Kolacja w najlepszym okolicznym lokalu była wliczona w koszty naszego przedsięwzięcia. Full wypas dla czterech osób: hrabiego von Wildstein, jego młodej i atrakcyjnej tłumaczki, mnie, czyli przedstawiciela kancelarii prawniczej i, oczywiście, najważniejszej osoby – burmistrza tej zapyziałej pipidówy.
Jeszcze rano rzeczony burmistrz był bardzo zajęty, ale kiedy przedstawiłem mu w skrócie sprawę, z jaką przyjechał niemiecki hrabia i dołączyłem zaproszenie na kolację, znalazł bardzo szybko trochę wolnego czasu. Odstawił się, trzeba przyznać, jak na audiencję u papieża i chyba podobnie stresował: ciągle zdejmował z nosa śmieszne okularki i przecierał nieistniejące zabrudzenia. Dobiliśmy go przystawką, na którą specjalnie zamówiłem małże. Za cholerę nie wiedział, jak się do nich dobrać…
To była odpowiednia chwila dla opowieści
Otóż, rodzina hrabiego pochodziła z Prus Wschodnich, czyli ziem na wschód od Wisły. W czasie ostatniej wojny, kiedy rosyjskie wojska parły na Berlin, kto tylko zdążył i miał możliwości przemieszczania się, uciekał przed bolszewicką nawałnicą. Rodzina von Wildstein miała własne środki transportu, na które załadowano co cenniejsze przedmioty z kolekcji zbieranej przez lata.
Niektóre z eksponatów pochodziły jeszcze ze średniowiecza, inne przedstawiały tylko wartość materialną.
– Słabo się pan czuje? – przerwałem wywód, gdy burmistrz zrobił się zielony po spróbowaniu małża.
Mężnie pokręcił głową, zmuszając się do przełknięcia tego, co trzymał w ustach, kontynuowałem więc opowieść o tym, jak cofający się i pozbawiony środków transportu Wehrmacht, zarekwirował pojazdy należące do rodziny hrabiego. Nie było innego wyjścia niż zakopać bezcenną kolekcję z nadzieją, że potem spadkobiercy odzyskają rodzinną schedę. No, ale po wojnie te ziemie przeszły na własność Polski i trzeba było zapomnieć o majątku. Przynajmniej do jakiegoś czasu.
– I właśnie, panie burmistrzu – skłoniłem się w stronę naszego gościa. – Ten czas nadszedł. Pan hrabia wrócił, by odkopać to, co ukrył jego ojciec.
Burmistrz pipidówy nadstawił uszu. Po wypiekach można było poznać, że wyobraźnia działała i już widział w myślach złote monety, które mogą, chociaż w części, stać się jego własnością. W tym miejscu podgrzaliśmy jego zmysły do czerwoności. Mój ojciec, który dla potrzeb tego przedsięwzięcia, wcielił się w hrabiego, powiedział coś po niemiecku do swojej tłumaczki, a ona wyciągnęła z teczki trzymanej na kolanach plik czarno–białych zdjęć, które z czarującym uśmiechem wręczyła burmistrzowi.
Nie wiem, czy o tym wspominałem, ale to była bardzo ładna kobieta, ta tłumaczka, i byłem dumny, że jestem jej mężem. Burmistrz aż się ślinił na jej widok i to nam pasowało, bo odwracało uwagę od spraw istotnych. Zdjęcia, które przeglądał teraz urzędnik, były ściągnięte z internetu i przedstawiały eksponaty jakiegoś muzeum rosyjskiego, chyba w Leningradzie.
– To skatalogowana część kolekcji pana hrabiego – powiedziała tłumaczka. – Reszta archiwum zawieruszyła się w powojennym chaosie.
Na fotografiach były głównie wyroby jubilerskie ze złota: puchary wysadzane drogimi kamieniami, biżuteria i tym podobne gadżety. Nic tak nie działa na wyobraźnię człowieka jak ten cenny kruszec. Ile emocji na całym świecie wyzwolił „złoty pociąg” z Wałbrzycha, a przecież był tylko opowieścią podpartą paroma luźnymi faktami.
Prawdę powiedziawszy, właśnie on stał się dla nas inspiracją… Podawaliśmy parę faktów pomieszanych z legendą, w jaką każdy chce wierzyć i pozostawialiśmy miejsce dla popisów wyobraźni. Złoto! Od wieków było naszą zgubą, ale zawsze dawaliśmy się mu omamić. Burmistrz zapyziałej pipidówy nie był wyjątkiem.
– A w czym ja, konkretnie, mógłbym państwu pomóc? – spytał drżącym z emocji głosem.
