„Ponętna szatynka wpadła mi w oko. Kto by pomyślał, że na zajęciach w domu kultury moje serce zacznie bić mocniej”

starszy mężczyzna myśli o miłości fot. Adobe Stock, NDABCREATIVITY
„Warsztaty trwały sto dwadzieścia minut i jakieś sto osiemnaście z nich zastanawiałem się, co zrobić, żeby zacząć rozmowę z piękną nieznajomą. Ostatni raz zagadałem do kobiety ponad pół wieku wcześniej i kobieta ta została moją żoną. Jako wdowiec nie robiłem takich rzeczy, nie wyobrażałem sobie, że mógłbym wrócić do randkowania”.
/ 13.06.2023 22:00
starszy mężczyzna myśli o miłości fot. Adobe Stock, NDABCREATIVITY

Nasz dom kultury często organizował rozmaite warsztaty i zajęcia. Synowa, która tam pracowała, ciągle powtarzała, że powinienem brać w nich udział, bo nie dość, że aktywnie spędzę czas, to może kogoś poznam.

– Na tych zajęciach jakieś osiemdziesiąt procent uczestników to kobiety – opowiadała. – W każdym wieku, wszystkie bardzo miłe, tata by przynajmniej sobie porozmawiał, do ludzi wyszedł…

A daj ty mi spokój! – fukałem na nią, bo uważałem, że za stary jestem na takie głupoty. – Co ja niby miałbym tam robić? Uczyć się grać na dudach czy jak?

W odpowiedzi Andżelika wyciągała z torebki kolejne ulotki reklamujące najbliższe warsztaty.
Ale jakoś nie interesowały mnie „Spotkania z malarstwem renesansowym” czy „Nauka fotografii od podstaw”. Takie rzeczy jak taniec, joga czy nauka hiszpańskiego też mnie nie pociągały.

Ale w końcu synowej udało się przykuć moją uwagę

– Specjalnie pod tatę to zorganizowałam – pochwaliła się, wręczając mi ulotkę „Sztuki kaligrafii japońskiej”. – Przyjedzie do nas gość specjalny, rodowity Japończyk. Zapewniamy wszystkie materiały, ale trzeba się szybko zapisać, bo mamy mało miejsc.

Pasjonuję się kulturą Japonii przez całe życie. Kiedy Bogna jeszcze dobrze się czuła, planowaliśmy, że pojedziemy tam, choćbyśmy nawet mieli wziąć na to kredyt. Ale nim zdążyliśmy wszystko zaplanować, stało się jasne, że wszystkie pieniądze muszą iść na jej leczenie…

Po śmierci żony już nie myślałem o wycieczce, ale oglądanie filmów dokumentalnych o Kraju Kwitnącej Wiśni, czytanie o samurajach i gejszach i kolekcjonowanie przedmiotów związanych z Japonią pozwalało mi nie popaść w całkowity marazm.

Czternaście lat po odejściu Bogny mógłbym startować w „Wielkiej Grze”, gdyby temat dotyczył mojego ulubionego kraju i na bank bym wygrał. Wprawdzie syn mi powtarzał, że zdziwaczałem i zamiast kupować kolejną szkatułkę ze smokiem czy porcelanową figurkę gejszy mógłbym iść do kina albo kawiarni i spotkać się z prawdziwymi ludźmi, ale mało się tym gadaniem przejmowałem.

Wiedziałem, że te warsztaty nie mogą mnie ominąć

Wyprasowałem więc koszulę, poszedłem do fryzjera, wyczyściłem buty i ruszyłem do domu kultury.
Byłem zafascynowany mistrzem shodo, który niemal perfekcyjną polszczyzną tłumaczył nam, jak rozpocząć praktykowanie tej szlachetnej sztuki.

Ale nie mniej interesowała mnie piękna szatynka w bordowej sukience siedząca pod ścianą. Młoda była, mogła mieć z pięćdziesiąt parę lat, włosy miała krótkie, jakoś tak nowocześnie nastroszone, co jeszcze jej dodawało wdzięku. Nawet z daleka widziałem, że ma ciemnopiwne oczy. Z torebki stojącej koło jej stóp wyglądał bukiecik astrów, co wydało mi się wyjątkowo urocze.

