Basię poznałem, gdy miała trzy i pół roku. Zgubiła się w sali zabaw, do której zabrałem moje dwie siostrzenice.
Stała sama, zapłakana
Moje dziewczyny były starsze i dobrze znały zasady, nie bałem się, że mi się zgubią, ale ta kruszynka była wyraźnie oszołomiona nadmiarem wrażeń, hałasem i biegającymi we wszystkie strony starszymi dziećmi.
Zobaczyłem ją, jak stała pod drzwiami wyjściowymi, zapłakana i przerażona, bo zgubiła mamę. Małej chyba przyszło do głowy, że należy wyjść na zewnątrz i jej poszukać, ale skutecznie jej w tym przeszkodziłem.
– Chodź, zaraz znajdziemy twoją mamę – zaproponowałem, kucając przed nią. – Pójdziemy tam, do tej pani przy stoliku, i powiemy, że szukamy mamy Basi, dobrze?
Kiedy użyłem jej imienia, wyraźnie nabrała do mnie zaufania. Chyba jeszcze nie rozumiała, że dorośli potrafią czytać, a ona miała naklejkę ze swoim imieniem na bluzeczce.
Mama Basi znalazła się bardzo szybko. Była podobna do córeczki – tak samo niebieskooka i zapłakana. Raz widziałem, jak moja siostra zgubiła jedną ze swoich dziewczynek na festynie i przyznam, że w życiu nie widziałem w niczyich oczach takiej potwornej paniki. Domyślałem się więc, że ta kobieta przeżyła właśnie najgorsze minuty swojego życia.
– Myślałam, że ją porwano! Widziałam taki… taki film! – ciągle łkała, nie mogła dokończyć zdania ze stresu.
– Spokojnie, nikt jej nie porwał, jak widać, jest cała i zdrowa – przemawiałem do niej łagodnie. – A może pójdziemy do barku i wszyscy zjemy lody? Zawołam moje dziewczyny!
Traktowała mnie jak biologicznego ojca
Tak się poznaliśmy. Kaja była samotną matką, ojciec Basi zmarł tragicznie jeszcze przed jej narodzinami. Ja byłem singlem, czego nie omieszkałem podkreślić dwa razy. Jakoś dziwnie zależało mi, żeby do Kai dotarł mój status matrymonialny.
Potem poszło już z górki. Moje siostrzenice wprawdzie miały sześć i siedem lat, ale bardzo ładnie zajęły się Basią, poszły we trzy do basenu z kulkami, a my – dorośli – mogliśmy porozmawiać, dojadając lody po dzieciach.
Ślub wzięliśmy półtora roku później. Wtedy już prawie nie pamiętałem, że Basia nie jest moją biologiczną córką. Sama uparła się, żeby mówić do mnie „tatusiu” i stało się to tak naturalne, jakbym znał ją od urodzenia.
Kiedy miała siedem lat, Kaja urodziła synka, Witka. Basia porównywała jego oczka, uszka i nosek do swoich, a potem do mamy i moich, radośnie znajdując podobieństwa. Najwyraźniej zupełnie zatarło jej się wspomnienie dnia, kiedy mnie poznała.
Uważała mnie za swojego biologicznego tatę, a my nie poruszaliśmy tego tematu na siłę. Dla całego otoczenia była po prostu moją córką.
Byliśmy normalną, szczęśliwą rodziną przez wiele lat. Witek był przeciwieństwem Basi, chociaż fizycznie byli bardzo do siebie podobni. Ona była rozważna, ostrożna i dokładna, on – spontaniczny, gwałtowny i nieprzewidywalny. Kochali się bardzo, Witek chyba bardziej słuchał starszej siostry niż nas.
A potem nasze życie zmieniło się w horror. Długo wyrzucałem sobie, że nie zabraliśmy Basi do lekarza wcześniej, ale kto mógł przypuszczać, że to, co lekarz na Sycylii, gdzie byliśmy na wakacjach, zdiagnozował jako grypę żołądkową, było w istocie wirusowym zapaleniem wątroby.
Bóle brzucha, biegunka, lekka gorączka, potem bóle stawów – jak to się mówi, „słysząc tętent, pomyśleliśmy o koniu, nie o zebrze”. Ale to nas nie tłumaczy. Pozwoliliśmy z Kają, żeby wirus niszczył wątrobę Basi tygodniami.
Zaczęły się badania
Stan Basi pogarszał się z dnia na dzień, zaczęła się drapać do krwi; świąd skóry to jeden z objawów ostrej niewydolności wątroby. Leki nie przynosiły poprawy. Basia przestała się uczyć, bo nie mogła się skupić na lekcjach, ciągle by spała, była ociężała i zaczęła mówić niewyraźnie. W którymś momencie zaczęła mówić od rzeczy, jakby nie wiedziała, gdzie jest i co się dzieje.
Dowiedzieliśmy się, że musimy natychmiast znaleźć dawcę, inaczej nasze dziecko umrze. Zaczęło się paniczne szukanie spokrewnionego dawcy. Ale Kaja, lecząca się na nadciśnienie i tarczycę, nie mogła zostać dawcą. Ja nie miałem zgodności immunologicznej z córką, co boleśnie przypomniało mi, że nie jesteśmy spokrewnieni.
