„Ślub miał być początkiem szczęścia, a był zwiastunem tragedii. Rodzice postawili na swoim, a ja straciłam miłość życia”

Kobieta, która żałuje ślubu fot. Adobe Stock, Goffkein
„Dwa dni wesela, zespół muzyczny, didżej na poprawiny, dodatkowe atrakcje – czekoladowa fontanna, wiejski stół pełen swojskich wędlin plus pokoje dla gości. To wszystko wymysł rodziców. W tej fantazji nie było miejsca dla mnie i mojego męża. Bańka pękła”.
/ 14.02.2022 08:25
Kobieta, która żałuje ślubu fot. Adobe Stock, Goffkein

Kiedy już poruszyliśmy temat, zaczęły nam przychodzić do głowy jeszcze fajniejsze scenariusze. 

– Hej, popatrz. Ona i on na biało, w tle zachodzące słońce – obróciłam ekran komputera w stronę Pawła.

– Ślub na plaży? Dla mnie bomba, ale już widzę moją mamę, jak wytrząsa piasek z czółenek. Gdzie to miałoby być? We Włoszech? Zapomnij, tata nie wsiądzie do samolotu, boi się latać.

– Szkoda – mruknęłam, przeglądając folder biura zajmującego się organizacją ślubów za granicą.

– Ano – zgodził się ze mną Paweł, patrząc na młodą parę sfotografowaną obok widowiskowego wodospadu na Islandii.

– Stać by nas było na taką ekstrawagancję?

– Chyba tak. Zwyczajowo goście, w ramach prezentu dla nowożeńców, ponoszą część kosztów pobytu, a te nie są znowu aż tak wygórowane, szczególnie w porównaniu z tradycyjnym weselem w kraju.

– Którego nie mamy zamiaru wyprawiać – rzekł z naciskiem Paweł.

– W żadnym wypadku, to strata czasu i pieniędzy – przyświadczyłam szczerze.

Oboje tak uważaliśmy i co z tego? Kiedy moi rodzice dowiedzieli się o naszych małżeńskich planach, podnieśli larum. Zaczęła mama.

– Nareszcie ci się oświadczył – wdychała raz po raz, nie zwracając uwagi na to, że jej przyszły zięć wszystko słyszy.

– Mamo, nie mów głupstw – syczałam, próbując poskromić jej temperament.

– Jak się zwracasz do matki, to taka miejska moda nie szanować rodziców? – odparowała, gotowa do zwady.

– Jasne, bo na wsi wszyscy do tej pory całują ojca w mankiet – mruknął Paweł, wystarczająco głośno, by zostać dobrze zrozumianym.

Tych dwoje nie umiało przebywać w tym samym pokoju dłużej niż pięć minut, żeby się nie pokłócić. Problem leżał u podstaw. Według moich rodziców ja, córka rolnika, popełnię olbrzymi mezalians, wychodząc za mąż za miejskiego gołodupca.

Ani mama, ani ojciec nie byli podatni na światowy blichtr, nie oszałamiały ich możliwości, jakie daje wielkie miasto. Uważali, że robię błąd, unieszczęśliwiając przy okazji rodzinę, bo zamiast znaleźć sobie przyzwoitego chłopaka ze wsi, gospodarza z dziada pradziada, jak najszybciej się dało wyfrunęłam z rodzinnego gniazda.

Na szczęście ich żal koił Leszek, mój o kilka lat młodszy brat, który chociaż miał jeszcze mleko pod nosem, już teraz wiedział, że jego los jest związany z ojcowizną. Co o tym myślał? Ja wiedziałam, rodzice nie musieli.

– Wesele wyprawimy u nas, żeby wszyscy widzieli, jak idziesz do ołtarza. Nie będziemy się kryć z twoim szczęściem. Wystarczająco dużo się nagadali o tym, że żyjecie na kocią łapę – mama podjęła temat ze smakiem.

Kolejny raz mogła przygadać Pawłowi, który jej zdaniem zawinił, wpędzając mnie w lata i nie śpiesząc się do ożenku. Bo przecież wiadomo, decyzja należy do mężczyzny.

– Hm – chrząknął znacząco Paweł, zostawiając mi powiadomienie mamy, że z jej marzeń nici.