Wiedziałem też, że nie ma mowy, żeby mnie zauważyła, bo była całkowicie pochłonięta wykładem, a potem pochyliła się nad kartką i z uwagą stawiała swoje pierwsze japońskie znaki.

Warsztaty trwały sto dwadzieścia minut i jakieś sto osiemnaście z nich zastanawiałem się, co zrobić, żeby zacząć rozmowę z piękną nieznajomą. Ostatni raz zagadałem do kobiety ponad pół wieku wcześniej i kobieta ta została moją żoną. Jako wdowiec nie robiłem takich rzeczy, nie wyobrażałem sobie, że mógłbym wrócić do randkowania. Ale te ciemne włosy i oczy obudziły we mnie dawno zapomniane emocje.

Niestety, lata niepraktykowania zrobiły swoje

Zwyczajnie nie wiedziałem, jak zacząć rozmowę, kiedy zajęcia się skończyły. Patrzyłem tylko jak nieznajoma bierze torebkę i wychodzi eleganckim krokiem.

Cały następny tydzień spędziłem na przygotowywaniu się do wielkiej ofensywy podczas kolejnych zajęć. To miała być druga i zarazem ostatnia lekcja, już dla nieco zaawansowanych.

Lista uczestników była ta sama, więc planowałem, że tym razem zaczekam na nieznajomą, a potem usiądę obok niej. Wymyśliłem kilka dobrych tekstów na rozpoczęcie pogawędki, potrenowałem dialogi z moim kotem Maurycym i pełen nadziei poszedłem na drugą część warsztatów.

Tyle że tym razem moja piękna kaligrafka… nie przyszła. Nie traciłem nadziei aż do samego końca, ale cud się nie wydarzył.

Wróciłem do domu w posępnym nastroju, tłumacząc sobie, że nic się nie stało, bo przecież nawet nie znałem tej kobiety. Dostrzegłem, że nie miała obrączki na palcu, ale to przecież o niczym jeszcze nie świadczyło.

– Pewnie kogoś jednak miała – tłumaczyłem się Maurycemu z porażki. – Szkoda, bo jakbyśmy się tak poznali, to pewnie mielibyśmy dużo wspólnego… Kaligrafia, Japonia… mógłbym z nią iść na kurs robienia sushi, słyszałem, że są takie. Ech… no nic… Stary dureń ze mnie, w dodatku z refleksem szachisty.

A wystarczyło do niej zagadać…

Myślałem, że szybko o niej zapomnę, ale obraz nieznajomej ciągle pojawiał mi się przed oczami. W końcu postanowiłem poprosić o pomoc synową. Lubię tę dziewczynę, więc powiedziałem jej prosto z mostu, o co chodzi:

– Chciałbym jeszcze raz spotkać jedną panią z naszej grupy. Pewnie masz listę uczestników, co?

– Mam, ale co tacie po liście? – Andżelika rozłożyła ręce. – Po pierwsze, nie znamy nawet jej imienia, a po drugie i tak nie mogłabym nic zrobić, bo obowiązuje mnie ochrona danych osobowych.

– No tak, masz całkowitą rację – poczułem się jak idiota. – Trudno, widać tak miało być.

– O, nie, nie! – zaprotestowała. – Nie można się poddawać! Są inne sposoby. Większość uczestników naszych warsztatów przychodzi na różne zajęcia. Ta pani pewnie też w końcu się pojawi w domu kultury. Może by wywiesić kartkę na tablicy informacyjnej? Jak przeczyta i zrozumie, że to o nią chodzi, a będzie zainteresowana, to może zadzwoni pod podany numer?

Najpierw fuknąłem, że nie będę z siebie durnia na stare lata robił, ale potem się zastanowiłem.

A co niby miałem do stracenia?

Toż nikt mnie po numerze telefonu nie mógł rozpoznać, bo mało kto go miał. Napisałem więc, a raczej wykaligrafowałem ogłoszenie:

„Do Uroczej Szatynki w bordowej sukience, która dnia 14 września brała udział w warsztatach kaligrafii japońskiej. Lubi Pani astry tak jak ja. Była Pani moją muzą i chciałbym Panią jeszcze spotkać lub chociażby z Panią porozmawiać. Pozostawiam mój numer telefonu…”.