– Jest pan urzędnikiem państwowym, a wasze prawo jest trochę pogmatwane w tej kwestii – tłumaczyła żona, starając się mówić z niemieckim akcentem.
W końcu, ukończyła germanistykę z wyróżnieniem.
– Całość kolekcji jest zakopana właśnie w okolicy pańskiego ślicznego miasteczka – kontynuowała, przeglądając dokumenty w teczce. – I to zdaje się na gruntach gminnych. Dlatego dobrze by było, gdyby był z nami przedstawiciel urzędu. Nie chcemy, broń Boże, działać nielegalnie. No i oczywiście, pan hrabia liczy się z tym, że dziesięć procent skarbu należy się… No właśnie, tego nie wiemy, ale liczymy na pomoc.
Urzędnik państwowy pokraśniał z dumy, że to właśnie jemu nawinął się taki smaczny kąsek.
– Oczywiście, oczywiście – zaczął. – Prawo nie wypowiada się jasno w tej kwestii, ale coś na to poradzimy – przy tych słowach spojrzał niepewnie w moją stronę.
W końcu byłem przedstawicielem prawa, ale posłałem mu uspokajający uśmiech, więc kontynuował.
– Dobrze, że zwróciliście się państwo właśnie do mnie w tej sprawie, ale radziłbym nie wtajemniczać nikogo więcej. Im mniej osób będzie w to zaangażowanych, tym mniej problemów. Teraz proszę tylko podać mi numer działki, którą jesteście zainteresowani.
No i proszę jakich mamy chętnych do pomocy urzędników, a my nic tylko ciągle na nich narzekamy. Stanowisko burmistrza to przecież nieustanna harówa, a jednak ten sumienny człowiek był gotów poświęcić swój wolny czas, by pomóc obcokrajowcowi w ominięciu raf polskiego prawa.
Brawo, obyśmy mieli takich więcej
Niestety, nie znaliśmy numeru działki, dlatego umówiliśmy się z Romkiem (burmistrz nalegał, żeby mu mówić po imieniu) na wizję lokalną przeprowadzoną przez pana hrabiego. Roman nie widział przeszkód, żeby zrobić to w godzinach swojego urzędowania.
– Wezmę z urzędu mapy – powiedział – i od razu na miejscu zobaczymy, do kogo należy grunt, a potem ustalimy, jak należy dalej działać.
Zaangażował się nie na żarty. Nie wolno było dopuścić, żeby emocje opadły, dlatego spotkanie miało się odbyć nazajutrz. O umówionej porze zajechaliśmy pod urząd gminy, gdzie czekał już na nas Roman z wielkim rulonem map. Nie zwlekając, ruszyliśmy za miasto. Tam miał się rozegrać następny akt naszej sztuki. Główną rolę w tej scenie odgrywał mój ojciec.
Jego niemiecki może nie był najlepszy i ktoś znający się na rzeczy rozpoznałby chyba śląski akcent, ale dla przeciętnego słuchacza był zupełnie wiarygodny. Ubrany z wyszukaną nonszalancją jak przystało na hrabiego, robił spore wrażenie. Fular i laseczka ze srebrną gałką były bezbłędnym pomysłem mojej żony. Czasami sam łapałem się na tym, że rodzonego ojca traktuję jak prawdziwego arystokratę…
Zresztą, staruszek tak wczuł się w swoją rolę, że sam mógłby uwierzyć w swoje szlacheckie pochodzenie. W ustalonym miejscu, ojczulek zatrzymał samochód i wyszedł na pobocze. Rozglądał się dookoła, jakby usiłował sobie przypomnieć obrazy sprzed lat. Marszczył czoło i mruczał coś gniewnie pod nosem, aż w końcu rozpromienił się i wskazał ręką na dziką łąkę, pełną krzaków i uschłych traw. Na środku znajdowało się małe, piaskowe wzgórze porośnięte rachitycznymi drzewkami.
Staruszek wyjął z kieszeni kartkę, wyrwaną chwilę wcześniej z mojego notatnika i co chwila spoglądał na nią, udając, że porównuje wskazówki z topografią terenu.
– Ja, ja – mruczał zadowolony z siebie. – Wunderbar (wspaniale)…
Potem odwrócił się do nas i krzyknął, wskazując palcem na wzgórze:
– Das ist hier! (To tutaj!)
– Pan hrabia jest pewien – przetłumaczyła szybko jego tłumaczka – że to właściwe miejsce.
