„Sporo się dorobiliśmy i wreszcie chcieliśmy spokojnie żyć na emeryturze. A mój mąż tak po prostu wziął i umarł”

kobieta w żałobie fot. Getty Images, Fuse
„Każdy kąt, każdy przedmiot, każdy zapach – wszystko przypominało mi mojego Ignasia. Tego, który ślubował, że mnie nie opuści aż do śmierci. Nie wspomniał tylko, że swojej, nie mojej”.
/ 03.03.2024 08:30
kobieta w żałobie fot. Getty Images, Fuse

Od dzieciństwa jesteśmy karmieni opowieściami o miłości aż po grób. Kiedy dwie osoby się pobierają, ślubują sobie wzajemnie „i że cię nie opuszczę aż do śmierci”. Czy nikt nigdy nie zastanawiał się, jak bardzo ta przysięga jest bez sensu? Jeśli zwiążemy się z tą właściwą osobą, to czy nie lepiej byłoby, by obiecała nam ona, że nie umrze przed nami?

Plan na życie

W dzieciństwie zaczytywałam się w baśniach, które kończyły się słowami „i żyli długo i szczęśliwie”. Gdy byłam nieco starsza, najchętniej sięgałam po historie z happy endem. Marzyłam o tym, by wydarzenia opisywane na kartach książek, stały się moim udziałem. Mieć ukochanego męża, z którym się zestarzeję, było jednym z zadań, które zamierzałam w życiu zrealizować.

No, oczywiście do starzenia się wcale mi się nie spieszyło. Wolałabym być zawsze piękna i młoda. Ale skoro na razie jeszcze nie wynaleziono eliksiru nieśmiertelności, to wolałam mieć bardziej realne cele w życiu. Zestarzeć się udawało się całkiem sporej liczbie ludzi, z drugą połówką u boku co prawda zdecydowanie mniejszej, jednak warto było spróbować. Może to mnie się właśnie uda.

Oprócz starzenia się miałam też parę innych planów na życie, takich jak zdobycie wykształcenia, znalezienie odpowiedniej dla mnie pracy, ewentualne trafienie szóstki w totka… No i oczywiście spotkanie człowieka, z którym u boku będę to moje życie przemierzać. Jak to mówią: swojej drugiej połówki, choć tu akurat nie do końca się potrafiłam zgodzić, bo mnie mama jednak całą urodziła…

Co komu pisane

Kiedy byłam na studiach, moje koleżanki kolejno przeżywały swoje wielkie miłości, zaręczały się i wychodziły za mąż. Ja byłam wciąż sama, jakoś nie mogłam spotkać nikogo, kogo bym pokochała i kto pokochałby mnie. Znajomi próbowali mnie swatać, umawiali mnie na randki w ciemno, proponowali nawet zamieszczenie ogłoszenia matrymonialnego, wciąż jednak nie udawało mi się spotkać człowieka, z którym chciałabym spędzić resztę swego życia.

Skończyłam studia, zaczęłam pracę. Tu również większość koleżanek albo była już zamężna, albo właśnie szykowała się do swojego ślubu. Coraz częściej zastanawiałam się, co ze mną jest nie tak. Pewnego dnia, gdy wracałam z pracy pogrążona w myślach o tym, że zostanę starą panną, weszłam, nie rozglądając się, na ulicę…

W jednej sekundzie wydarzyło się tak wiele! Usłyszałam tuż obok siebie przerażająco głośny klakson i pisk hamulców, a na ramionach poczułam mocny ucisk i jakaś siła szarpnęła mną do tyłu. Kiedy wylądowałam plecami na czymś miękkim, na wszelki wypadek zamarłam z zamkniętymi oczami. Chwilę później usłyszałam dobiegający gdzieś spode mnie głos:

– Żyje pani?

– W sensie: ja? – zapytałam idiotycznie.

– Tak, pani. No chyba że jeszcze ktoś usiłował się wpakować pod samochód.

– Pod samochód? – bawiłam się w echo. Najwyraźniej upadek uszkodził mi zdolność myślenia.

– Tak, szła pani prosto pod samochód. Na czerwonym świetle. Kierowca nie miałby żadnych szans. Obawiam się, że pani też.

– Na czerwonym świetle – robienie z siebie idiotki wychodziło mi koncertowo. – No tak, zamyśliłam się i nie spojrzałam na sygnalizator.

– To skoro już ustaliliśmy, że pani żyje, to czy byłaby pani tak miła i spróbowała się podnieść? Na szczęście prezentuje pani wagę piórkową, ale chodniki jakieś takie twarde robią i jest mi średnio wygodnie.

– Boże święty, najmocniej pana przepraszam! Już wstaję! – odblokowało mnie nareszcie.

Trafiła mnie strzała Amora

Stanęłam na własnych nogach i podałam dłoń mojemu wybawicielowi, pomagając mu wstać.

– Pani pozwoli, że się przedstawię, Ignacy jestem! – rzekł młody mężczyzna, kłaniając się, przy czym lekki grymas przeszył jego twarz.

– Jadwiga – odpowiedziałam automatycznie. – Nic panu nie jest?

– Chyba nie, co najwyżej kość ogonowa mnie parę dni poboli.

– Oj, to fatalnie, bo w podzięce za uratowanie życia chciałam pana zaprosić na kawę. Ale kawa na stojąco? – zafrasowałam się.

– Damy radę! – wykrzyknął z entuzjazmem.

Tego dnia uwierzyłam w przeznaczenie. No bo jak inaczej mogłam wytłumaczyć fakt, że los postawił na mojej drodze właśnie tego człowieka? Ignacy okazał się tym jedynym. Wiedziałam to właściwie od pierwszej chwili, gdy spojrzałam w jego oczy. Zakochałam się w nim bez pamięci, a on odwzajemniał moje uczucia. Rozumieliśmy się bez słów, równie doskonale nam się rozmawiało, co milczało w swoim towarzystwie.