Zaczął się dramatyczny wyścig z czasem i szukanie żywego dawcy. Rodzice Kai szybko odpadli z powodu cukrzycy i otyłości teścia oraz chorób krążenia teściowej. Jej siostra była w ciąży, co ją całkowicie eliminowało.
Dwójka dalszych kuzynów odmówiła przebadania się. Kuzynka bała się komplikacji zdrowotnych, bo miała troje dzieci i nie chciała ryzykować, a kuzyn… nie wiem, jak dla mnie był po prostu zwykłym egoistą, ale nie mieliśmy prawa go do niczego zmuszać.
Błagałem moich braci o przebadanie się. Zrobili to, ale niestety, obaj mieli niewłaściwy wynik próby krzyżowej. Szukaliśmy dalej, mając świadomość, że nawet jeśli znajdziemy dawcę niespokrewnionego, na przykład przyjaciela rodziny, to nawet mimo chęci pomocy ze strony takiej osoby zgodę na pobranie fragmentu narządu będzie musiał wydać sąd.
Stan Basi pogarszał się coraz gwałtowniej. Widziałem przed sobą ogromne, przerażone oczy żony i nie mogłem zrobić nic, by wymazać z nich tę zwierzęcą panikę. Mieliśmy świadomość, że wykorzystaliśmy już wszystkie szanse. Teraz mogliśmy tylko czekać na przeszczep od dawcy nieżyjącego.
– Basia jest na szczycie listy – poinformowała nas jej lekarka.
Ale to nie była wcale dobra wiadomość. Na pierwszych miejscach listy biorców są pacjenci w najgorszym stanie zdrowia. Tak naprawdę… ci, którzy umierają. Mogliśmy tylko czekać i modlić się o cud.
Doskonale rozumiałem jego rozpacz
Pamiętam ten dzień, kiedy przed szpitalem, w którym w śpiączce wątrobowej leżała moja córka, spotkałem… samego siebie. Ten mężczyzna wyglądał jak ja, chociaż fizycznie był zupełnie ode mnie różny. Ale to szaleństwo w oczach, ta nieogolona od wielu dni twarz, czerwone z niewyspania i płaczu oczy, te rozedrgane dłonie zaciskające się na telefonie… Wiedziałem, że przeżywa coś koszmarnego. Czekał na coś.
Nie wiem, co do niego powiedziałem. Na pewno coś bez sensu, bo całe nasze życie było wtedy bez sensu. Ale on chciał odpowiedzieć.
– Moja żona tu leży – wskazał brodą na okna szpitala nad nami. – Ma nowotwór szpiku kostnego. Tylko przeszczep może ją uratować, ale ja nie mogę być dawcą. Rozumie pan?! – powiedział to z taką rozpaczą, że aż zacisnąłem pięści. Tak dobrze go rozumiałem. – Nikt z rodziny nie może! Jesteśmy w bazie dawców, szukają dla niej bliźniaka genetycznego, ale mamy promilowe szanse. Czyli… czekam na cud.
Na cholerny cud! Rozumie pan?!
Przysięgam, że wtedy zobaczyłem światło. Jakby na ten parking nagle ktoś skierował z nieba reflektor. Słowa same wypłynęły z moich ust. On wysłuchał i powiedział tylko dwa słowa:
– Zróbmy to.
I cud się wydarzył. Mój szpik wprawdzie nie był zgodny ze szpikiem jego żony w stu procentach, więc nie byłem jej genetycznym bliźniakiem, ale musiało nam wystarczyć, że byłem kimś w rodzaju genetycznego kuzyna. Lekarze uznali, że potencjalne korzyści są na tyle wysokie, że warto zaryzykować.
Z kolei Marcin miał tę samą grupę krwi co Basia, a w dalszym badaniu wyszło, że może być dawcą, bo z transplantacją wątroby jest dużo łatwiej. Potem sprawy przyspieszyły. Miesiąc później obie pacjentki dostały gratulacje i dobre rokowania. Cud trwał.
Przeszczep krzyżowy miał miejsce cztery lata temu, a my do dzisiaj utrzymujemy kontakt z Marcinem i Wiolą. Zarówno Basia, jak i Wiola obchodzą „drugie urodziny” tego samego dnia – w rocznicę podwójnej transplantacji.
Mamy tradycję, że spotykamy się wtedy całą rodziną. My już w piątkę, oni we trójkę, razem jest nas ośmioro. Tak, to nie błąd. Nie „rodzinami”, tylko „rodziną”. Bo nią jesteśmy. Połączyła nas zgodność genetyczna i cud. Bo mojego spotkania z Marcinem nigdy nie ośmielę się nazwać przypadkiem!
Czytaj także:
„Na każdym kroku trzęsłam się o swoją chorą córkę. Dzieci w szkole są podłe, bałam się, że zniszczą mojego aniołka”
„Wraz z córeczką, straciłem cząstkę serca. Sądziłem, że nikogo już nie pokocham, jednak los miał dla mnie niespodziankę”
„W czasie porodu lekarze przestali czuć tętno mojej córeczki. Wtedy zdarzył się prawdziwy cud”