Oczywiście liczyłem się z tym, że będą dzwoniły do mnie różne osoby – w końcu podałem swój numer do publicznej wiadomości. Spodziewałem się głupich żartów, może wyrazów pożałowania.

Ale okazało się, że bywalcy domu kultury nie robią takich rzeczy.

Mój telefon milczał

Dzwoniła tylko Andżelika, żeby zapytać, czy ktoś się odezwał. Po miesiącu wiedziałem już, że moja szatynka z astrami albo nie przeczytała anonsu, albo wręcz przeciwnie – i nie zadzwoniła, bo była zażenowana całą sytuacją. Poprosiłem synową, żeby zdjęła ogłoszenie.

Telefon zadzwonił następnego dnia.

– Dzień doby, jestem Hanna i przeczytałam pana ogłoszenie na tablicy… – zawiesiła głos kobieta po drugiej stronie linii. – Cieszę się, że lubi pan astry, mam ich cały ogródek…

Byłem tak szczęśliwy, że się odezwała, że zupełnie zaniemówiłem z wrażenia. Ale szybko się pozbierałem i zaproponowałem kawę niedaleko domu kultury. Hanna obiecała, że przyniesie mi trochę kwiatków ze swojej rabatki i to mnie rozczuliło. Miałem rację: to była niezwykła kobieta!

Na spotkanie poszedłem świeżo ostrzyżony, ogolony i pachnący wodą kolońską od syna. Czułem się o dwadzieścia lat młodszy i tylko w duchu przepraszałem Bognę, że tak się szykuję na randkę z inną kobietą.

Ale wiedziałem, że ona by tego chciała. Kiedy znaliśmy już diagnozę, ciągle powtarzała mi, że taki romantyczny mężczyzna jak ja nie może być sam. Uważała, że potrzebuję uczuć i bliskości drugiej osoby tak jak jedzenia i powietrza. Znała mnie najlepiej na świecie, więc pewnie miała rację – zaczynałem to rozumieć dopiero czternaście lat później, myśląc z ekscytacją o spotkaniu z kobietą z warsztatów.

Czekałem na nią w ogródku przy kawiarni na rynku

Byłem spięty To dlatego aż podskoczyłem, kiedy do mojego stolika podeszła nieśmiało uśmiechnięta blondynka z bukiecikiem astrów.

– A więc to pan – rzuciła, a ja zapytałem, kim ona jest. – Rozmawialiśmy przez telefon. Hanna – podała mi rękę.

– Zaraz… – zrozumiałem, że moja piękna szatynka nie przyjdzie. – Musiało dojść do jakiegoś nieporozumienia… Szukałem pewnej pani, która była ze mną na warsztatach. Pani zadzwoniła i powiedziała…

Urwałem nagle, bo właśnie zdałem sobie sprawę, że ona w sumie nie powiedziała, że jest poszukiwaną przeze mnie osobą. Tylko tyle, że przeczytała moje ogłoszenie i chciałaby mnie poznać.

Nagle poczułem złość. Wiedziała, że się nabiorę i przyjdę i nie wyprowadziła mnie z błędu! To, że nie okłamała mnie wprost, nie było żadnym usprawiedliwieniem!

– Naprawdę chciałam to wyjaśnić, ale pan się tak ucieszył… – musiała widzieć pretensję w moich oczach, bo zaczęła się tłumaczyć. – Po prostu pana ogłoszenie było takie… nie wiem… romantyczne. Jak ze starej powieści. Chciałam poznać mężczyznę, który w dzisiejszych czasach potrafi zdobyć się na taki gest. Ale jeśli pan sobie nie życzy, to nie musimy rozmawiać.

Uznałem, że to byłoby naprawdę nieuprzejme i zaproponowałem, żebyśmy jednak wypili tę kawę. Jeszcze zanim ją podano, opowiedziała mi o swoim ogródku. Miała nie tylko astry, które teraz leżały na stoliku obok filiżanek z kawą.

