Nie boisz się mieszkać na parterze? Sama? – to pytanie słyszałam niemalże od każdego, kto odwiedzał mnie po raz pierwszy.
Nie bałam się. Nigdy nie byłam przesadnie ostrożna. Nie zamykałam drzwi wychodząc do śmietnika, często zostawiałam uchylone okna albo klucz dla pani sprzątającej pod wycieraczką.
Przecież z tego, co wiedziałam, złodzieje nie okradają przypadkowych mieszkań. Muszą wiedzieć, że jest się po co fatygować. A ja nie miałam nawet telewizora. A tym bardziej kosztowności czy cennych obrazów. Wyśmiewałam się z opowieści o „gangu naciskaczy klamek”, którzy chodzili po klatkach i sprawdzali, czy gdzieś są otwarte drzwi.
– Jasne. A za drzwiami groźny brytan albo koleś z bejsbolem. Bez sensu – mówiłam. – Profesjonalny złodziej nie pójdzie w ciemno. Nie będzie się narażał.
Choć ludziom dookoła zdarzały się dziwne przypadki, ja zawsze uważałam, że mnie nic takiego się nie przytrafi.
Za nic miałam ostrzeżenia znajomych
Rok temu znajoma opowiedziała mi o kradzieży swojego samochodu:
– W domu była impreza. Ludzie wchodzili i wychodzili, nie zamykali furtki. Nad ranem odprowadzałam ostatnich gości. Zauważyłam, że ktoś wyłamał mechanizm zamykania się bramy. Spojrzałam na podwórko, a tam nie było samochodu – mówiła.
Okazało się, że złodziej, korzystając z zamieszania, wszedł do przedpokoju, z torebki gospodyni wyjął papiery i kluczyki, i gdy w środku w najlepsze trwała impreza, spokojnie odjechał autem w siną dal.
– Wiesz, najgorsza w tym wszystkim była nie kradzież auta, w końcu miałam ubezpieczenie, ale utrata poczucia bezpieczeństwa – westchnęła Ewa. – Uświadomiłam sobie, że ktoś obcy był w moim domu, grzebał w mojej torebce… To okropne uczucie.
Współczułam jej, a jednocześnie się cieszyłam, że sama nie mam domu tylko mieszkanie i jeżdżę starym samochodem.
Przyjaciółce kolegi, też mieszkającego na parterze, ktoś na ich oczach buchnął torebkę. Postawiła ją na parapecie otwartego okna. Nagle pojawiła się wielka łapa i torebka zniknęła. Gdy rzucili się oboje do okna, zobaczyli tylko znikającego za rogiem chłopaka. Pościg nie miał sensu.
Po tym zdarzeniu przyjrzałam się uważnie moim oknom. Wychodziły na zamknięte podwórko. A do parapetu mógłby sięgnąć tylko olbrzym. Uznałam, że nic mi nie grozi.
Zapaliłam światło i zamarłam
Pół roku temu wyjechałam na dwutygodniowy urlop. Drzwi zamknęłam na jeden zamek, w salonie zostawiłam uchylone okno.
Wakacje były fantastyczne, ale już w samolocie zaczęłam marzyć o jednym: żeby wreszcie spokojnie poleżeć na mojej ulubionej kanapie z laptopem.
Po powrocie najpierw pownosiłam do przedpokoju bagaże i zajęłam się ich rozpakowywaniem. Wiem, że jak nie zrobię tego od razu po przyjeździe, to będą się walać w korytarzu przez tydzień. Upchnęłam brudne ciuchy w pralce, odstawiłam na miejsce kosmetyki, a na koniec zamierzałam schować torby do szafy i mieć rozpakowywanie z głowy. Gdy otworzyłam drzwi do salonu, poczułam dziwny zapach. Obcy, nieprzyjemny. Zapaliłam światło i zamarłam.
Połamane meble, powyrzucane z komody szuflady. Na podłodze walały się puste butelki. Zobaczyłam też wielką plamę na jasnej wykładzinie. Pochyliłam się i zrozumiałam, że ktoś się włamał, zdemolował mi mieszkanie i urządził imprezę.
Zrobiło mi się niedobrze. Pobiegłam do łazienki i zwymiotowałam. Trochę z przerażenia, a trochę z powodu smrodu w moim salonie. Gdy już przyszłam do siebie, zadzwoniłam na policję.
Patrol przyjechał całkiem szybko. Policjantka trochę się zdziwiła, gdy powiedziałam, że nie wiem, czy coś zginęło.
– Nie sprawdziła pani? – dopytywała.
Próbowałam jej wytłumaczyć, że nie jestem w stanie nawet wejść do tego pokoju, a co dopiero czegokolwiek tam dotknąć.
A jednak bardzo dobrze, że nie weszłam i niczego nie dotykałam. Przez następną godzinę policyjni technicy zabezpieczali ślady.
Z policjantką usiadłam w kuchni. Wypytywała, jak długo mnie nie było, czy jestem pewna, że zamknęłam drzwi, kto wiedział o moim wyjeździe, czy mam w domu wartościowe przedmioty, czy przed wyjazdem zdarzyło się coś dziwnego, kręcili się w pobliżu podejrzani ludzie… Miałam mętlik w głowie. Bardzo się starałam, ale nie umiałam przypomnieć sobie nic, co mogłoby pomóc.
Zabrali wszystkie wartościowe rzeczy
Gdy w końcu technicy zakończyli pracę, funkcjonariuszka przekonała mnie, że teraz już muszę ustalić, co zginęło. – Bo nie będziemy mogli szukać sprawcy.
