„W czasie porodu lekarze przestali czuć tętno mojej córeczki. Wtedy zdarzył się prawdziwy cud”

poród.png fot. Gorodenkoff
„Moja mama uważała, że to ciemnota i zabobony. Zawsze zdejmowała ze mnie, z mojego wózka i łóżeczka czerwone wstążeczki, które zawiązywała prababcia, by chroniły mnie przed urokami. Staruszka nic sobie nie robiła z jej oburzenia. Zawiązywała zaraz kolejną wstążeczkę”.
/ 17.07.2023 17:15
poród.png fot. Gorodenkoff

Bardzo kochałam prababcię, była niezwykłą kobietą. Zanim odeszła, dała mi prezent...

Uwielbiałam spędzać czas z prababcią

Prababcia chodziła do kościoła i modliła się do Boga, jak reszta wsi, ale cała rodzina wiedziała, że prababcia to poganka z krwi i kości, która może nie diabłu, ale dawnym bożkom ogarki paliła. W symbolach kościoła katolickiego odnajdywała stare, zapomniane znaki sprzed tysięcy lat.

W jej bajkach na dobranoc żyły dziwne stworzenia, które dawno, dawno temu można było spotkać u nas co krok – strzygonie, driady, nimfy…

Mieszkaliśmy w wielopokoleniowym domu pod miastem. Dziadek i pradziadek nie żyli już od dawna, ale babcia i prababcia wciąż dzielnie trzymały się życia, nie dając się chorobom ani smutkom. Z tym że o ile babcia miała racjonalne i współczesne podejście do życia, o tyle prababcia żyła dawnymi czasami, w których pobrzmiewały dźwięki rogów i dawne pieśni.

Była prostą, niewykształconą kobietą, pochodziła z terenów dzisiejszej Białorusi. Może stąd jej niezwykła wiedza i przekonania. Tam ludowe obrzędy i wierzenia nadal były żywe i o wiele silniejsze niż u nas.

Jako mała dziewczynka przesiadywałam godzinami w jej pokoiku, słuchając opowieści tak tajemniczych i szalonych, że niemożliwe, by sama je wymyśliła. Musiała też je kiedyś usłyszeć i zapamiętać. Gdy była równie mała jak ja i siadała swojej babci na kolanach, obejmowała ją za pomarszczoną szyję i prosiła, by znów opowiedziała o wąpierzu…

Przyjęłam prezent i ładnie podziękowałam

– Agusiu, ja już niedługo odejdę… Tak, właśnie tak, ja wiem lepiej, nie przerywaj mi, skarbie… Chcę, żebyś zawsze miała przy sobie to – podała mi niewielki medalion. – Nie otwieraj go, w środku nie ma zdjęć, ale są zioła, olejki i kamienie, które będą cię chronić od wszelkich nieszczęść. Postarałam się użyć najsilniejszych rzeczy, jakie mogłam znaleźć wokół.

Miałam osiem lat i nie bardzo rozumiałam, co to znaczy, ale prababcia mogła mnie poprosić o cokolwiek, a ja bez wahania bym to zrobiła. Słuchałam staruszki bezdyskusyjnie.

Nie otwierałam medalionu, zgodnie z instrukcją; czasem tylko nim potrząsałam, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście coś jest w środku. Było. Szurało i grzechotało. A wtedy miałam wrażenie, że prababcia nadal przy mnie jest. Bo odeszła, jak zapowiedziała. Zmarła we śnie, dwa tygodnie po tym, jak dostałam od niej medalion.

O medalion wybuchła afera

Miała na niego chrapkę siostra babci, czyli druga córka prababki, a także jej córki. Że to niby stara pamiątka i nierozsądnie powierzać ją dziecku, poza tym one jako starsze mają pierwszeństwo, więc mam oddać medalion.

Ostatecznie go zachowałam, ale było z tym tyle zachodu, że aż przykro… Babcia i mama obstawały, że to nie kwestia dziedziczenia, a prezentu. I nie wolno dziecku w żałobie odbierać tego, co dostało od zmarłej.

Fakt, byłam w żałobie, choć wtedy nie potrafiłabym tego nazwać. Ale płakałam, rozpaczałam, wręcz wyłam. Chodziłam do pokoju prababci i wdychałam zapach jej sukienek, które nie pachniały „staruszkowo”, ale łąką pełną ziół, a ja leżałam na jej łóżku, wyobrażając sobie, jak głaska mnie po włosach albo plecach.

I zawsze miałam na szyi medalion. Prawie nigdy go nie zdejmowałam. Nie chciałam. To była cenna pamiątka i szkoda byłoby ją zgubić na placu zabaw czy w parku, ale nie pozwalałam go tknąć. Potrafiłam ugryźć, gdy ktoś chciał mi go zabrać na siłę.

Rodzice w końcu się poddali, przypominali mi tylko, żebym na niego uważała. Uważałam. Rzadko go komuś pokazywałam, lubiłam mieć go blisko skóry, tak bym czuła jego dotyk. Bardzo szanowałam prezent od prababci.

Od tamtego dnia go nie zdejmowałam, nawet do kąpieli

Związałam się z nim tak silnie, że zaczęłam postrzegać medalion nie jak prezent, ale coś znacznie więcej. Jak amulet. Działający niczym tarcza ochronna. Czy nie to mi obiecywała prababcia? I choć to się może wydawać niedorzeczne, w moim przekonaniu tak właśnie działał.

Miałam też dowody. Gdy weszłyśmy z koleżanką na drzewo i ułamała się pod nami gałąź, obie spadłyśmy. Ona złamaną sobie rękę, ja się wykręciłam otarciami i siniakami. Mogła to być kwestia szczęścia albo pecha w przypadku koleżanki, ale… wyjątkowe traktowanie przez los dotyczyło nie tylko urazów fizycznych.