– Postanowiliśmy nie wyprawiać wesela – powiedziałam cicho.

– Co mówisz, córeczko? – zainteresowała się mama.

– Nie chcemy hucznego ślubu, nie zależy nam na tym – podjęłam bohatersko, wiedząc, że zranię ją do żywego.

Mama zamrugała bezradnie, próbując zrozumieć, co przed chwilą usłyszała. Nie mieściło jej się to w głowie.

– Mamo, przepraszam – zrobiło mi się przykro, wbijałam jej nóż w serce, i to kolejny raz.

Od lat nie mogła się mną pochwalić, bo co prawda skończyłam studia i miałam dobrą pracę, ale wciąż byłam panną. Sąsiadki podpytywały złośliwie, kiedy wyjdę za mąż, ostrzegały życzliwie, że wkroczyłam w niebezpieczny dla kobiety, dojrzały wiek, który według nich zaczynał się po 25. urodzinach.

Potem chwaliły się swoimi córkami, Monika miała już drugie dziecko, Iwona i Karol dochowali się syna i unowocześniają gospodarstwo, mąż Anki wyjechał za granicę i przysyła pieniądze na budowę domu. Wszystkie moje dawne koleżanki miały rodziny i tylko ja wstydliwie wkraczałam w staropanieństwo.

– Ojciec tego nie przeżyje – powiedziała uroczyście mama, kiedy dotarło do niej, co planujemy z Pawłem. – Taki wstyd! Obiad po ślubie! Po moim trupie, nie mogłabym spojrzeć w oczy rodzinie.

– To nasz ślub, a nie członków rodziny – powiedział poważnie Paweł. – Dlaczego mamy brać pod uwagę ich zdanie? Nawet ich nie znam.

– Ich zdania nie musisz brać pod uwagę, ale moje i ojca musisz – mama mówiła twardo, nie spuszczając oczu z przyszłego zięcia. – A my życzymy sobie wesela i wesele będzie. Huczne!

Znienacka uderzyła pięścią w stół, Paweł skurczył się na krześle, ale wciąż miał w oczach wojowniczy błysk, którego nie lubiłam.

Pokłóciliśmy się, jak tylko mama wyjechała

– Miastowe wychowanie – prychnęła, patrząc na niego z niechęcią. – Czego tu nie rozumieć? Rodzinę i sąsiadów trzeba uszanować, podjąć czym chata bogata, wedle staropolskiego obyczaju. Pokazać, że córka wychodzi z nie byle jakiego domu. Wszystko musi być jak trzeba, ludzie latami będą o tym pamiętać. Nie przyniesiecie nam wstydu jakimś tam obiadem, to dobre dla gołodupców, a my, chwała Bogu, mamy jeszcze co do garnka włożyć.

Pawła zatkało, mnie zresztą też. Powaliło nas skojarzenie kosztów wesela z pustym garnkiem. Co ma jedno do drugiego? Dla mamy jednak sprawa była oczywista. Pokłóciliśmy się, jak tylko wyjechała.

– Dlaczego się nie postawiłaś? Co się stało z naszymi ustaleniami? Twoja matka przekreśliła je kilkoma słowami, a ty się na to zgodziłaś.

– Jesteś niesprawiedliwy, widziałeś, jak było. Co miałam jej powiedzieć? Że się nie zgadzam?

– Właśnie tak! Prosto z mostu, żeby do niej dotarło.

Słowa Pawła bardzo mnie zabolały. Nie rozumiał. To była moja matka, nie chciałam jej ranić. Tak, nie życzyliśmy sobie hucznego wesela, ale czy trudno było zrozumieć, że dla moich rodziców to nie do przyjęcia? Czasem trzeba ustąpić.

– Musimy być elastyczni – bąknęłam.

Rozgniewał się nie na żarty. Tu nie chodziło o wesele, tylko o to, kto podejmuje decyzje. My czy oni. A oni to matka i ojciec, moi bliscy, więc niechętnie, ale byłam gotowa im ustąpić. Paweł najwyraźniej nie.

Odchorowałam tę rozmowę. Paweł pierwszy raz przestał się do mnie odzywać, ciche dni trwały prawie dwa tygodnie. Zaczęłam się zastanawiać, czy ślub ma jakikolwiek sens, skoro nie potrafimy spokojnie rozmawiać o trudnych sprawach.