Weszłam do mojego ukochanego salonu. Łzy napłynęły mi do oczu. Ubrania z szafy, w której trzymałam rzeczy „na inny sezon” – w garderobie w sypialni miałam miejsce tylko na te na teraz – leżały pomięte i podarte na podłodze. Może złodzieje szukali kosztowności? Nie wiem, ale nie mogłam zrozumieć, dlaczego musieli wszystko zniszczyć.
Spojrzałam na regał.
– Zniknął magnetofon i głośnik do iPoda – powiedziałam ze ściśniętym gardłem.
Podeszłam do biurka. Z wyciągniętej szuflady ktoś wysypał na podłogę część rodzinnych fotografii i dokumentów. Druga szuflada była całkowicie pusta.
– Tu trzymałam szkatułkę z obrączkami rodziców i kolczykami babci. To były prawdziwe perły, w białym złocie. Nie mam pojęcia, ile były warte, ale pewnie dużo. Nigdy nie zamierzałam ich sprzedawać – recytowałam mechanicznie. – I klasery po moim tacie, miał sporą kolekcję zagranicznych znaczków, w tym kilkanaście unikatów, niektóre nawet sprzed II wojny światowej…
Spojrzałam na kanapę. Tę, o której myślałam w samolocie. Tapicerka była pocięta nożem. Ze środka smętnie sterczały sprężyny. Ktoś zniszczył ją ze złośliwości.
– To wszystko. Tu nie było nic więcej, co można by ukraść. Nie wierzę, że to byli zawodowcy. Raczej gówniarze z osiedla ponowili się zabawić. Albo bezdomni… – zaczęłam głośno myśleć.
– Śledztwo proszę zostawić nam – przerwał mi oschle policjant. – Czy chce pani coś jeszcze dodać? Jakieś uwagi?
W końcu mundurowi sobie poszli. Salon został opieczętowany. Nawet mnie to ucieszyło, bo na samą myśl, że miałabym zabrać się za sprzątanie, zrobiło mi się niedobrze.
Zamieszkałam u przyjaciółki
Umyłam się i położyłam do łóżka, ale nie mogłam zasnąć. Zaczęła pracować moja wyobraźnia. Każdy szelest wydawał mi się odgłosem kroków. Ciągle miałam wrażenie, że ktoś otwiera okno, szarpie za klamkę. Po dwóch godzinach męczarni zerwałam się z łóżka. Złapałam szczoteczkę do zębów i pobiegłam do auta. Ruszyłam, nie zastanawiając się, dokąd jadę. Gdy to sobie uzmysłowiłam, zjechałam na pobocze.
Mama? Nie, nie chce jej wystraszyć, ma już swoje lata. Siostra? Jej mąż by mnie zabił, bo bardzo lubi się wyspać. W końcu padło na moją przyjaciółkę Ankę. Mieszka sama, przeszkodzę tylko jej. Zadzwoniłam. Na szczęście od razu odebrała telefon.
– Halo? Baśka? Coś się stało? – usłyszałam jej zaspany głos, a ja wyjaśniłam, że nic mi nie jest, ale mam kłopot ze swoim mieszkaniem i musi mnie przenocować.
Dopiero na miejscu opowiedziałam jej, co się stało. Rozkleiłam się na dobre:
– Gdy próbowałam spać, nie mogłam myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, że jacyś obcy ludzie panoszyli się w moim domu. Macali moje ubrania, oglądali zdjęcia, czytali listy. I że mogą w każdej chwili wrócić. Anka, ja nie wiem, czy dam radę kiedykolwiek do tego mieszkania wrócić. Już chyba nigdy nie będę czuć się w nim bezpiecznie… – płakałam.
U Anki mieszkałam przez dwa tygodnie. Wreszcie zdecydowałam, że muszę wrócić do siebie i zmierzyć się z rzeczywistością.
Zamieszkałam w kuchni
Pojechałam do mieszkania. Myślałam, że mi przeszło. Gdy weszłam, unosił się tam dziwny chemiczny zapach. Zamknęłam oczy i otworzyłam salon. Bohatersko wkroczyłam do środka i zaczęłam robić porządki. Podniosłam dwie fotografie i wrzuciłam je do szuflady. Powiesiłam na wieszaku kurtkę. I nagle zamarłam w bezruchu. Uzmysłowiłam sobie, że nie dam rady. TO nie przeszło.
Wycofałam się do przedpokoju. Drzwi do salonu zamknęłam na klucz. Pojechałam do centrum handlowego, kupiłam nowe biurko i krzesło, radio, trochę ubrań. I zaczęłam na nowo organizować swoje życie na przestrzeni mniejszej o 24 metry.
Gości przyjmuję teraz w kuchni, która zaczęła pełnić rolę salonu. Najbliżsi wiedzą dlaczego i nie zadają głupich pytań. Parę osób, które były u mnie po raz pierwszy interesowało się, co jest za zamkniętymi drzwiami. Zgodnie z prawdą odpowiadam:
– Nieużywany salon. I zależnie od humoru wymyślam inną historyjkę. A to, że zalał mnie sąsiad; a to, że pojawił się grzyb lub mrówki albo zawalił się sufit. Kłamię, byle nie opowiadać o włamaniu. Przyjaciele namawiają mnie, żebym po prostu sprzedała to mieszkanie. Ale ja nie potrafię. Może taka jest moja kara za niefrasobliwość?
Czytaj także:
„Złodziej uwiódł moją babcię, żeby wzbudzić jej zaufanie. Pewnego dnia zastała cały swój dobytek w skrzyniach”
„Złodzieje podali się za policjantów planujących obławę. Miałam pomóc im w ujęciu przestępców, a straciłam emeryturę"
„Syn ukradł ze sklepu zabawkę, bo nie chciałam mu jej kupić. Powinnam ją zwrócić, ale mi wstyd, że wychowałam złodzieja”