Ślub wzięliśmy dokładnie w rocznicę naszego spotkania. To była skromna, ale niezwykle romantyczna uroczystość. Ślubowaliśmy sobie miłość do grobowej deski i ani przez moment nie wątpiliśmy w siłę małżeńskiej przysięgi. I rzeczywiście, miała ona swą moc.

Po kilku latach pracy na etacie, gdy każde z nas osiągnęło już w swojej firmie wszystko, co mogło osiągnąć, postanowiliśmy zaryzykować i założyć rodzinny biznes. Mieliśmy odłożonych nieco oszczędności, które miały zapewnić nam dobry start i poduszkę finansową na wypadek, gdyby nasze szacunki okazały się błędne. Pomysł wydawał nam się dobry, ale musieliśmy to wszystko sprawdzić w praktyce.

Głowa do interesów

Okazało się, że zwłaszcza Ignacy ma niezwykłą smykałkę do prowadzenia interesów. Nasza mała, rodzinna firma szybko zaczęła pozyskiwać klientów i już w ciągu roku wyrobiła sobie silną pozycję na rynku. Przez lata stała się całkiem dochodowym interesem. Owszem, kosztowało nas to sporo pracy, ale zysk był bardzo wymierny. Zarabialiśmy sporo i odkładaliśmy oszczędności, by później przejść na emeryturę i móc cieszyć się spokojnym życiem.

Planowaliśmy wspólne wyjazdy – do małych uroczych miejscowości nad naszym polskim morzem, na Mazury czy w Beskidy. Cieszyliśmy się na kurs tanga (to było nasze marzenie, ale prowadząc firmę zwyczajnie nie mieliśmy czasu na regularne zajęcia). Nie zakładaliśmy żadnych ekstrawagancji ani ekscesów – ot, chcieliśmy nacieszyć się sobą i umiarkowanie aktywnie odpoczywać.

Kiedy wreszcie zdecydowaliśmy się przejść na emeryturę, nasz syn i jego żona przejęli wszystkie nasze obowiązki. Krzysiek już od dłuższego czasu przygotowywał się do nowej roli, na dotychczasowym stanowisku sprawdzał się świetnie, więc nie mieliśmy wątpliwości, że dzieci doskonale nas zastąpią. Ignacy wiedział, że zostawia firmę w dobrych rękach i może się nie martwić o jej przyszłość.

Aż do śmierci

Zaledwie miesiąc po tym, jak przekazaliśmy firmę w ręce młodszego pokolenia, mąż obudził mnie w nocy i wyszeptał:

– Jadziu, chyba umieram…

– Ignasiu, nawet tak nie żartuj! – obruszyłam się, powoli się rozbudzając.

– Nie żartuję… Boli…

Zaświeciłam lampkę i spojrzałam na męża. Rzeczywiście, nie wyglądał dobrze. I trzymał się za klatkę piersiową. Sięgnęłam po telefon, zadzwoniłam na 112. Karetka przyjechała w kilka minut, choć wydawało mi się, że czekaliśmy na nią wieczność. Zabrali go do szpitala, walczyli o niego kilka godzin, ale nic się nie dało zrobić. To był rozległy zawał…

Kolejne godziny, dni, tygodnie pamiętam jak przez mgłę. Krzysztof i jego żona zajęli się wszystkimi formalnościami i organizacją pogrzebu. Jak się później dowiedziałam, impreza była z przytupem, Ignacy nawet po śmierci dobrze się bawił. Autobus, którym firma pogrzebowa miała przewieźć żałobników spod kościoła na cmentarz, nie chciał odpalić, trzeba go było popchnąć… W efekcie znaczna część uczestników ceremonii przybyła na cmentarz mocno spóźniona. Widok gromady ubranych na czarno ludzi biegnących rączym kłusem pomiędzy nagrobkami musiał być całkiem zabawny.

Dzieci chciały mnie przekonać, żebym zamieszkała u nich na jakiś czas. Stanowczo się temu sprzeciwiłam. Pozwoliłam się jedynie zaprowadzić do lekarza, który przepisał mi antydepresanty. Dzięki temu byłam nieco otępiała, co pozwoliło mi przetrwać ten trudny czas. Każdy kąt, każdy przedmiot, każdy zapach – wszystko przypominało mi mojego Ignasia. Tego, który ślubował, że mnie nie opuści aż do śmierci. Nie wspomniał tylko, że swojej, nie mojej…

Dziś mija trzecia rocznica śmierci Ignacego. Znów jestem na cmentarzu, jak co dzień. I znów przemawiam do mojego męża: „Mieliśmy tyle planów. Mieliśmy wreszcie odpocząć, razem, tylko we dwoje. A ty sobie wziąłeś i umarłeś! Tak po prostu! Jak mogłeś mi to zrobić?”. Teraz odczuwam do niego żal, wcześniejsza wściekłość na męża mi już przeszła. Ale dziś wiem, że czas nie leczy ran. On je tylko zabliźnia.

Czytaj także:
„Nakryłam męża z kochaną w jego gabinecie. Próbował mi wmówić, że się potknął i na nią upadł. Dureń myśli, że uwierzę”
„Mały gest sprawił, że byłem ustawiony do końca życia. Obca staruszka w spadku przepisała mi wszystko, co miała”
„Żona od lat się do mnie nie zbliżała. Przypominała sobie moje imię, gdy trzeba było naprawić kran i przepchnąć rury”

Redakcja poleca

REKLAMA