Pięknie mówiła o kwiatach

Rozmawiało mi się z nią tak dobrze, że nawet nie zorientowałem się, kiedy minęły dwie godziny. Hania była młodsza ode mnie o jedenaście lat, pracowała jako świetliczanka i miała dwa koty. Uśmialiśmy się serdecznie, wymieniając się historiami o tym, co potrafi mój Maurycy i jej Ksenia z Lolkiem.

W końcu postanowiłem ją odprowadzić i tak przespacerowaliśmy się ze dwa kilometry aż do jej ulicy. Otworzyła furtkę na podwórko domofonem i podziękowała mi za miłe popołudnie. Nalegała, żebym wziął kwiatki.

Dopiero w domu uświadomiłem sobie, że… nie wziąłem od niej numeru telefonu!

– Durny capie! – wymyślałem sobie, a kot patrzył na mnie z naganą. – Do jednej nie zagadałeś, a drugiej pozwoliłeś zniknąć!

Pomyślałem o Bognie. Zawsze się ze mnie śmiała, że czynność, która zajmuje pięć minut, planuję przez pięć godzin. Czasami denerwowała się, że przez to swoje niezdecydowanie tracę jakąś życiową okazję, jak choćby wtedy, kiedy tyle się zastanawiałem, czy kupić samochód w komisie, aż podszedł jakiś gość, wsiadł do auta i od razu powiedział, że je bierze.

Właściciel oczywiście podpisał z nim umowę, a my straciliśmy świetną okazję. Bogna miała też rację co do innej rzeczy: nie jestem stworzony do życia w pojedynkę. Po jej śmierci zgorzkniałem i zamknąłem się w sobie, ale prawda była taka, że świetnie się czułem w towarzystwie Hani. I pomyśleć, że ponownie nie wiedziałem, gdzie jej szukać…

Owszem, miałem nadzieję, że zadzwoni, ale w końcu zrozumiałem, że to się nie wydarzy. Już raz wyszła z inicjatywą.

Do tego ja przywitałem ją z urazą i rozczarowaniem, że nie jest kobietą, którą miałem nadzieję zobaczyć, a potem nie wziąłem od niej numeru. Kobiety z klasą nie dzwonią drugi raz do takich mężczyzn. A Hania na pewno miała swoją dumę, którą ja uraziłem.

Pozostała mi tylko jedna możliwość

Napisałem nowe ogłoszenie i pojechałem pod jej dom. Ponieważ nie pamiętałem, który to dokładnie, zawiesiłem kartkę na kilku furtkach. Nie chciałem narobić jej wstydu, więc nie użyłem jej imienia. Hasłem rozpoznawczym były astry i nazwa naszej kawiarni.

Tym razem zadzwoniły dwie osoby, który wyraziły swoje niezadowolenie, że zawiesiłem kartkę na ich bramkach. Przeprosiłem i czekałem dalejW końcu zadzwoniła i ona.

– Wiesz, Mirek… – zaczęła. – Byłam zła, bo myślałam, że specjalnie nie wziąłeś mojego telefonu, bo nie byłeś zainteresowany.  Ale coś mi się wydaje, że ty po prostu chodzisz z głową w chmurach, co?

Przyznałem jej rację. Dzisiaj często jej przyznaję rację. Moim zdaniem, to sekret udanego związku. Ostatnio jednak to ona się ze mną zgodziła. Przyznała mianowicie, że po dwóch latach w końcu powinniśmy się pobrać

Ustaliliśmy, że ślub będzie skromny – prosta ceremonia w urzędzie i bukiecik astrów, bo to „nasze kwiaty”. Za to w podróż poślubną zabiorę ją… oczywiście! Do Japonii!

Czytaj także:
„Przez swój pęd za karierą omal nie straciłam tego, co najważniejsze: dzieciństwa córeczki. Uświadomił mi to telefon od mamy”
„Byłam pewna, że mnie kocha, a on chciał się ożenić, zebrać kasę i uciec z kochanką. W porę przejrzałam jego plan”
„Jak można awansować faceta, który nie szanuje swojego zespołu? Mój ojciec tego zupełnie nie rozumie”

Redakcja poleca

REKLAMA