„Jak można awansować faceta, który nie szanuje swojego zespołu? Mój ojciec tego zupełnie nie rozumie”

Mój szef był maniakiem fot. Adobe Stock, Nejron Photo
„– Wygrałbym tę potyczkę nawet bez was, ale dzięki – rzucił swoim zawodnikom i poszedł w kierunku zespołu sędziowskiego. Myślałem, że najbardziej zawiedziony będzie Marek. Pewnie przeczuwał, że rywal ma awans w kieszeni. Ale on nagle uśmiechnął się do mnie i z dumą spojrzał na swoją drużynę. – Byliście świetni – stwierdził – Dalibyśmy sobie radę”.
/ 11.06.2023 22:00
Mój szef był maniakiem fot. Adobe Stock, Nejron Photo

Nigdy nie miałem głowy do nauki. Chociaż fascynowała mnie psychologia, po maturze zdecydowałem, że pójdę do pracy. Oczywiście w firmie ojca. Nie dlatego, żebym miał tam zapewniony jakiś wygodny start i fory – po prostu zawsze potrzebowali sprzedawców. Ja mogłem liczyć dokładnie na takie samo traktowanie jak inni handlowcy. Ojciec nie zwykł łamać swoich zasad nawet dla syna, a może zwłaszcza dla syna. Pracowałem już rok, kiedy nadarzyła się sposobność wyjazdu integracyjnego. Główną atrakcją miała być rywalizacja w paintballowych zawodach. Wyjazd organizowała zaprzyjaźniona z ojcem firma, zajmująca się na co dzień takimi właśnie imprezami. Lubiłem paintball, zabawę w wojnę dla dużych chłopców. W niektórych wyzwalał on prawdziwego ducha rywalizacji, ale dla mnie był czystą rozrywką. Przynajmniej do tej pamiętnej rozgrywki górach. Udział w zabawie nie był obowiązkowy, więc kilka dziewczyn zrezygnowało.

Udało się zebrać dwa zespoły

Na czele pierwszego stanął Leszek, na dowódcę drugiego awansował Marek. Dla nikogo nie było tajemnicą, że ci dwaj konkurują ze sobą także w pracy. Po firmie krążyły plotki, że jeden z nich ma objąć stanowisko dyrektora handlowego. Poprzedni dyrektor przechodził na emeryturę i pilnie poszukiwany był jego następca. Cieszyłem się, że jestem w drużynie Marka. Lubiłem go i darzyłem zaufaniem. W pracy pomagał mi od samego początku, wprowadzał w arkana sztuki sprzedaży i udzielał mnóstwa dobrych rad. Leszek był inny – ambitny, zamknięty w sobie, bardzo inteligentny i... bezwzględny. Wyznaczał sobie ambitne cele i osiągał je jeden po drugim. Polem naszych zmagań miała być wielka polana w lesie, na obu skrajach udekorowana sągami drewna. Ojciec sędziował wraz ze swoim przyjacielem, owym odchodzącym dyrektorem. Asystowała im Monika, jego sekretarka, w której się podkochiwałem. Na dany przez ojca znak obie drużyny zajęły upatrzone pozycje. Przeciwnicy pochowali się od razu za balami drewna. My najpierw zebraliśmy się na krótką naradę.

– Pamiętajcie – perorował z zapałem Marek – że to tylko zabawa. Nie ryzykujemy bez potrzeby, nie strugamy bohaterów… Działamy przede wszystkim jako zespół.

– Ej! – zawołał Leszek z drugiej strony polany. – Może byśmy tak zaczęli?

– Już! – odkrzyknął Marek. – Robimy tak – szepnął do nas – dziewczyny do środka, ja z Michałem – wskazał mnie brodą – na prawej flance, Adam i Krzyś na lewej. Tamci będą atakować, to leży w naturze Leszka – westchnął. – Więc my się bronimy i osłaniamy nawzajem.

Po chwili walka się zaczęła. Leszek nie był głupi. Wysyłał na nas w nieregularnych odstępach po jednym ze swoich zawodników, a sam zastosował zmyślny fortel. Kiedy my byliśmy zajęci odpieraniem ataków, on przedarł się przez las i zaszedł nas od tyłu. Nie zauważyliśmy tego, bo całą naszą uwagę pochłaniała obrona. Udało nam się ustrzelić dwóch z pięciu napastników, zaś trzech zmusić do odwrotu. Kiedy zza naszych pleców wyskoczył Leszek z dzikim wrzaskiem, potraciliśmy głowy.