Owszem, próbowałam przekonać mamę do naszych racji, ale zyskałam tyle, że ona też się na mnie obraziła. Wróciłam do domu z podkulonym ogonem i napotkałam na nieprzejednany mur milczenia ukochanego mężczyzny.

Nie mogłam tego znieść, musiałam od nich wszystkich odpocząć, odzyskać zimną krew i panowanie nad własnym życiem. Wyprowadziłam się do koleżanki, zostawiając Pawłowi wiadomość na karteczce przyciśniętej magnesem do lodówki.

Minęło kilka dni, zanim znów zaczęliśmy rozmawiać. Byłam gotowa poświęcić wyobrażenia rodziców o ślubie córki, ale Paweł pierwszy się poddał. Ruszyła machina przygotowań weselnych.
Okazało się, że o ile suknię i garnitur można zdobyć bez problemu, to zamówienie odpowiedniej sali bankietowej graniczy z cudem.

– Pałac pod Sosnami, Diamentowy Dwór… – mamrotał Paweł, odczytując nazwy weselnych przybytków reklamujących swe usługi w internecie. – O, a ten nazywa się Kwitnące Ogrody. Super, nawet nie zdzierają skóry.

– To cena od osoby.

– No jasne, coś za tanio mi się wydawało. Ile pozycji liczy lista gości ustalona przez moją teściową?

Puściłam mimo uszu złośliwość.

– Co? Macie taką liczną rodzinę? – Paweł omal nie spadł z krzesła, kiedy usłyszał odpowiedź. – Ode mnie przyjdzie najwyżej dwadzieścia osób, wliczając moich rodziców i siostrę.

Nie musiał wiedzieć, że mama oprócz krewniaków zaprosiła pół wsi. Nie mogła inaczej, sąsiedzi postępowali podobnie.

– Rany, ile to będzie kosztowało? – zmartwił się Paweł.

Pobieżne obliczenia wykazały, że w czasie wesela przebalujemy wartość nowego samochodu średniej klasy.

– To głupota – zbuntował się Paweł.

– Nie mamy tyle oszczędności, zostaje kredyt. Rób co chcesz, nie wchodzę w to.

Ucieszyłam się, że mam w ręku świetny argument, i pojechałam do rodziców.

– Nie martw się o pieniądze, poniesiemy wszystkie koszty. Raz się córkę wydaje za mąż – zapewniła mnie mama.

– Tato, powiedz coś – zaapelowałam do rozsądku ojca. – Stać was na taki wydatek?

– Mnie nie stać? Kto tak powiedział? – zezłościł się tato. – Wychodzisz za mąż, wesele musi być i będzie!

Nie dogadam się z nimi – pomyślałam i poszłam szukać brata.

– Leszek, skąd rodzice zamierzają wziąć tyle kasy na wesele? – spytałam.

– Też się nad tym zastanawiam – wzruszył ramionami brat. – Bo ja wiem? Może mają oszczędności w banku? Tata nie dopuszcza mnie do finansów, mówi, że jeszcze nie pora. Mówię ci siostra, chętnie bym stąd zwiał, tylko mi szkoda staruszka.

Czułam, że w przeciwieństwie do Leszka nie spełniłam oczekiwań  rodziców, więc postanowiłam nie sprzeciwiać się więcej weselnym planom. Dzień ślubu córki będzie ich świętem, zasłużyli na to.
Wesele miało się odbyć w Kryształowym Pałacu, bo tylko tam udało nam się zamówić salę w odpowiednim terminie.

Wszystkie inne przybytki w okolicy były zajęte na najbliższy rok, widać nie tylko mama nie wyobrażała sobie ślubu bez wystawnego wesela. Już myślałam, że na tym koniec, kiedy wypłynęła sprawa poprawin i noclegów dla gości.

– Róża i Tadeusz przyjadą z południa Polski, Sławomir z rodziną ze Śląska, a reszta niby ma bliżej, ale też nie wróci do domu po pijanemu. Trzeba część gości przenocować, dla reszty zamówić autokar – uświadomił mi ojciec. – A następnego dnia powiesz do widzenia i już? Jak by to wyglądało? Śniadanie trzeba dać, na ciepło. Jak podjedzą, to zawsze znajdą się chętni na kieliszeczek, muzyka też musi być, chociaż drugiego dnia może lecieć z taśmy, to nie żaden wstyd.