Roman rozwinął swoje mapy na masce samochodu i zaczął po nich wodzić palcem. Ręka mu trochę drżała, ale nie wiedziałem, czy z emocji czy z zimna? W końcu znalazł numer odpowiadający wskazanej przez „hrabiego” działce. Przyglądał się przez chwilę kolorowym liniom oznaczającym granice posesji, po czym wyciągnął telefon i zadzwonił do urzędnika, który się tymi sprawami zajmuje na co dzień. Podał mu numer działki i kazał sprawdzić właściciela.
„Hrabia” tymczasem ruszył spacerkiem w stronę interesującego nas wszystkich wzgórza. Widzieliśmy, jak kręci się pośród drzew w poszukiwaniu sobie tylko znanych drogowskazów, schyla się po coś, prostuje i znowu idzie naprzód. Po paru minutach oddzwonił urzędnik i Roman spochmurniał, słuchając jego rewelacji. Mniej więcej wiedzieliśmy, jakie informacje zasmuciły naszego burmistrza, ale czekaliśmy, jaki ruch teraz wykona.
Nagle ze wzgórka dobiega nas okrzyk „hrabiego”
– Unmöglich! (Niemożliwe!) – wołał, udając niewyobrażalnie szczęśliwego.
Pobiegliśmy do niego, a on ze łzami w oczach (jak ten skurczybyk to robi?), wyciągnął otwartą dłoń, pokazując złoty sygnet ozdobiony herbem szlacheckim. Trzeba przyznać, że jubiler, któremu zleciliśmy wykonanie tego gadżetu, spisał się na medal. Romkowi oczy zabłysły. Drżącymi palcami dotykał znaleziska.
– Gdzie on to znalazł? – zapytał. – Pan Hrabia mówi, że to sygnet jego dziadka. Pierścień schowano pod głazem leżącym na szczycie pagórka. To była wskazówka dla tych, którzy mieli wrócić po zakopany depozyt – pośpieszyła z wyjaśnieniem „tłumaczka”.
Nie ma to jak widok prawdziwego złota. Pan burmistrz pozbył się ostatnich wątpliwości. Był jednak mały kłopot, bo działka, która do niedawna jeszcze faktycznie należała do gminy, została przez kogoś kupiona i to dosłownie tydzień wcześniej. Roman nieśmiało zaproponował, żebyśmy przyszli w nocy i szpadlami przekopali wzgórze, ale „hrabia” wyśmiał go bezlitośnie.
– Tu potrzebny jest ciężki sprzęt, panie burmistrzu – tłumaczyła na bieżąco moja sprytna żona. – Depozyt zakopany jest bardzo głęboko przez jeńców wojennych i dokładnie nie wiadomo, w którym miejscu wzgórza. Jeżeli zaczniemy kopać na czyjejś ziemi i to bez pozwolenia właściciela, mamy jak w banku, że zainteresuje się tym policja, a tego pan hrabia chce uniknąć. Jeżeli problem pana przerasta, to hrabia uważa, że powinniśmy anulować naszą wcześniejszą umowę. Bardzo mu przykro, ale zaproponuje te same warunki podziału właścicielowi gruntu.
Twarz Romana tężała z każdym usłyszanym słowem.
Jego marzenia o bogactwie rozpływały się niczym sen
– Chwila! – krzyknął, chwytając „tłumaczkę” za rękę. – Zanim znajdziecie właściciela działki minie trochę czasu, to raz. Dwa, nie wiadomo, kim jest ten człowiek i jak zareaguje na waszą propozycję. Mam zatem lepszy pomysł.
Wróćcie do mnie za tydzień, a obiecuję wam, że łąka będzie już moją własnością. Co wy na to?
„Hrabia” udał, że się zastanawia, a po chwili wyciągnął rękę przystrojoną w złoty pierścień w stronę Romka.
– Gut – powiedział krótko i pomaszerował w stronę samochodu.
Nie pozostało nam nic innego, tylko pożegnać się z burmistrzem i obiecać, że będziemy w kontakcie. Potem wsiedliśmy do samochodu i odjechaliśmy. W lusterku wstecznym widziałem sylwetkę Romka machającego nam na pożegnanie.
– Zadzwoń do szwagra, kochanie – zwróciłem się do żony. – Myślę, że może się ostro targować i żądać trzy razy drożej niż zapłacił za ten grunt. Pan burmistrz nie poskąpi grosza.
W sumie, niepotrzebnie się mądrzyłem, bo szwagier, mimo iż dołączył do naszego zespołu niedawno, przejawiał duże zdolności w negocjacjach. Najważniejsze w interesach to mieć pewnych ludzi w firmie, a gdzie takich znajdziesz jak nie w rodzinie? Wyobraźnia działała i burmistrz już widział w myślach złoto, które choć w części, może być jego własnością.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”