Tylko Marek zachował zimną krew

Starał się nas przegrupować w taki sposób, aby ochronić się przed atakiem Leszka, zrazem osłonić tyły przed pozostałymi. Wzięci w dwa ognie broniliśmy się przez długi czas. Przeciwnicy byli jednak bardzo zdeterminowani, a Leszek dwoił się i troił, zachęcając swoich zawodników do zdecydowanej szarży na nasze zaplecze. Po jakimś czasie zostaliśmy tylko we dwójkę; czterech naszych „poległo” z plamami po farbie głównie na plecach. Ale z ich drużyny został tylko sam Leszek. Wtedy przypuścił ostatni szturm. Pędem puścił się w naszym kierunku. Wziąłem go na muszkę, ale... w mojej broni skończyła się amunicja. Co za pech! Kiedy chciał puścić we mnie serię, nagle drogę zastąpił mu Marek i zgarnął cztery kulki z farbą prosto w brzuch. Mocowałem się jeszcze z moim karabinkiem, kiedy poczułem mocne uderzenie w ramię. Dostałem więc i ja. Leszek odtańczył dziki taniec zwycięstwa i padł na wznak na trawę. Kiedy wstał po dłuższej chwili, spojrzał z politowaniem najpierw na nas, później na resztę swojego zespołu.

Wygrałbym tę potyczkę nawet bez was, ale dzięki – rzucił swoim zawodnikom i poszedł w kierunku zespołu sędziowskiego.

My powlekliśmy się za nim ze spuszczonymi głowami. Myślałem, że najbardziej zawiedziony będzie Marek. Pewnie przeczuwał, że jego najgroźniejszy rywal ma awans w kieszeni. Ale on nagle uśmiechnął się do mnie i z dumą spojrzał na swoją drużynę.

– Byliście świetni – stwierdził – Dalibyśmy sobie radę, gdyby...

Gdyby sprzęt nie zawiódł – dorzuciłem.

– To nie wina sprzętu – pokręcił głową – my po prostu mieliśmy inną motywację.

Wieczorem zapukałem do pokoju ojca. Siedział przy stole razem ze swoim przyjacielem.

– Przerwałem wam naradę? – spytałem.

– Owszem, ale wejdź – odparł mój ojciec. – Może pomożesz mi przekonać Henryka. Widzisz, on uważa, że to Marek jest lepszym kandydatem na jego stanowisko.

– No i ma rację – skwitowałem krótko.

Przecież zespół Leszka wygrał bitwę – przypomniał ojciec.

Pokręciłem w milczeniu głową

– Nie było żadnego zespołu Leszka – powiedziałem.

Leszek wygrał właściwie sam. A swoich ludzi posłał na pewną śmierć, w cudzysłowie oczywiście, żeby sobie zapewnić sukces.

– Ale wygrał... – przypomniał.

– On tak. Tyle że jego ludzie nie przetrwali, ani jeden. Czy tak, twoim zdaniem, postępuje lider?

Ojciec w zadumie pogładził się po brodzie.

– Czy ty też tak byś postąpił? – naciskałem go.

– Ale jednak przegraliście. Z Markiem jako liderem.

– Z nim przegrać, to jak wygrać – w sukurs przyszedł mi Henryk, którego zawsze nazywałem „wujkiem”.

Widzę, że wujek doskonale mnie rozumie – stwierdziłem z satysfakcją. – Więc może we dwóch uda nam się przekonać tatę, żeby jednak zmienił zdanie? Co, wujku?

No i się udało. Awans dostał Marek, a obrażony Leszek odszedł do konkurencji. Może i lepiej. Jakoś nikt za nim nie płakał.

Czytaj także:
„Wiedziałam, że szef jest humorzasty, ale teraz przeciągał strunę. Chciałam mu pomóc, ale takiej odpowiedzi się nie spodziewałam”
„Wdałam się w romans z szefem wszystkich szefów. Czuję się jak Kopciuszek, który wreszcie spotkał swojego księcia”
„Szef dyskryminował mnie w pracy, bo jestem kobietą. Zaciągnęłam drania do łóżka, żeby dopiąć swego i dostać awans”

Redakcja poleca

REKLAMA