Gdy w gimnazjum starsze dziewczyny wyłudzały od młodszych pieniądze, moich nigdy nie mogły utrzymać w dłoni. Dostawały monety i od razu upuszczały je na ziemię, krzycząc, że je parzą, choć ja bez problemu je podnosiłam. Szybko dały mi spokój.

– Świruska! Wiedźma! – wrzeszczały za mną, czym kompletnie się nie przejmowałam.

Grunt, że się mnie bały i obchodziły szerokim łukiem, więc nie musiałam kombinować dla nich kasy.

Gdy chłopak, który mi się podobał, chciał mnie pocałować, nagle dostał jakiegoś ataku alergii. Nie mógł do mnie podejść, bo zaraz kichał i kaszlał, a na skórze wychodziły mu czerwone plamy. Byłam zrozpaczona, póki kilka dni później nie dowiedziałam się, że kręcił z trzema innymi dziewczynami. W tym samym czasie.

Wzięłam do ręki medalion, zacisnęłam na nim palce i pomyślałam: dziękuję, babuniu. Innym razem mama miła zastrzeżenia do mojego stroju na studniówkę:

– Słuchaj, ale to nie bardzo pasuje do takiej sukienki.Nie mogłabyś…

– Nie – ucięłam dyskusję.

Kilka lat później Aneta, moja przyjaciółka, patrzyła na mnie krytycznie, gdy przypinała mi welon.

– Na pewno nie chcesz czegoś innego? Ten medalion…

– Skończ. Nie zdejmę go.

Chronił mnie czy nie, był moim talizmanem, prezentem podarowanym mi przez prababcię, na krótko przed jej śmiercią, więcej, specjalnie dla mnie uszykowanym, może właśnie dlatego, że spodziewała się końca, i chciała mnie chronić nawet z tamtej strony.

Zdjęłam go z szyi raz, gdy byłam na porodówce

Położona kazała mi zdjąć wszystkie „świecidełka”.

– Ten medalik też. Koniecznie! – nie poczekała nawet, aż wyjaśnię, co i jak.

Posłuchałam, skoro to była kwestia medyczna. Oddałam go Arturowi, mojemu mężowi, by przechował go dla mnie w kieszeni.

Boże, to był koszmar. Poród się przedłużał, ja słabłam z wysiłku, położne przekonywały, że będzie dobrze, jeśli się jeszcze ciut bardziej postaram, jakbym nie dość już tam wyła i stękała. Nagle – kompletnie opadłam z sił, jakby mi ktoś prąd odłączył, mroczki fruwały mi przed oczami, wokół huczało jak w wielkim ulu…

– Dziecku zanika tętno…

– Matce też spada!

– Blok przygotowany?

– Można jechać!

– Medalion… – wyciągnęłam rękę do Artura, który cały czas był ze mną w sali, teraz blady jak ściana za nim. – Daj mi medalion.

W chwili, gdy Artur położył mi go na dłoni, a ja zacisnęłam na nim palce, poczułam się tak, jakby ktoś jeszcze był w sali. Wiedziałam, kto się zjawił, i poczułam przypływ nadziei.

– Pomóż mi… – szepnęłam, ledwie poruszając ustami.

Niewidzialna dłoń pogłaskała mnie po policzkach. W moim ciele rozlało się ciepło…

– Poczekajcie, tętno wraca! – zawołała położna i zapatrzyła się na KTG. – Kochanie, dasz radę? – spytała. – Jeśli dasz radę, to za chwilę będziesz mieć córkę w ramionach.

Kiwnęłam głową. Teraz? Mając medalion? Mogłam zrobić wszystko, nieważne, że czułam się ledwie żywa. Wiedziałam, że nie jestem sama. Wiedziałam, że ktoś nade mną czuwa i że nic się nam obu nie stanie. I po chwili rzeczywiście miałam córkę w ramionach. Całą i zdrową.

– Dziesięć punktów! To chyba cud! Gratuluję – położna przyniosła mi córeczkę po zmierzeniu i zważeniu.

– Tak, mój prywatny cud… – mruknęłam, bo doskonale wiedziałam, komu zawdzięczam to, że obie przetrwałyśmy ten ciężki poród.

Trudno było uwierzyć, że poczułam ten sam dotyk co przed laty. Ale widać dla mojej prababci dana mi kiedyś obietnica była wciąż aktualna.

Nie pozwoliłam odebrać go sobie przy drugim porodzie. Zagroziłam, że jeśli nie mogę mieć go na szyi, to się stąd zabieram, urodzę w domu albo na ulicy. Położna machnęła ręką, uznając, że z histeryzującą rodzącą lepiej nie dyskutować.

Po niecałych czterech godzinach nasz syn był już z nami. Rekordowo szybko.

Wiem, że prababcia nadal nad nami czuwa. Czuję jej obecność. A medalion, gdy nadejdzie czas, przekażę mojej córce, opowiadając jej o cudownej kobiecie, której nie miała szansy poznać, ale która sprawiła, że bezpiecznie sprowadziłam ją na świat.

Czytaj także:
„Pokazałam się prababci w sukni ślubnej, a ta zamiast w euforię, wpadła w szał. Jak mantrę powtarzała, że jestem przeklęta”
„Portret prababci skrywał tajemnicę. Odkryłam, że przed wojną miała pierwszego męża, o którego istnieniu nikt nie wiedział”
„Poszłam do ślubu w przeklętej sukni prababci, bo chciałam wyglądać jak anioł. O mały włos, a skończyłoby się to tragedią”

Redakcja poleca

REKLAMA