Mieszkamy z mężem na wsi, ale przy ruchliwej drodze wojewódzkiej. Przez lata przyzwyczailiśmy się do szumu pędzących aut. Ale tamtego niedzielnego popołudnia kierowcy nagle zaczęli zwalniać i trąbić jak szaleni. Podbiegliśmy do ogrodzenia zobaczyć, co się dzieje.
I wtedy dostrzegliśmy, że na środku drogi stoi… biała koza. Była tak przerażona i zdezorientowana, że nie mogła się ruszyć. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, mąż otworzył furkę i wybiegł na drogę. Samochody zahamowały z piskiem opon.
– No, mała, biegnij do tej furki – mój Władek delikatnie klepnął kozę w zadek.
Ta spojrzała na niego niepewnie, ale ruszyła. Chwilę później była już cała i zdrowa w naszym ogrodzie. Miałam ochotę zbesztać męża za to, że ryzykował życie, ratując kozę, ale machnęłam ręką. Wiedziałam, że i tak nie weźmie sobie tego do serca. Taki już jest ten mój Władek. Jak jakiemuś zwierzakowi grozi niebezpieczeństwo, leci na pomoc, nie myśląc o sobie. Uratował spod kół samochodów z pięć psów i trzy koty. Część z nich do dziś mieszka u nas, część trafiła do nowych domów. A teraz najwyraźniej przyszła kolej na kozę.
Pojechał szukać właściciela
Następnego poranka Władek pojechał do gminy prosić, by pomogli mu ustalić, do kogo należy koza. Miała kolczyk z numerkiem, więc, jak twierdził, nie będzie to trudne. Cieszyłam się z tego. Także kocham zwierzęta, ale ta koza porządnie zalazła mi za skórę. Gdy już bowiem otrząsnęła się z szoku, natychmiast zabrała się za pałaszowanie kwiatów z moich wypielęgnowanych, zadbanych rabatek.
Jak zobaczyłam, co narobiła, to omal zawału nie dostałam. Miałam więc nadzieję, że właściciel raz-dwa się u nas zjawi i uwolni nas od niej, zanim doprowadzi do ruiny cały ogród. Władek wrócił do domu po godzinie. Od razu dostrzegłam, że coś go trapi, bo miał bardzo zmartwioną minę.
– Co, właściciel się nie znalazł? – zapytałam go.
– Znalazł się. Wkrótce u nas będzie – odburknął.
– To o co chodzi? – zdziwiłam się.
– A o to, że koza trafi do ubojni. Tam, skąd uciekła. Trzy dni temu. Ponoć przeskoczyła przez płot, jakby miała jakąś nadprzyrodzoną moc. Nigdy wcześniej nic takiego się tam nie wydarzyło.
– Widać wyczuła, co ją czeka, a bardzo chciała żyć – pokiwałam głową.
– No właśnie. I teraz co, mam ją odesłać z powrotem na śmierć? Serce mi się kraje. Tyle się namęczyła, żeby do nas dotrzeć, tyle kilometrów przeszła, przez rzekę się przeprawiła… – ciągnął.
Spojrzałam na kozę. Chyba wyczuła że ważą się jej losy, bo nagle straciła zainteresowanie kwiatami. Podniosła głowę i wbiła we mnie smutne oczy.
Zrobiło mi się jej potwornie żal
– Nigdzie nie będziesz jej odsyłał! Koza zostaje u nas! – zdecydowałam. – Odkupimy ją. Nie po to ratowałeś jej życie, żeby teraz trafiła pod nóż!
– Naprawdę? – ucieszył się.
– Naprawdę! Ale pod jednym warunkiem. Że zaraz zabierzesz się za budowę jakiejś zagrody… Bo inaczej nasz piękny ogród zamieni się w pustynię – westchnęłam, patrząc na kozę.
A ona? Zameczała z wdzięcznością, a potem jak gdyby nigdy nic wróciła do obskubywania kwiatów z rabaty. Właściciel przyjechał po godzinie. Gdy usłyszał, że chcemy kupić kozę, podał taką cenę, że aż mi się w głowie zakręciło. Myślał, że na naszym dobrym sercu zarobi dwukrotnie. Władek oczywiście chciał zapłacić bez targowania, ale ja nie zamierzałam się tak łatwo poddać.
– W porządku, damy, ile pan chce. Ale od tej kwoty odliczymy odszkodowanie
za zniszczenia – powiedziałam stanowczo.
– Jakie zniszczenia? – zdziwił się.
– Widzi pan te rabaty? Jeszcze wczoraj rosły na nich przepiękne kwiaty. A teraz nic. Koza wszystko zjadła. A sadzonki są dziś drogie… Bardzo drogie… Jak wszystko zresztą – odparłam.
Nie był zachwycony, ale spuścił z ceny. Ostatecznie zapłaciliśmy za kozę tyle, ile się należało. Gdy odjechał, mąż od razu zabrał się za budowanie prowizorycznej zagrody. Wieczorem koza obskubywała już tylko trawę w rogu ogrodu. Od tamtej pory minął rok. Rysia, bo tak daliśmy na imię kozie, na dobre się już u nas zadomowiła.
Gdy wypuszczamy ją z zagrody, chodzi za nami krok w krok, ociera się o nogi, nadstawia łepek do głaskania. Zachowuje się jak domowy pupil. Tylko jedno stare przyzwyczajenie jej zostało: podjadanie kwiatów z rabatek. Gdy patrzymy, spokojnie skubie trawkę. Gdy tylko jednak odwrócimy głowy, rusza w rabaty, żeby chociaż skubnąć kilka płatków. Ostatnio szczególnie upodobała sobie róże. Nie mam pojęcia, jakim cudem języka sobie jeszcze nie pokłuła…
Czytaj także:
„Starałem się uratować życie klienta, lecz on odszedł na moich rękach. Bałem się spojrzeń i pretensji, że zawiodłem”
„Uratowałam czyjeś dziecko, ale straciłam własne. Zapłaciłam najwyższą cenę, a jego matka miała pretensje”
„Przystojny leśniczy uratował mojej przyjaciółce życie. To świetny facet, ale czy zechce samotną rozwódkę z 3 dzieci?”