Dwa dni wesela, zespół muzyczny, didżej na poprawiny, dodatkowe atrakcje – czekoladowa fontanna, wiejski stół pełen swojskich wędlin plus pokoje dla gości. Rodziców nic nie przerażało, akceptowali wszystkie wydatki, upewniając się, że wesele będzie odpowiednio wystawne. Tylko na tym im zależał. Zaczęłam podejrzewać, że gospodarstwo przynosi większy dochód, niż myślałam.

Zazdrościłam Pawłowi, że jego rodzina nie wtrącała się i nie zawracała głowy. Teściowie chcieli partycypować w kosztach, ale znając ich sytuację finansową, nie zgodziliśmy się. To było szaleństwo moich rodziców, zresztą ojciec byłby obrażony, gdyby rodzina pana młodego finansowała wesele jego córki. Taki był ambitny.

– Wódkę niech kupi i będzie dobrze, taka jest tradycja – orzekł i nie było od tego odwołania.

Gdybym była młodsza i mniej doświadczona, zaufałabym buńczucznym zapewnieniom ojca i zaczęła się cieszyć przygotowaniami. Wybrałabym z przyjaciółkami suknię, zastanowiła się nad dekoracją sali, wypróbowała kilka fryzur.

Przez ponad pół roku żyłabym, marząc o wyśnionym dniu, w którym pójdę do ołtarza, wspierając się na ramieniu Pawła i wyglądając jak księżniczka. Tymczasem ja się martwiłam, a głównym tematem rozmów z narzeczonym stały się pieniądze lub raczej domysły, skąd rodzice wezmą pieniądze na opłacenie wszystkich szaleństw.

– Trzeba było położyć temu kres na początku – wytykał mi Paweł, jakbym to ja była winna. – Biegamy dookoła czegoś, na co wcale nie mamy ochoty.

– Jeszcze jest czas się wycofać, nikt cię nie zmusza – odpowiadałam, bo żadna kobieta nie chce słyszeć czegoś takiego.

– Jak to nie? Twój ojciec pozwałby mnie o odszkodowanie, gdyby z mojej winy przepadły wszystkie opłaty i zaliczki – powiedział raz Paweł z poważną miną.

Zasiał we mnie wątpliwości. Czy on nadal chce się ze mną ożenić, czy tylko czuje się przymuszony sytuacją? Goście zaproszeni, sala opłacona, pokoje zarezerwowane, głupio byłoby to wszystko odwołać.

Zanim nadszedł dzień ślubu, między nami całkiem się popsuło. Wkradł się dziwny chłód i grzeczny przymus, którego przedtem nie było. Wkraczaliśmy w siódmy rok związku, który, jak wiadomo, jest krytyczny dla wielu par. Może o to chodziło? Nie wiedziałam, Paweł chyba też nie. Nie poruszaliśmy tego tematu, ale żadne z nas nie było szczęśliwe. A dzień ślubu zbliżał się nieubłaganie.

Powiedziało się A, to trzeba dalej recytować alfabet

Do kościoła przybyliśmy punktualnie. Na czerwonym dywanie wyglądaliśmy zjawiskowo – ja w białej sukni z trenem, on w smokingowej marynarce. Do Kryształowego Pałacu zawiózł nas sportowy jaguar, którego wynalazł Leszek.

Mama i tata promienieli, teściowie również wyglądali na zadowolonych, więc i my byliśmy szczęśliwi, bo czego się nie robi dla najbliższych? Wesele i poprawiny były udane, goście je szczerze chwalili, a o to przecież chodziło.

Paweł i ja padaliśmy z nóg, ale uśmiechaliśmy się przez całe dwa dni, tańczyliśmy i braliśmy udział w zabawach zarządzonych przez wodzireja, dopóki sumiennie nie odpracowaliśmy wszystkich obowiązków.

