynku. A on mówi: „Mirek, gdyby to u nas było, tobym wiedział, bo wszystkie pozwolenia przechodzą przeze mnie, a ja twoje nazwisko bym skojarzył. Ty o nic nie występowałeś”. Pożegnałem się więc z nim szybko i od razu przybiegłem do ciebie… – zawiesił głos.

Tysiące myśli przeleciało mi przez głowę. Ale jaki problem, skoro mamy na tę budowę papiery? – pomyślałam. Pobiegłam do szafki po nasze dokumenty. W teczce leżały równiutko ułożone pozwolenia, odbiory. Wszystko z urzędowymi pieczątkami.

Ziarno niepewności zostało jednak zasiane. Godzinę później siedzieliśmy więc w inspektoracie nadzoru budowlanego. Z naszymi dokumentami i nadzieją, że to tylko jakieś nieporozumienie. Tyle że osąd pana Ryśka okazał się prawdą.

W urzędzie nic o naszym budynku nie wiedzieli. Drżącymi rękoma pokazywałam inspektorom nasze pozwolenia. W pierwszej chwili sami mówili: „to nasze pisma”, „to mój podpis”. Ale po sprawdzeniu numerów pozwoleń okazywało się, że pod sygnaturami są inne inwestycje, a nasze papiery pan architekt… stworzył sam.

Sfałszował wszystko! Każdy dokument

Jeszcze tego samego dnia inspektorzy z nadzoru budowlanego powiadomili policję, a ta aresztowała naszego „architekta”. W mieście zawrzało. Kiedy wieści się rozniosły, szybko okazało się, że nie tylko my padliśmy ofiarą tego oszusta. A mundurowi, którzy wiele w życiu widzieli, sami przecierali oczy ze zdziwienia, jak pan Jezierski przygotował się do numeru życia.

– Na tym samym pozwoleniu budowlanym wybudował jeszcze cztery inne budynki. Tylko nazwisko i miejsce budowy przerabiał tak, by inwestorzy niczego się nie domyślili. Dawno nie widzieliśmy tak dobrze podrobionych dokumentów. Robił to z dbałością o szczegóły – opowiadał nam policjant prowadzący śledztwo.

– Ale on nam przecież to zaprojektował. I to całkiem dobrze – nadal nie mogłam zrozumieć tego, czego ofiarą padłam.

– Tak, bo na tym się znał. Zanim przyjechał do naszego miasta, pracował w biurze, tam nauczył się projektowania, ale sam projektantem nie był, bo nie miał uprawnień...

– Jak to nie miał uprawnień? – przerwałam monolog policjanta. – Widziałam jego dyplom! Wisiał w ramce na ścianie w jego biurze – nie kryłam zaskoczenia.

– Wisiał. Ale był także sfałszowany – wytłumaczył policjant.

– Ale po co on to zrobił? – łkałam.

– Dla zysku, pani Hanno, dla zysku. Nie miał uprawnień i zamiast skończyć studia, postanowił szybko się dorobić i zniknąć. Kusił tym, że odciąży inwestorów i wszystko za nich załatwi. Ale wiedział, że jeśli zacznie bywać w nadzorze, to któryś z inspektorów może się zorientować, że on nie ma prawa robić projektów. Dlatego żeby do urzędu nie iść, sam stworzył wasze pozwolenia – wyjaśnił policjant.

Za tę „kreatywność” nasz pseudoarchitekt został skazany na trzy lata więzienia. Nam nic to jednak nie dało. Pieniędzy, które brał, nigdy nie znaleziono, a on sam oficjalnie nic nie miał. Na koncie pustki, biuro nie należało do niego i nawet auto, którym jeździł, okazało się wynajęte.

Z bólem, ale pewnie pogodzilibyśmy się ze stratą wydanych na budowę oszczędności, gdyby nie fakt, że to nie był koniec naszego dramatu. Bo zgodnie z literą prawa wybudowaliśmy sklep i kawiarnię bez pozwolenia.

Żeby ocalić sklep musimy zapłacić siedemdziesiąt tysięcy złotych opłaty legalizacyjnej. Urzędnicy wiedzą, że padliśmy ofiarą oszusta, ale to my za tę inwestycję odpowiadamy. Nie mamy takich pieniędzy, bo wszystko, co mieliśmy, włożyliśmy w budowę i honorarium naszego „architekta”… Ale musimy je zdobyć. Bo zburzyć sklepu nie pozwolę. Prędzej serce mi pęknie. 

Czytaj także:
„Żona odeszła bez uprzedzenia. Poszła do sklepu i nie wróciła. Nie zrobiła mi nawet kolacji przed wyjściem”
„Zatrudniłam chłopaka z domu dziecka i pokochałam go jak syna. Już nie boję się o to, kto mi poda szklankę wody na starość”
„Córka uciekła z dobrej pracy, żeby zwiedzać Afrykę. Czy ona upadła na głowę?”


 

Redakcja poleca

REKLAMA