– Nigdy więcej – jęknął Paweł, rzucając się w ubraniu na łóżko, kiedy udało nam się w końcu wrócić do domu. Padłam obok niego, rozcierając obolałe stopy. O niezapomnianej nocy poślubnej żadne z nas nawet nie pomyślało…

Jakiś czas później zadzwonił do mnie Leszek.

– Siostra, jest sprawa. Przypadkowo zauważyłem, że przyszło ponaglenie z banku, ojciec zalega ze spłatą kredytu. Próbowałem z nim porozmawiać, ale mnie zbył, może ciebie potraktuje poważniej.
Nie mogłam uwierzyć, że tata zadłużył gospodarstwo. Przecież całe życie unikał pożyczek jak ognia.

– Miał ostatnio jakieś większe wydatki?

– Chyba że twoje wesele, innych nie zauważyłem – powiedział złośliwie brat.

– Zapewniał mnie, że ma na to pieniądze, mam nadzieję, że nie wziął kredytu pod zastaw ziemi?

– Wszystko na to wskazuje. Przyjeżdżaj, trzeba pomyśleć, jak z tego wybrnąć.

Po wielu staraniach udało mi się wydobyć prawdę z mamy, ojciec milczał jak zaklęty. Jak mam powiedzieć Pawłowi, że musimy wziąć kredyt i spłacić ojca?

– Myśleliśmy, że damy radę płacić raty, ale gospodarstwo nie przynosi już tyle co kiedyś i chyba trzeba będzie sprzedać parę hektarów. A może i więcej. Myślimy o tym klinie między drogą i laskiem. To wielka strata, ojciec strasznie się tym gryzie, ale znasz go. Honor u niego na pierwszym miejscu. Nie martw się, córcia, nie z takich kłopotów wychodziliśmy. Teraz też się uda, z Bożą pomocą. Tylko że sprzedawać ojcowiznę to grzech… Nie myślałam, że tego dożyję.

Wracałam do domu z sercem w gardle. Jak mam powiedzieć Pawłowi, że musimy wziąć kredyt i spłacić rodziców? A niestety nie widziałam innego wyjścia. Nie mogłam zostawić ich w długach, przecież byłam ich mimowolną przyczyną.

– Ty chyba zwariowałaś! – takie były pierwsze słowa męża. – Chcesz wziąć kredyt na spłatę wesela, którego nawet nie chcieliśmy?!

– Jakie to ma teraz znaczenie? Proszę cię, żebyś mi pomógł ratować rodziców, ojciec pochoruje się, jeśli będzie musiał sprzedać ziemię. Gdybym mogła wziąć kredyt sama, nie mieszałabym cię w to – powiedziałam rozżalona.

– I tak by było najlepiej – uciął Paweł. – Nie chcę o tym więcej słyszeć.

– To wesele było dla nas feralne, wszystko popsuło – szepnęłam.

– No cóż, nie trzeba się było przy nim upierać – powiedział zimno Paweł.

Wiele bym dała, żeby cofnąć czas i znowu oglądać na ekranie komputera zdjęcie szczęśliwej pary sfotografowanej na tle zachodzącego słońca. Powiedziałabym do Pawła: „zobacz, jaki piękny ślub”, a on by się ze mną zgodził. Wyjechalibyśmy do Toskanii i tam pobrali się w romantycznej scenerii przy wtórze cykad.

Tego właśnie pragnęliśmy i mieliśmy na to szansę, ale z niej nie skorzystaliśmy. Teraz mamy dług, który mozolnie spłacamy co miesiąc, prawie nie odzywając się do siebie. Nie wiem, co będzie dalej z naszym małżeństwem, łączy nas tylko kredyt w banku i wspomnienie przeżytych razem lat. Chociaż ono też blednie, przytłoczone wciąż świeżymi obrazami z wystawnego wesela, którego żadne z nas nie chciało.

Czytaj także:
„Jak rozkochać na nowo stetryczałego męża? Wystarczy pewność siebie i... jeden gorący przystojniak”
„Od dziecka byłam pracoholiczką. Nie miałam koleżanek ani hobby, całe życie harowałam. W wieku 30 lat byłam wrakiem człowieka”
„Musieliśmy się z Marcinem rozstać, żeby zrozumieć, czego naprawdę chcemy. Rozwód był dla nas nauczką”

Redakcja poleca

REKLAMA